poniedziałek, 25 marca 2013

Wierzba smocza, malinowe kalosze i strumień świadomości

K


Czy można dać się oczarować przez gałąź? Można. Uległam jej dzisiaj. Tak, gałęzi. Ale po kolei.
Wybrałam się z moimi domownikami na duży targ. Zasadniczo w celu zrobienia zakupów spożywczych przed świętami. Ale ze mną nie robi się takich po prostu zakupów. W drodze powrotnej do domu w aucie leżała owa gałąź, której tożsamość pojawi się za parę zdań, oraz malinowe kalosze. Bo, Szanowni Czytelnicy, nie ma udanych świąt bez gałęzi i kaloszy. To jest całkowicie zrozumiałe.
Mijając kolejne stragany i wpatrując się w mnogość wszystkiego, szczególnie w rzeczy i przedmioty absolutnie niezbędne do życia, jak na przykład kiczowate i przeurocze wełniane kury zrobione na szydełku (jedna już stoi u mnie w pokoju na półce), natrafiłam na wielkie wiaderko a w nich na TE gałęzie. I stanęłam jak zaczarowana. 
- Prawda, że piękne? - odezwała się pani sprzedająca owe cuda.
- Taaaak - wyskrzypiałam, nie odrywając wzroku od nich.
Pani sięgnęła po najbardziej okazałą, ponad metrową sztukę i mi wręczyła.
- Ta jest najładniejsza. Jeśli nie włoży się ją do wody, będzie służyć jako ozdoba przez lata. Ale jest też najdroższa.
- Ile kosztuje?
- 7zł.
W myślach pojawiło mi się mniej więcej coś takiego: ?!?!?!?!?. Byłabym skłonna za nią dać dużo więcej.
Wyciągnęłam dwie monety z kieszeni i po chwili gałąź była już moja. 
Po powrocie do domu, udałam się do wujka google, aby sprawdzić, co to za rodzaj wierzby (tak, bo to wierzbowa gałąź), nie było to takie łatwe, wpisywałam "dziwna wierzba", "złączone gałęzie wierzby" itp. W końcu dotarłam do właściwych zdjęć i dowiedziałam się, że to cudeńko, które teraz zdobi mi ścianę, jest integralną częścią drzewa o nazwie wierzba sachalińska sekka, inaczej smocza! i pochodzi z Azji. 
A tutaj jej fragment na mojej żółtej ścianie (pod podanym linkiem kryją się ładniejsze zdjęcia):
Z kaloszami łączy ten fragment rośliny to, że zostały kupione w tym samym dniu. Udało mi się namówić moją prawie siedemdziesięcioletnią Mamę na to, aby kupiła sobie wellingtony jako gwarancję nieprzepuszczalności wilgoci w deszczowe dni. Mama przymierzała pierwej czarne. 
- Pogrzebowe - powiedziałam - nie ma pani innych kolorów?
- Są, ale raczej nie dla starszej osoby.
- Ale jaki to kolor?
- Malinowy.
- To jest idealny kolor dla starszej osoby - powiedziałam do pani, akcentując słowo "starszej".
Pani chyba nie uwierzyła i zapytała moją Mamę:
- To przynieść pani te malinowe?
Ale Mama nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ ją ubiegłam:
- TAK, poprosimy.
W malinowych kaloszach moja Mama wyglądała jak ktoś, kto ma poczucie humoru. W ubiegłe wakacje kupiłam jej słoneczne okulary z czerwonymi oprawkami. 
- Idealnie skomponują się z czerwonymi okularami - powiedziałam.
- Jak pada deszcz to nie świeci słońce - odpowiedziała Mama.
Fakt. Nie pomyślałam o tym. Kupiłyśmy owe kalosze w kolorze malinowym, co Mama skwitowała jednym zdaniem "zgłupiałam przez ciebie" i miała oczywiście na myśli mnie. Nie szkodzi, pomyślałam, ludzie głupieją na mniej przyjemne sposoby.
W domu rozpakowałam owe buty, aby sprawdzić, czy będą pasować również na moje stopy. I gdy wykładałam je z reklamówki, uderzył mnie ich intensywny zapach. 
