piątek, 28 września 2012

Granice żartu

K

Do napisania tego tekstu skłoniło mnie kilka wypowiedzi, na które natknęłam się na portalu społecznościowym.
Mianowicie jedna z osób udostępniła skecz dotyczący Holocaustu, dodając komentarz "Holocaust na wesoło". Rozwinęła się kilkuosobowa dyskusja. Część rozmówców była kategorycznie na nie, część zdecydowanie na - 'cool, spoko, luz, peace' - tak.
To pierwsza rzecz, która mnie skłoniła.
Pod koniec dyskusji natrafiłam na jedno z podsumowań o treści: "Poczucie humoru jest cenne, w każdej sytuacji" (cytat).
To druga rzecz, która mnie skłoniła.
I jak każda kategoryczna wypowiedź, dała mi sporo do myślenia. Zdanie jest proste i jasne:

"POCZUCIE HUMORU JEST CENNE, W KAŻDEJ SYTUACJI"

Otóż ja należę do osób, które uważają wprost odwrotnie - że poczucie humoru nie jest cenne w każdej sytuacji a wręcz w wielu sytuacjach jest niewskazane i niebezpieczne.
Postaram się to udowodnić, wykorzystując kilka tematów aktualnych w mediach.

1. Holocaust.
Poruszyłam ten temat jako pierwszy bo od niego cała rzecz się zaczęła. Grzebiąc w internecie i szukając odpowiednich stron, zauważyłam jedno - poziom polskich kawałów na temat Zagłady nie różni się (to znaczy nie jest bardziej prymitywny) od zagranicznych. Proponuję następujące: Holocaust jokes, których komentować nie trzeba (ani nie mam zamiaru).


Natomiast chciałabym w tym miejscu zwrócić uwagę na "leczniczą" właściwość śmiechu. Bowiem w kulturze może odgrywać rolę oswajania "złego". Śmiech niejako osłabia moc oddziaływania tego, co było lub może być przyczyną traumy. Oraz w pewnym sensie oczyszcza. To żadna nowość.
Na przykład: moja umierająca ciocia (cukrzyca od trzydziestu lat, kilka zawałów w przeciągu roku) bardzo mnie zaskoczyła, gdy odwiedziłam ją w szpitalu, ponieważ zażartowała, że jak nie zrobią jej przepychania żył to doktor piasek ją wyleczy. Ja w swojej naiwności nie zatrybiłam od razu i zapytałam zupełnie poważnie, kto to jest "doktor Piasek". Dwa miesiące później ciocia umarła.
Oczywiście miała prawo żartować z przeczucia, że niedługo umrze. To była jej choroba i jej śmierć. Ja zaś w tamtym momencie byłam zakłopotana. Wymamrotałam coś w rodzaju "niech ciocia przestanie", nieśmiało się uśmiechając. Wyobraźmy sobie odwrotną sytuację. To ja mówię cioci (nie wiedząc, jak to może odebrać), że jak jej nie przepchają żył to wyleczy ją doktor piasek. Czy mam do tego prawo? Czy poczucie humoru jest cenne w takiej sytuacji? 
Wracając do Holocaustu - w Polsce odbyło się spotkanie pt. "Holocaust jokes. Co komu wolno. Polska i izraelska perspektywa". Bardzo żałuję, że nie wzięłam w nim udziału, gdyż jestem ciekawa konkluzji.

Osoby, które ocalały z Holocaustu, nie były tymi samymi ludźmi, jakimi były przed tym doświadczeniem. Nie spotkałam żadnej, która żartowałaby z tego doświadczenia (miałam okazję rozmawiać z kilkoma oraz śledziłam rozmaite programy z udziałem ocalałych). Jednakże, to było ich doświadczenie więc uważam, że mogliby z niego żartować tak jak moja ciocia ze swojej śmierci.
Potrafię również zrozumieć, że potomkowie osób, które zginęły podczas Holocaustu, mogliby czuć potrzebę zmierzenia się z tym tematem poprzez śmiech. Być może uświadomienie sobie faktu, że należy się do narodu, który został uznany za gatunek podludzi i przez to skazany na eksterminację, jest dzisiaj dla młodego Żyda doświadczeniem traumatycznym, które może zostać oswojone i oczyszczone poprzez śmiech.
Jest jeszcze jeden kontekst, w którym wolno to robić. Mianowicie sztuka. Obszar artystycznego tworzenia powinien być wolny od wszelkich zakazów. Ponieważ tam, gdzie zakazy, tam kończy się sztuka. Ale to osobne, wielowątkowe i złożone zagadnienie - tym razem je tylko wymieniam.