Gumowy zapach, który zdał mi się bardzo znajomy. Wścibiłam pół twarzy do cholewy kalosza i zaczęłam energicznie niuchać. Mama już nawet nie komentowała mojego zachowania.
I nagle do mnie dotarło!!! Tak pachniała głowa mojej pierwszej wymarzonej i upragnionej lalki - tzw. bobasa! Miałam wtedy pięć lat. Były to czasy schyłkowego socjalizmu, choć moi Rodzice jeszcze nie przewidywali tego, co nastąpi w 89. roku. Ja tęsknymi oczami powodziłam za reklamami zabawek na niemieckim programie RTL. Wręcz dostawałam wytrzeszczu pełnego łakomstwa, gdy przede mną roztaczał się nieosiągalny świat klocków Lego, domów dla lalek w pastelowych kolorach, kucyków z długimi włosami, lalek barbie, bobasów, które wydawały dźwięki płaczu i śmiechu oraz mnóstwa rozmaitych kuszących gadżetów.
Moja Mama wiedziała o moich tęsknotach, jednakże zasobność naszego budżetu domowego nie pozwalała na zakupy w socjalistycznym eldorado, czyli Pewexie. Aczkolwiek, po paru miesiącach, w dniu gdy przychodził do domu Gwiazdor (nie święty Mikołaj a właśnie Gwiazdor), zadając przerażające pytanie, na które gorączkowo odpowiadałam "tak, tak, tak, tak!", byleby szybciej dostać to, co trzymał w worku; w ten właśnie dzień, po rozpakowaniu prezentu dla mnie, do uszu moich Rodziców i reszty rodziny dotarła cała gama pisków i kwików, jakie tylko mój aparat mowy był w stanie wydobyć. Przede mną leżał bobas!!! Miał gumową głowę i gumowe kończyny, środek jedynie był z materiału. Pamiętam, że chwyciłam ową lalkę i zaczęłam skakać po całym pokoju, pokrzykując "mam bobasa, mam bobasa!" a potem wyściskałam moich Rodziców, Gwiazdora mając już głęboko gdzieś, ponieważ zdążyłam się zmiarkować rok wcześniej, że był to po prostu sąsiad w przebraniu. 
Niestety, nie cieszyłam się tą lalką zbyt długo. Moja dociekliwa natura nie pozwoliła mi na nierobienie rozmaitych eksperymentów. Po kilku kolejnych miesiącach wpadłam na pomysł, aby bobasowi zrobić nożyczkami otwór gębowy. Wycięłam go dość nieudolnie tam, gdzie były zaznaczone na różowo usta.
Efekt mojej pracy niezbyt mi się spodobał; postanowiłam go ukryć przed Mamą. 
Po kilku dniach od tegoż czynu, gdy byłam w trakcie pochłaniania obiadu, spontanicznie postanowiłam podzielić się częścią posiłku z moją lalką. Poprzez otwór gębowy, który przypominał raczej zwieracz, nawrzucałam kilka kawałków mięsa i surówki. Zadowolona z tego, że nakarmiłam moją lalkę, dokończyłam swój obiadowy przydział.
Po następnych kilku dniach nie tylko mi coś zaczęło przeszkadzać. Mianowicie mój bobas zaczął po prostu śmierdzieć. Moja Mama, próbując zlokalizować w pokoju ów przykry zapach, odkryła nie tylko to, że lalka miała na twarzy otwór gębowy w kształcie zwieracza, ale również to, że w środku gumowej głowy rozkładały się kawałki mięsa i surówki. Ku mojej rozpaczy i nie bacząc na moje desperackie błagania, postanowiła bobasa wyrzucić. Płakałam przeraźliwie, jednakże nic nie wskórałam. Znowu zostałam ze swoimi plastikowymi lalkami o smutnych jak epoka, w której spędzałam dzieciństwo, obliczach. 
Wracając do rzeczywistości z 2013 roku, uśmiechnęłam się ciepło do zupełnie obojętnych na ten gest malinowych kaloszy. I poczułam się przez ten moment jak Proust, jak Woolf, jak Joice. I było mi przyjemnie......