Nie godzę się z tym i najczęściej radykalnie reaguję, gdy jestem świadkiem żartowania z Holocaustu w każdej sytuacji poza wymienionymi. Bo - na przykład - gimnazjalista powtarzający kawał "co śpiewają Żydzi idący do komory gazowej? - Nie zamykajcie drzwi", którego, jestem pewna, że nie rozumie tak naprawdę, nie oczyszcza siebie z traumatycznego doświadczenia lecz koduje w swoim umyśle, że "z Żydków jak ich palili żartować można".

Poniżej sugestie kreowania poczucia humoru w każdej sytuacji:
2. Rasizm.
Przedstawmy humorystycznie wyższość Polaków nad Cyganami i Rumunami. Albo czekoladowość Afrykanina mieszkającego w małym, polskim mieście.
3. Seksizm.

Przedstawmy humorystycznie czułość szefa, który swojej pracownicy wkłada rękę między nogi.
4. Homofobia.
Przedstawmy humorystycznie dwóch gejów trzymających się za ręce i spacerujących ulicami.
5. Dyskryminacja osób niepełnosprawnych.
Przedstawmy humorystycznie zafrasowaną osobę na wózku inwalidzkim, który stoi przed schodami bez podjazdu.
6. Przemoc wobec kobiet i dzieci.
Przedstawmy humorystycznie pobitą kobietę czy pobite dziecko, uznając, że dostali za swoje.
7. Przemoc wobec zwierząt.
Przedstawmy humorystycznie przekonanie wielu ludzi, że zwierzęta to tylko zwierzęta. 

Reasumując, jak należy odebrać postawę światłego (?) człowieka, z której wynika, że można się śmiać z powyższych tematów - zgodnie z zasadą, że "poczucie humoru jest cenne w każdej sytuacji"?
Otóż taka postawa jest rodzajem przyzwolenia na przemoc.

[Zaraz, zaraz, jak to przyzwolenia na przemoc? O czym ona pisze? Przecież mi chodzi o nieszkodliwe skecze?!
No dobra.
To pomyśl: przychodzi do Ciebie skin i mówi, że chce zabić trzech Żydów. Jaka będzie Twoja reakcja? Sięgniesz po telefon po tym, jak oddalisz się od skina na bezpieczną odległość?
Otóż - przemoc fizyczna nigdy nie zaczyna się od siebie. Najpierw rodzi się w słowach.
Skin musi uwierzyć, że zabicie Żyda to chwała i zasługa dla kraju, w którym żyje. 
Owa przemoc słowna nie zaczyna się ostro pt. "Jebać żydów" pisana na ścianach, lecz zaczyna się zupełnie niewinnie i z pozoru nieszkodliwie...
Czy już rozumiesz, do czego pisząca zmierza?]

Dobra, prościej. Skoro już się tych Żydów uczepiłam:
Jeśli skecze na temat Holocaustu są ok - to może w ogóle ten cały Holocaust to była ściema?
Jeśli skecze na temat Holocaustu są ok - to dlaczego skecze o 'Żydkach' [oparte na stereotypach] nie mają być ok? 
Jeśli skecze o 'Żydkach' są ok - to dlaczego hasło 'Polska tylko dla Polaków', potraktowane żartobliwie, nie ma być ok?

Taką metodą dedukcji można dojść do naprawdę nieprzyjemnych, wrogich względem ludzi i zwierząt, konkluzji. Możemy oczywiście mieć nadzieję, że przeciętny (szczególnie młody) człowiek jest debilem i nie przejawia zdolności dedukcyjnego myślenia. Ale dla dobra tego artykułu zakładam, że jest odwrotnie.

Dlatego właśnie uważam, że żarty powinny mieć swoje granice. Dlatego uważam, że poczucie humoru nie jest cenne w każdej sytuacji; ba! jest niewskazane w pewnych sytuacjach...

Na zakończenie zachęcam do posłuchania tej piosenki (zerknijcie na tekst - warto):








środa, 26 września 2012

Paktofonika, czyli wyobraź to sobie

G


To nie było tak dawno, więc dobrze to pamiętam. Płyta "Kinematografia" Paktofoniki wpadła w moje ręce jakieś kilka miesięcy po wydaniu. Pojawiła się, zachwyciła, oszołomiła i okazało się, że ten CeDek przez kolejne miesiące był właściwie grany na okrągło w moim odtwarzaczu CD. Razem z techno i Dziewięciocalowymi Gwoździami, których wtedy słuchałem (i słucham do dzisiaj).
Pamiętam też jak orzeźwiająca i świeża była ta muzyka w 2000 roku i jak wspaniale błyszczała na tle kiczowatych i banalnych nagrań puszczanych wtedy w radiu. Bo śląskim chłopakom udało się stworzyć błyskotliwe i niebanalne teksty o ważnych sprawach, uzupełnić je świetnymi podkładami i zaśpiewać w taki sposób, że frajda z tworzenia czegoś swojego (i tylko swojego) udzielała się słuchaczom w sposób maksymalny. Nic więc dziwnego, że potem chłopaki z zespołu, którzy podali na płycie swój numer komórki (jakie to niedzisiejsze, nieprawdaż?), otrzymywali smsy o treści "Tylko Paktofonika na walkmanie trzyma mnie przy życiu". A gdy śpiewali refren utworu "Jesteś Bogiem", to nie spoglądali zawstydzeni w sufit sali koncertowej tylko kierowali te słowa razem ze spojrzeniem do konkretnego słuchacza. Sam zresztą miałem okazję kilkanaście lat temu w Sopocie przekonać się, że koncert Paktofoniki jest rewelacyjnym doświadczeniem.
Paktofonika to także samobójcza śmierć Magika i świadomość, że najlepsza płyta zespołu jest też jego ostatnią. A skojarzenia z zespołem Joy Division przychodzą właściwie same.  
Ogromnie się więc ucieszyłem, gdy okazało się, że ktoś poszedł po rozum do głowy i zrobił na ten
temat film. To, że powstał obraz, który próbuje się zmierzyć z nową historią polskiej muzyki, jest 
tym bardziej ważne, że polscy reżyserzy (z niewielkimi wyjątkami) mają ogromną awersję do
rzeczywistości i unikają jej w scenariuszach swoich dzieł.
Ciekawe i zarazem smutne jest obserwowanie na podstawie odbioru tego właśnie filmu, jak polska popkultura zjada swój ogon. Bo nagle okazuje się, że film jest kolejną okazją dla prawdziwych  
hiphopowców do podkreślania swojej prawdziwości a wszyscy przechodnie czy też kinomaniacy pytani  
przy wyjściu z kina, kupili płytę zespołu jeszcze tego samego dnia, kiedy ukazała się na rynku. A  
cześć dziennikarzy i felietonistów dopiero teraz się obudziła i zauważyła, że  istniał i istnieje 
coś takiego jak hip-hop i - pomimo ich wyraźnej niechęci - miał i ma duży wpływ na rzeczywistość.
Są też pismaki, którzy nie chcą się obudzić. W przypadku tego filmiku tak naprawdę niechęć budzi  
jednak reakcja Fokusa, który wiele lat temu potrafił błyskotliwie bawić się słowami i stosował
wspaniałe gry słowne, tutaj jednak zabrakło mu dystansu i pomysłu na mądrą i przemyślaną reakcję na - po prostu - głupie zarzuty...