sobota, 16 marca 2013

O odżywianiu się jeszcze nie pisałam....

K

Do napisania tego, lightowego jak na mnie, tekstu skłoniła mnie sytuacja w punkcie krwiodawstwa. 
Otóż, udałam się, jak zwykle co trzy miesiące, oddać krew. W przychodni oprócz mnie były dwie dawczynie: starsza, jak na moje oko, miała trzydzieści pięć lat, młodsza dwadzieścia parę. Obie z bardzo widoczną nadwagą, starsza z nich niesłychanie wręcz otyła. Po oddaniu krwi spotkałyśmy się w "pokoiku" na kawie (dla niewtajemniczonych - powinno się napić kawy lub przyjamniej mocnej herbaty, ponieważ po oddaniu krwi spada jej ciśnienie w organizmie). Okazało się, że panie były bardzo rozmowne.
- Ile ci schodziła?
W pierwszej chwili nie skojarzyłam, o co zostałam zapytana. Ale szybko zmiarkowałam się i odpowiedziałam:
- pięć minut i kilka sekund.
- ooo, popierdalała! nom szła wincy niż sześć minut.
Już mi się odechciało rozmawiać. Pomyślałam, że obie kobiety - siostry, jak się potem okazało - mieszkają na wsi, ale nie, mieszkają w tym samym mieście co ja.
Do pokoiku weszła pani pielęgniarka z informacją do młodszej ze sióstr:
- pani ma za niską hemoglobinę. wprawdzie mieści się w normie, ale jest na granicy. Proszę o siebie zadbać.
I wyszła. Szkoda, że nie powiedziała, na czym owo zadbanie ma polegać, ponieważ następnie usłyszałam:
- no to bydziesz musiała wincy mjynsa jeść!
Zerknęłam na nie ze zgrozą w oczach i postanowiłam się włączyć:
- żelazo, oprócz czerwonego mięsa, jest również w warzywach, a te wiadomo, są zdrowsze.
Uśmiechnęłam się do nich, oczekując odpowiedzi, którą usłyszałam od starszej ze sióstr:
- a co jo królik jestem? - i obie w śmiech.
Uśmiechnęłam się raz jeszcze, tym razem z zamiarem zamilknięcia na dobre.

Od kilku lat poziom mojej hemoglobiny waha się od 13,7 do 14 g/dl; za każdym razem przed oddaniem krwi a po badaniu słyszę od pani pielęgniarki: "ale ma pani piękną krew" albo "ale ma pani dobrą krew". Gdybym miała w procentach określić, co stanowi moje pożywienie, wyglądałoby to mniej więcej tak: warzywa 75%, owoce 5%, produkty zbożowe 15%, owoce morza 5%, mięso 0%. Słodyczy z racji tego, że ich nie lubię, nie jem w ogóle, z cukrem mam do czynienia jedynie przy piciu kawy - nieosłodzonej nie wypiję. Z tłuszczów spożywam głównie oliwę i olej roślinny. I czuję się świetnie.
Gdy polegałam na kuchni mojej Mamy, czyli przez wiele lat, miałam problemy z anemią; raz było na tyle nieciekawie (wynik: 5,4 g/dl), że miałam robione dodatkowe badania wykrywające białaczkę. Na szczęście skończyło się na kuracji żelazem w tabletkach. Nie wiem, jak wielki jest związek jednego (kuchni Mamy) z drugim (anemią), ale nie ulega wątpliwości, że kuchnia ta mi nie służyła. Trochę Mamę rozumiem, ponieważ musiała przyrządzać posiłki również dla trzech facetów: Taty i moich dwóch braci. Zatem priorytetem dla Niej było to, aby były one kaloryczne. Zupy mocno zaciągane śmietaną, zawiesiste sosy, warzywa polane masłem i oczywiście dużo mięsa. Dziś dla mnie opcja nie do wyobrażenia. Co najśmieszniejsze, w oczach Mamy jestem osobą wiecznie się odchudzającą. Nie rozumie, że to jest mój styl żywienia. Często słyszę "jak ty się możesz tym najeść? ja byłabym ciągle głodna".
Zdarza się również, że gdy wracam do domu po oddaniu krwi, Mama mnie urabia: "najedz się przyzwoicie chociaż ten raz!".

Jak się okazuje, nie tylko starszych ludzi trudno przekonać do zmian nawyków żywieniowych; gdy zaczęłam na ten temat czytać rozmaite artykuły, obserwować, co ludzie biorą jako śniadanie do pracy itp. itd., stwierdziłam ze zdumieniem, że młodzi powielają wzorce starszych.