I jeszcze jedno. Najlepszą dotychczas próbą opisania fenomenu zespołu jest wywiad Lidii Ostałowskiej z 2000 roku pod tytułem Teraz go zarymuję

Fucking Big Love, czyli cztery grzechy Baśki-Co-Fajny-Gust-Miała

K


Po napisaniu tego tekstu "Baśka miała fajny gust" czułam się niemal zobligowana do obejrzenia filmu "Big Love". Ponieważ szczególnie nie chodzę do kina na filmy polskie, poczekałam aż utwór Białowąs pojawi się w sieci. 
Nie będę powtarzała, o co chodzi z całym zamieszaniem wokół reżyserki. Tych, co nie wiedzą a chcą wiedzieć, odsyłam do powyższego tekstu.
Przejdę od razu do sedna, czyli do czterech  grzechów Baśki-Co-Fajny-Gust-Miała.

I i najcięższy grzech - PRZEWIDYWALNOŚĆ.
Nie oglądam filmów, których zakończenie już w pierwszej połowie jest dla mnie jasne. Tu zrobiłam wyjątek. Niestety, od razu wiedziałam, dlaczego Maciek jest w więzieniu, że Emilka się nie zabiła lecz została zabita i przez kogo, że nie usunęła ciąży i takie tam... 
Wszystkie formalne - wizualne szmery i muzyczne bajery - zabiegi; kadrowanie a la Aronofsky i inne jakże oryginalne pomysły, nie były  w stanie zmyć tego grzechu z reżyserki.
Białowąs zarzucała recenzentowi jej filmu, Michałowi Walkiewiczowi, że nie zauważył konwencji, które ona zastosowała. Otóż w tym filmie widać wyłącznie konwencje. Za to nie widać, co takiego autorskiego, czyli Baśkowego, w nim jest. Do tego jeszcze wrócę.
Od połowy filmu zerkałam na timer, nie mogąc się doczekać końca tej opowieści. Bo jak można oglądać, znając zakończenie....

II grzech - PROBLEM ZE SPRECYZOWANIEM ODBIORCY FILMU
Białowąs chciałaby, aby jej film traktować poważnie, aby pochylali się nad nim krytycy i dekonstruowali 'zawiłe pokłady nawiązań i głębię wynikającą z zastosowanych cytatów'. Chciałaby, aby robili to dorośli ludzie. I tu zaczyna się problem. Mam takie silne wrażenie, że autorka tego filmu nie odpowiedziała sobie jasno na pytanie, kto jest jego odbiorcą. Projekcja odbiorcy dzieła jest równie ważna, ba! ważniejsza, niż projekcja samego dzieła, jego bohaterów, świata przedstawionego itd. Odpowiedź na pytanie, 'dla kogo chcę zrobić film' mogłaby pomóc w uniknięciu pewnych błędów.
Na przykład - gdy oglądałam film Chereau o miłości pt. "Intymność", nie miałam wątpliwości, że jest to film "na serio", tzn. skierowany do dorosłego człowieka. Sceny nagości, niekiedy wręcz naturalistyczne, były w moim odczuciu uzasadnione; dzięki nim można było jeszcze dobitniej odczuć pustkę codziennego życia bohaterów. Gdy oglądałam pierwszą cześć sagi "Zmierzch", nie miałam wątpliwości, że jest to film dla nastolatków dlatego wiele jestem w stanie jej wybaczyć, nawet pogwałcenie mitu wampira.
Białowąs chciała zrobić ambitny film dla dorosłych - tymczasem wyszła jej banalna teen story, w której rozwydrzona i bardzo rozchwiana nastolatka gzi się na lewo i prawo, pogubiona w tym, czego i kogo chce w życiu. A z tego gżenia się nie wynika nic poza ... gżeniem. Teen story, w której Antoni Pawlicki miota się, przeżywając rozdwojenie osobowości - raz gra bohaterów wykreowanych przez Lindę (klimat 'co ty kurwa wiesz...'), raz kogoś w stylu Adasia z "Nic śmiesznego". Zaś Hamkało jest w miarę przekonująca jako nastolatka dopóki nie zaczyna mówić - bardzo sztucznie...
Poza tym nie potrafię emocjonować się serialowymi zdarzeniami typu ucieczka z domu rodzinnego, niechciana - chciana ciąża itepe.

III grzech - PODEJŚCIE DO  TEMATU CYTATÓW
W wywiadzie z Białowąs Walkiewicz próbuje jej wytłumaczyć, że cytowanie cudzych dzieł w swoim nie stanowi o wartości tego dzieła. Intertekstualność, z której nic nie wynika i która nie rodzi nowych sensów, nie jest zaletą! Białowąs zdążyła wielu osobom wytłumaczyć, w których momentach w filmie stosuje cytaty, w których odwołuje się do francuskiej Nowej Fali, m.in. w tym:


Za oknem sztuczny obraz, sztuczny księżyc, nienaturalne kolory. Na pierwszym planie kopulująca młodzież. Niestety, nie potrafię zinterpretować, czemu ów kicz ma służyć i jakie sensy rodzi. Pomiędzy dwojgiem młodych ludzi nie ma prawdziwego dramatu - jest szczeniacka i wyuzdana miłość, nieco głupoty pt. rozwalmy automat z zabawkami i pobiegajmy nago na pomoście. Śmiałe sceny erotyczne nie służą w tym filmie niczemu poza epatowaniem nagością. To już nawet nie jest kontrowersyjne. To jest po prostu nudne...


IV grzech - "zastosuję cool niszową muzykę i podwyższę wartość filmu". Dobry pomysł do tej filmowej zupy ze wszystkiego? Ano nie. Muzycznie do filmu pasuje jedynie tytułowa piosenka.
Która właściwie nie wiadomo, czym jest. Taka mieszanka Lipnickiej, Wyszkoni z Bjork i Sinead O'Connor.
Zmanierowany głos Ady Szulc, który z powodzeniem w filmie zastąpiła Hamkało, wpasowuje się w ogólny klimat filmu. Którego autorskim w żadnej mierze bym nie nazwała.






niedziela, 9 września 2012

The Chumscrubber, czyli wiwisekcja obłudy

K


Obejrzałam dzisiaj film, który uruchomił w mojej głowie chyba wszystkie trybiki przemyśleniowe.
Dzieło nosi tytuł "The Chumscrubber" (w wersji polskiej idiotyczne tłumaczenie "Miłego dnia" opis na filmwebie (ale nie czytajcie recenzji - pełna spoilerów!)) i jest wybitną czarną komedią o silnym nasyceniu dramatu, ironii demaskującej obłudę i pozory, wiwisekcji życia tzw. mieszczaństwa z luksusowego przedmieścia.
 Dawno nie widziałam filmu, który w tak bezpardonowy sposób odziera bohaterów z godności, ukazując zidiociałość ich życia oraz jego bezsensowność.
Polecam bardzo - aczkolwiek z ostrzeżeniem: to nie jest film dla fanów "Mody na sukces" czy też hollywodzkiej pompy. Wymaga od widza sporo "dojrzałego" skupienia (akcja bardzo powolna, nastawiona na "rozważanie"); inaczej może wydać się nudny.
Reżyser "The Chumscrubber" jest mi kompletnie nieznany. Arie Posin, człowiek z korzeniami rosyjsko-amerykańskimi a urodzony w Izraelu. Myślę, że ten pochodzeniowy tygiel przyczynił się pozytywnie do stworzenia tego filmu. Widać w nim dystans reżysera. To był pierwszy pełnometrażowy film Posina.
Zaś co do tytułu - znalazłam bardzo ciekawe tłumaczenie tego słowa (niestety tylko na stronie angielskiego słownika): co znaczy słowo chumscrubber. Czytelnikom nieanglojęzycznym spróbuję przetłumaczyć:
1. dla rodziców: chumscrubber jest wszystkim tym, co lekceważymy; rozmowami, których nie odbywamy z dziećmi choć powinniśmy; wszystkim, co powoduje ból i dyskomfort
2. dla nastolatków: bohater / ocalały (także w grze komputerowej), który chroni swoich przyjaciół, który wprowadza sens w życie pośród panoszącej się obłudy, ignoracji i udawania.
Obydwa znaczenia są ważnymi motywami w filmie.