Kiedyś wydawało mi się to powiedzenie utartym frazesem, ale dzisiaj wiem z doświadczenia, że to prawda:
"Jesteś tym, co jesz"
A Wy? ;-)

czwartek, 14 marca 2013

Mówcie mi pustelnik


G

Chociaż nigdy sam nie byłem telemarketerem albo pracownikiem call center, to miałem już na swoim koncie prace w podobnym charakterze i mocno szanuję ludzi, którzy w ten sposób próbują zarabiać na  bułkę z masłem.
Gdy więc wczoraj usłyszałem w słuchawce prośbę od miłego Pana o wzięcie udziału w ankiecie dotyczącej rozpoznawalności stacji radiowych (co ciekawe, unikanie radia od pół roku nie było przeszkodą w tymże badaniu), zdecydowałem się poświęcić cenny czas na taką rozmowę. Pytania dotyczące stacji radiowych były raczej nudne i oczywiste, ciekawie się zrobiło natomiast, gdy trzeba było określić mój status majątkowy za pomocą pytań dodatkowych. Na długą listę osób i przedmiotów, które mógłbym posiadać - żona, dzieci, osoby na utrzymaniu, samochód, radioodbiornik, telewizor plazmowy, telewizor lcd, tablet, konsola do gier, wieża hi-fi, laptop, notebook i zmywarka do naczyń (!), odpowiadałem znudzonym słowem "nie" a w głowie pojawiały się ciekawe wnioski. 
A mianowicie takie, że dosyć uroczo jest nie należeć do społeczeństwa, które prawdopodobnie swój poziom zadowolenia z życia właśnie pokazuje za pomocą posiadania tak istotnych przedmiotów (i osób). Przez synapsy przeskoczyła też myśl, że w takim wypadku najlepiej mnie żartobliwie określić mianem pustelnika. Niestety, twórca ankiety nie przewidział takiej możliwości, zostałem więc niskozarabiającym kawalerem ze średniego miasta. Ehhhh....

wtorek, 12 marca 2013

Błazen, komik i pajace na innej scenie

K

Są wśród nas ludzie z niedomagającym poczuciem humoru, takąż wiedzą ogólną i takimż dystansem do siebie oraz m.in. do pojęć religii, kraju, które to pojęcia traktują śmiertelnie arbitralnie. To są ci ludzie, którzy Gombrowicza widzieliby na liście ksiąg zakazanych za jego "Transatlantyk" i "synczyznę" a Peszkównę na stosie (choćby symbolicznym) za jej światopogląd wyrażany w muzyce. 
Znowu spadły prawicowe gromy. Tym razem na showmana, który w swoim stand up'ie poruszył tematy newralgiczne dla wspomnianych środowisk. Mam nadzieję jednak, że sąd, który będzie rozpatrywał jego "grzechy", zachowa zdrowy rozsądek. Ja staję w obronie Abelarda Gizy, którego poniższy skecz tak bardzo wstrząsnął ekipą przeciwdziałającą szalejącemu w naszym kraju ateizmowi:
Niestety, występ tego komika został już usunięty z youtube, choć jeszcze przedwczoraj w nocy można go było tam obejrzeć. Udało mi się go znaleźć na innej stronie.
W świetle powyższych zdarzeń chciałabym Szanownym Czytelnikom powiedzieć parę słów o błaznach, karnawalizacji, komikach i kabaretach. I przypomnieć te tematy tym z Was, którzy już się z nimi zetknęli.