Główny bohater wcale nie jest skryty i wyizolowany z własnej woli. Obserwując swoją rodzinę, sąsiadów, rówieśników w szkole, po prostu doszedł do wniosku, że nie ma sensu komunikować się z kimkolwiek ponieważ nikt niczym tak naprawdę się nie przejmuje. Dean nosi maskę, własnomyślnie skonstruowaną, którą jednak zdejmie raz - w znaczącej scenie z udziałem matki przyjaciela.
Pozostali bohaterowie tego filmu są ukazani w przerysowany (mam nadzieję, że w rzeczywistości AŻ TAK ZIDIOCIAŁYCH LUDZI NIE MA!) sposób; są karykaturami ludzi. Nie można mówić o rzeczywistych relacjach międzyludzkich w tym świecie - bo ich po prostu nie ma. Cała organizacja życia, wspólnie spędzany czas, rozmowy ale bez porozumienia - wszystko to sprowadza się do pustki emocjonalnej, uczuciowej, intelektualnej.

Motyw narkotyków - w moim odczuciu - jest tematem zupełnie pobocznym. Pojawia się jako 'rozrusznik' zdarzeń pomiędzy Deanem a jego znajomymi ze szkoły (nie nazwałabym tych znajomych gangiem). 
Ciekawsze moim zdaniem było przywołanie motywu przemocy wśród nastolatków - takiego rodzaju przemocy, która wybudzona w człowieku ujawnia się, mimo że na co dzień, w innych okolicznościach ów człowiek nie byłby do niej zdolny. Przypomniał mi się w tym kontekście "Władca much".
Interwencja osób trzecich dokonana w odpowiednim czasie pozwoliła na uniknięcie tragedii.

Po obejrzeniu tego filmu, czyli kilka godzin temu, nie potrafiłam przestać myśleć. O tym, o czym przeważnie się nie myśli (bo po co psuć sobie humor). O tym, co nie jest żadną nowością ani żadnym olśniewającym, nowym wnioskiem. Ale jest bolesną prawdą. Żyjemy w świecie udawania i tworzenia pozorów.
W rodzinie - gdzie pomiędzy małżonkami nie ma już nic poza przyzwyczajeniem, rutyną; którzy to małżonkowie słuchają siebie ale nie słyszą, patrzą na siebie ale nie widzą. Gdzie dzieci pozostawione same sobie szukają pomocy tam, gdzie jej nie otrzymają lub otrzymają ułudę pomocy, ponosząc przy tym często straszliwe konsekwencje.
W szkole, gdzie liczy się lans a nie to, co młody człowiek ma w głowie. Gdzie liczy się najnowszy model komórki i inne technologiczne ustrojstwa, metka na ubraniu, wyzywający styl bycia. Wszystko to jest udawaniem,  kreowaniem, pod którym często kryje się samotność i niezrozumienie.
W pracy, gdzie pracownik małpuje przed pracodawcą, aby utrzymać stanowisko. Gdzie pracownik robi z siebie pajaca, daje się poniżać lub też po trupach dąży do kariery a wieczorem w domu unika lustra. Lub też i nie unika bo wmówił sobie, że dobrze robi i nie ma się czego wstydzić.

Reasumując, "The Chumscrubber" nie jest filmem "do poduchy" czy też na romantyczne posiedzenie z lubą / lubym. Mi osobiście uświadomił, jak wysoką cenę płacę za bycie sobą albo raczej za staranie się, żeby być sobą. Uświadomił mi okrutnie, jak bardzo brzydzę się obłudy i jak często musiałam / nie mogłam / nie miałam odwagi, aby nie udawać przed kimś kogoś, kim nie jestem.

Na koniec piosenka z filmu:




poniedziałek, 3 września 2012

być nauczycielem, mieć w łóżku barbarzyńcę

K

dzisiaj Karmel nie jest w najlepszym nastroju; może nie powinna popełniać tego wpisu. Jednakże właśnie go tworzy.