KARNAWALIZACJA jest pojęciem, które dotyczy czasu ludowego śmiechu i zabawy, której specyfika polega na tymczasowym odrzuceniu wszelakich norm rządzących codziennością danej społeczności i zorganizowaniu "świata na opak", w którym jest miejsce na profanację, bluźnierstwo, swobodę obyczajów. Termin ten nie dotyczy wyłącznie świata przedstawionego w powieści, ale również życia społeczeństw.
"Ów antrakt dopuszczający wszelki zamęt, jakim jest święto,
występuje także jako okres, gdy zawieszony zostaje porządek
świata. Dlatego właśnie dozwolone są wówczas wszelkie
wybryki i nadużycia. Idzie o to, by działać na przekór
normom. Wszystko należy robić odwrotnie niż zwykle."
Załączam artykuł, z którego pochodzi ów cytat: Karnawalizacja a inność i obcość. Chciałam jedynie zasygnalizować istnienie takiego zjawiska; jeśli zaś kogoś zainteresował ten temat i ma chęć go zgłębić, niech zacznie od publikacji Michaiła Bachtina pt. "Problemy poetyki Dostojewskiego".
Jeśli chodzi o określenie KARNAWAŁ, to jego geneza jest dość ciekawa; mianowicie pochodzi ono od carne - mięso i vale - żegnaj lub też valere - obowiązywać, królować. Chodzi zatem o czas przed chrześcijańskim postem. W ogólnoświatowej nomenklaturze karnawał oznacza czas szaleństw, zabaw, przepychu i feerii rozmaitych bodźców atakujących ludzkie zmysły (kolory, zapachy, kakofonia dźwięków, dynamizm ruchów ciał itd.).
BŁAZEN. Dziś określenie pejoratywne, dawniej niekoniecznie. Błazen na dworze królewskim był bodaj jedyną osobą, która mogła obrazić króla, papieża, damę, rycerza itd. I nie ponosił z tego tytułu żadnych konsekwencji właśnie z powodu roli, jaką pełnił, i z tego powodu, że konwencja żartu mu na to pozwalała. Nikt nie traktował poważnie jego słów. To właśnie błaznowi przysługiwały karnawalizacyjne prawa - kreować świat na opak, wywracać porządek społeczny do góry nogami. Był on mędrcem á rebours. Nie oznacza to jednak, że wszystko, co mówił, było nielogiczne czy nieprawdziwe. Bardzo często to właśnie błazen wypowiadał prawdę. Najsłynniejszym przedstawicielem tej roli w naszej kulturze był Stańczyk, nadworny błazen trzech królów z dynastii Jagiellonów. Słynął ze swojej inteligencji i ciętego języka.

Dlaczego piszę o karnawalizacji i błaznach? Ponieważ nie mam wątpliwości, że współczesnymi spadkobiercami tych zakorzenionych w wielowiekowej tradycji kultury europejskiej zjawisk są komicy.
KOMIK jest artystą uprawiającym komedię. Może być artystą kabaretowym i / lub standupperem. Różnica polega na tym, że pierwszy występuje w grupie a program kabaretowy obfituje w skecze złożone m.in. z wierszy, piosenek i scenek rodzajowych. Natomiast drugi, czyli standupper, przedstawia swój monolog, mając na celu rozbawić publiczność poprzez swoją charyzmę i błyskotliwość. Jego program nie zawiera wierszy ani piosenek. Standupper idealnie odzwierciedla historycznego błazna.
KABARET zaś jest rodzajem sztuki widowiskowej szczególnie eksponującym satyrę. Satyryczność kabaretowych skeczy dotyczy wszystkich sfer życia: społecznego, religijnego, politycznego, interpersonalnego itd.  Nie ulega wątpliwości, że w przypadku naszego państwa w okresie PRL, kabarety takie jak TEY stanowiły rodzaj ucieczki od szarej i trudnej rzeczywistości. Pozwalały odetchnąć.
I tu przechodzimy do tego, że ROLA ŚMIECHU w życiu społeczeństw jest niezwykle istotna. Śmiech ma funkcję oczyszczającą, dystansującą; nie jest niczym złym.

NIESTETY, okazuje się, że dawni królowie polscy byli bardziej tolerancyjni od współczesnych polityków, którzy nie potrafią zrozumieć i zaakceptować tego, jaka jest rola komika, dawniej błazna. Nie sądzę, aby mieli oni pojęcie o zjawiskach kulturowych, o których pisałam powyżej.
Jednakże ignoracja nie usprawiedliwia niczego. A pozywanie Gizy do sądu za obrazę uczuć religijnych czy szerzenie (w ich mniemaniu) ateizmu  mieści się w granicach postsarmackiej ciasnoty umysłu.
Panowie i panie bluzgający na Abelarda Gizę, 
zamiast szabelki, dałabym Wam kosę i zagnała do ścinania łąki. 

Na koniec:




piątek, 8 marca 2013

Romantyczność? A co to za choroba?

K


Tekst ów został zainspirowany przez Grzecha po wczorajszej naszej rozmowie na temat damsko-męski, na temat podrywania i randkowania. Jeszcze dzisiaj dostaję gęsiej skóry i w myślach wołam "o jezusicku drogi!".

1. Pośród wielu zarzutów, jakie bezlitośnie stawia mi Grzech, jest ten, że bardzo rzadko wychodzę z domu w celach towarzyskich. O ile Grzech potrafi weekend za weekendem przebalować i przerandkować, o tyle dla mnie wyjście na koncert albo spotkanie się z kimś raz na dwa, trzy miesiące jest oznaką niezwykłej towarzyskiej aktywności. Zaś randkowanie czy podrywanie nie mieści mi się w ogóle w głowie. Pierwszą rzecz wprowadzającą w temat mam za sobą.

2. Tytułem drugiego wprowadzenia - szczególnie nie lubię uogólnień typu: każda kobieta lubi..., każda kobieta pragnie... bo my, kobiety wszystkie.... Najczęściej w takich sytuacjach dochodzę do hipotezy, że najwidoczniej nie jestem kobietą. Ale nie nie nie, jestem kobietą, owszem. Po prostu nie jestem "każdą" i nie jestem "wszystką" i przypuszczam, że nie jestem w tym odosobniona. Otóż nie lubię: kwiatów (dostawać), biżuterii (poza dwoma wyjątkami), pomadek, szpilek i w ogóle butów na obcasach, słodyczy pod wszelaką postacią itp. dupereli. Na liście słów działających na mnie jak zapach cytryny na kota znajdują się: kochanie, koteczku, misiu, króliczku, pączuszku - dalej nie wyliczam. Wiadomo, o jakie słowne 'kwiatki' chodzi. 

Ad 1. Randkowanie? Podrywanie? 
Cała słowna "obudowa" (złożona najczęściej z banalnych, lukrowanych i nieautentycznych zwrotów), jaką facet sprzedaje dopiero co poznanej dziewczynie / kobiecie na dyskotece, w kawiarni i nie wiem, gdzie jeszcze, jest po to, aby uprawiać z nią seks. I nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Oczywiście, ludzie inteligentni wiedzą, że jest to rodzaj gry, w jaką dwie osoby świadomie zaczynają grać, bo postrzegają to jako przyjemne. Ok, rozumiem to! Nie bronię! Niestety albo stety, ale ja należę do tego rodzaju osób, które w takich sytuacjach użyłyby zwrotu "nie pierdol i przejdź do rzeczy". Trudno, nazwijcie mnie chamem, pozbawionym wyobraźni, wrażliwości, romantyczności i co tam jeszcze. Ale nie ja jedna spośród kobiet ległam ze śmiechu, patrząc na ten obrazek:


Grzech zapewne powie: no i w ten sposób 2000 lat ewolucji poszło na marne - tylko za włosy ją i do jaskini.
Otóż nie :-) To, że uważam takie gry i czcze rozmówki za stratę czasu wynika z tego, że jestem bardzo wrażliwa na słowa kierowane do mnie i bardzo wyczulona na ich autentyczność. Moja Siostra Zet opowiadała mi kiedyś o doświadczeniu tzw. podniecenia intelektualnego. Otóż facet, z którym rozmawiała, tak potrafił oddziaływać na jej umysł, nie grając w żadną grę pt. podrywanie i nie stosując żadnych banalnych technik podrywania, że Siostra Zet doznała czegoś w rodzaju intelektualnego orgazmu. Jednakże do takiego przeżycia potrzeba faceta o nieprzeciętnej inteligencji. I tu zaczyna się problem polegający na tym, że trudno na takiego trafić. Trudno trafić na faceta, który będzie biegle operował aluzją, ironią i autoironią, potrafił bawić się słowami i wchodzić w błyskotliwe słowne interakcje na tym poziomie ze swoją rozmówczynią.