01.09 - data szczególna z racji historii ale również z tej racji, że rozpoczyna się kolejny rok szkolny.
Dla uczniów bolesna prawda o końcu wakacji, dla nauczycieli - kolejny rok wyzwań.
Niestety, nie dla wszystkich. W naszym wspaniałym kraju wielu nauczycieli nie rozpocznie kolejnego roku pracy w szkole. W wyniku cięcia godzin tylko w jednym miasteczku i tylko w jednej szkole na bezrobociu wylądowało piętnastu pedagogów. W internecie roi się od przykrych informacji:
Itd.......
Obok zwolnionych są jeszcze te osoby, którym nie dane jest podjąć pracy w zawodzie ponieważ nie ma dla nich etatów. Osoby z piątkowymi dyplomami, przygotowaniem pedagogicznym, nietuzinkową osobowością, otwarte na świat i samoksztalcenie się.
Tymczasem uczelnie produkują rokrocznie kolejnych nauczycieli, wciskając im kity o świetlanej przyszłości.
Karmel sama nasłuchała się banialuków, gdy jeszcze studiowała.
Zaś w szkołach pracuje niemała liczba emerytów, którzy mogliby zwolnić miejsce młodym.
Można stękać, płakać, wzdychać (zdychać?), załamywać ręce i nogi, tudzież wiele innych części ciała - taka jest rzeczywistość.
Inszą prawdą jest ta, że nauczyciel - ten z powołania - jest nauczycielem i czuje się nauczycielem, niezależnie od tego, czy ma pracę czy też nie. I to jest najsmutniejsze w kontekście faktu, że pracę tę wykonują często osoby, które nauczycielami być nie powinny.
Co może robić bezrobotny belfer?
Jak Karmel przed laty usłyszała od pewnego kierownika wydziału swojego kierunku, który chwalił sie w wywiadzie radiowym: [belfer] "może pracować na przykład w telemarketingu".
Stwierdzenie to nie wymaga komentarza, ergo wymaga komentarza niecenzuralnego (* niepotrzebne skreślić).
W rzeczywistości, panie kierowniku wydziału kierunku studiowanego przez Karmel, nauczyciel, który zrozumiał, że nauczanie jest sensem jego życia, nie może i nie chce robić czegoś innego ponieważ po upływie czasu, pracując gdzie indziej, stwierdza, że ta praca jest do dupy, że nie cieszy, nie daje satysfakcji, powoduje różnego rodzaju braki. I odkrywa swoje tragiczne położenie.
Oczywiście, może sobie tłumaczyć w ramach pocieszeń, że "tak się ten świat kręci", "takie jest życie", co i tak nie umniejsza jego wewnętrznej świadomości, że jest przez ów świat i przez owo życie dymany. 

Jakieś remedium na bóle? 
Karmel ostatnimi dniami w sposób pasjonujący oddała się oglądaniu serialu fantasy pt. Gra o tron / Game of thrones




Serial ów obfituje w wydarzenia, galerię zróżnicowanych postaci, z których każda ma własną, oryginalną historię;  jest wielowątkowy a wszystkie wątki są ze sobą w sposób logiczny połączone. 
Nie ma żadnych tanich czy naiwnych ujęć; sceny i aktorzy zarażają swoją autentycznością.
Spośród wszystkich bohaterów Karmel zwróciła szczególną uwagę na barbarzyńcę Khala Drogo, w którego wcielił się aktor o nieprzeciętnym wzroście i takiejż budowie ciała. (ten aktor)

W natłoku myśli, przemyśleń i rozważań, które atakują umysł od kilku dni, Karmel uznała, w sposób bardzo spontaniczny, że dobrym zapomnieniem byłoby zapomnieć się w ramionach barbarzyńcy (gdyby barbarzyńcy w ogóle brali w ramiona kobiety; wiadomo, że tak nie jest). Barbarzyńcy - wielkiego człowieka, który mało myśli i dużo robi i "bierze co jego".

Tak, to mogłoby być remedium na natłok intelektualnych udręczeń.