Ad. 2
Co widzicie gdy pomyślicie o słowie "romantyczne", "romantyczny", "romantyczna"? Facet z bukietem czerwonych róż. Czerwone coś (poduszka, serduszko itd.). Kolacja przy świecach. Zachód słońca nad morzem. Trzymanie się za ręce w czasie spaceru na plaży. Myślę, że każdy z Was poszerzyłby tę listę o co najmniej kilka innych przykładów. Wydaje się Wam, że to byłyby Wasze pomysły? Może Wam się wydawać, ale nie należą one do Was. Należą one do ludzi napędzających wielką światową machinę marketingową, która ma spowodować w ludzkich umysłach to, że jak w takt zaklętej muzyki 14.02 będziesz zapierdzielał do kwiaciarni po konkretny i ten jeden kwiat, ale już 08.03 zamiast czerwonej róży popędzisz po tulipanki. O romantycznych kolacjach przy świecach można przeczytać w babskich pisemkach, w internecie, usłyszeć w TV itd. Pokłóciłeś się ze swoją partnerką? Przyjaciel doradzi Ci kupno kwiatów + kolację przy świecach. Mylę się? Zachody słońca, trzymanie się za ręce, długie spojrzenia w oczy - to wszystko zostało wyeksploatowane przez popkulturę, obejrzysz to w filmach (szczególnie komediach romantycznych) i popteledyskach.
To są KLISZE powielane przez zbiorową świadomość. I tak jak Gombrowicz uciekał przed pupą, gębą i łydką, tak ja nie mam zamiaru ulegać temu ustrojstwu - właśnie z tego powodu, że ktoś mi każe, nabija mnie w butelkę i jeszcze chce za to kasę. NIET.
Tak samo jest w przypadku wszystkich słodkich zwrotów typu kochanie, króliczku, misiaczku. Ludzie nauczyli się ich z seriali i filmów. Mnie osobiście szczególnie razi, gdy para publicznie obnosi się z czułością względem siebie. Włącza mi się wtedy radar wykrywania nieautentyczności. Szczególnie kobiety lubią takie popisówki: kochanie, misiaczku, przy innych. Znam związek ze sporym stażem, w którym ona uwielbia w towarzystwie miziać swojego misiaczka i torpedować go kochaniami. Zupełnie jej to nie przeszkadza za parę godzin pokłócić się z nim - nadal w towarzystwie - i wyzwać go od palanta i durnia.
Koniec i bomba a kto czytał, ten trąba!


Ps. Żeby nie było, że ze mnie zimna sucz, na właściwe podsumowanie i zakończenie
wrzucam pieśń szczególnie mi bliską, posłuchajcie:








G

Czytanie wynurzeń Karmel na temat spraw okołoromantycznych przyprawiało mnie o wrażenia wszelakie. Czasem na głupi śmiech mi się zbierało, czasem złośliwy uśmieszek pojawiał się na nieogolonej gębie a czasem moje zawzięte usta mówiły "niedoczekanie!". Być może uważny obserwator także jakiś szatański śmiech by usłyszał podczas tejże lektury.
Jako że wrażeń wiele to i komentarz będzie w punktach.

1. Karmel pisze, że z domu wychodzi rzadko a potem delikatnie żali się (albo też stwierdza ze smutkiem), że mało jest błyskotliwych facetów na świecie. Nietrudno zrozumieć, że te dwie sprawy się łączą. A jeśli się z domu nie wychodzi to li tylko na błyskotliwego listonosza liczyć można, co cytatem z Miłosza lub innego Palahniuka opóźnienie listu wyjaśni.

2. Karmel postuluje autentyczne inspirowanie intelektualne. Pomysł dosyć dobry, lecz trudno wykonalny w barze, gdzie niewiasta oczekuje słów "Postawić ci drinka mała" a nie "Coś nowego się dzieje w sprawie Bozonu Higgsa, bejbe?"

3. Karmel romantyczność kojarzy z banalnymi tekstami, które nic nie znaczą. Zapominając, że to słowo (przypominam nierozgarniętym - "romantyczność") może też oznaczać błyskotliwe i dalekie od banału słowa i gesty ludzi, którzy sie kochają. Ja je widziałem, ja je stosuję i swoją wątłą piersią stanę naprzeciw atakom ludzkich niedowiarków.
To mi też nasuwa ciekawy sposób trollowania na randkach internetowych. A można np. podkreślać swoją romantyczność, a niewiastę oczekującą na kwiaty i oglądanie księżyca zaskoczyć pomysłem innym, czyli walką o niepodległość wyspy Wolin! Pewnikiem wzbudzi to zamieszanie wielkie. A wtedy jurny romantyk powinien wyjaśnić, że i walka patriotyczna o sprawę przegraną była onegdaj symbolem romantyzmu...