niedziela, 28 grudnia 2014

poeta zabija najwyżej siebie

K

matką nie jestem, ale zostałam macochą. bo po macoszemu traktuję bloga - nasze, tj. moje i Grzecha internetowe dziecko. kajam się w prochu i popiele, popijając schłodzoną wódkę z pepsi, w czasie, który dobija do godziny drugiej w rytmie nocnym. za to właśnie cenię okres świąteczny. mogę żyć choć przez kilka dni swoim najprawdziwszym, własnym, rozregulowanym trybem. I spać, spać, spać na potęgę za dnia, wcierać swoje ciało w materac sypialnianego łóżka, szukać najlepszego ułożenia głowy na poduszce, obmacywać przyjemną fakturę poszwy, która obleka kołdrę. oddam lotniczy bilet na Karaiby i tonę marmuru kararyjskiego za więcej takich chwil.
ale nie o moich hedonistycznych prywatach ma traktować ten tekst. aczkolwiek doznaję swoistego rodzaju schizy spięciowo-kablowej w głowie po tak długiej przerwie niepisania na blogu, która to schiza polega na mojej przemożnej potrzebie poruszenia tysiąca czterystu pięćdziesięciu i pół tematów, teraz, gdy wena zagościła w mojej jaźni i trzewiach po sporym okresie posuchy. mogłam oczywiście wrzucać teksty w owym czasie posuchy, ale, tak się zastanawiam, ilu z Was, Szanowni Czytelnicy, byłoby w stanie przebrnąć przez moje monoteistyczne credo ogniskujące zdania pojedynczo złożone wokół wyznania dotyczącego mojego życia a składającego się z jednego słowa: "dupa"? nie, to nie jest asekuranckie tłumaczenie się, naprawdę.
jeśli ktoś tak uważa, następny mój wpis będzie zawierał słowo dupa powielone x 200. 

a teraz ad rem. moje myśli w ostatnich kilku dniach skupiały się wokół śmierci Krauzego, Barańczaka (czy to taki czarnokomediowy zwyczaj okołoświąteczny, że ważna persona życia społecznego albo/i kulturalnego umiera?), wokół wypadku samochodowego, którego byłam świadkiem na jednej z dróg naszej prowincji oraz wokół samozwańczej poetki (ktoś inny na innym blogu nazwaj ją poetessą), która zamordowała rodziców swojego chłopaka. i czyniąc kilkudziesięciozdaniową uwerturę złożoną z tematów okołomeritumicznych, wybrałam właśnie ten jeden temat. Zuzanny Maksymiuk aka Maria Goniewicz, mającej wstręt do hołoty umysłowej.
bo mam z tą dziewuchą (tak, nie poetką ani poetessą) lekki problem. albo społeczeństwo ma. doszukując się (racjonalnych) przyczyn jej zbrodniczego wyczynu. opcje interpretacji ujmę w punktach.
1. Zuzanna Maria - nieszczęśliwe dziecko wyrosłe na braku wartości.
odwiedzając jej facebookowy profil, nie ma się wątpliwości, że wartości chrześcijańskie są jej raczej obce (jeśli traktować poważnie jej wpisy na temat papieża JPII, będące na poziomie bluzgającego mięsem dresiarza, którego sukcesem edukacyjnym było ukończenie aż szkoły  podstawowej); ergo, można je uznać za tani rodzaj buntu typowy dla młodzieży w jej wieku.
w każdym razie łatwo można wydedukować z jej internetowej aktywności, że w ramach edukacyjno-wychowawczych oddziaływań jej rodzice ponieśli porażkę. nietrudno będzie prawicowomyślnym dorobić do tej sytuacji historię zagubionej nastolatki wychowanej przez dwie lesbijki lub dwóch gejów. to przecież takie modne obecnie oskarżenie o deprawację. ewentualnie, nasza rodzima Black Mamba wzrastała w domu bez matki albo bez ojca. bo tylko "pełna" rodzina jest w stanie zapewnić dziecku odpowiednią dozę wiedzy na temat wartości i umiejętność przekucia tej wiedzy w praktyczną realizację. na tym kończę interpretację kpiącą z wzorców ogólnopojmowanychiakceptowanychbezżadnejkrytyki.
2. Zuzanna Maria - wariopoetkazdziecinnymzacięciem.
wątpliwą wartość (wątpliwą w mojej ocenie) jej twórczości poetyckiej pozostawiam ocenie Czytelników. w tym miejscu pisania blogowego tekstu czuję największe zażenowanie. że muszę, bo tak założyłam sobie, napisać kilka słów na temat tfu!rczości Zuzanny. to naiwne i efekciarskie  frazy wolnego wiersza, który najwyraźniej stał się demokratyczną dziwką ekspresji grafopoetyckiej w XX / XXI wieku, tak niewiele wymagający, właściwie żadnej wiedzy na temat uporządkowania naddanego. wystarczy chcieć coś zakomunikować. na przykład, że boli mnie ząb. albo mam wzdęcie. i ubrać to w - jakoś - oddzielone od siebie wersy. dodając przy tym zestawienia metaforyczne złożone z abstraktu i konkretu - czyli tworząc błocko poetyckie, z którego krowa Mućka wyciąga kopytko, więc słychać arcyoryginalny i inspirujący dźwięk nie do przełożenia na litery. przynajmniej ja nie potrafię. pannica Maria, mająca krew dwóch ludzi za swoimi młodocianymi pazurami, jako samozwańcza poetka, której jakieś szalone wydawnictwo zgodziło się wydać tomik "poezyj" (nie wiemy, jakie są kulisy tego szaleńczego czynu, być może rzeczona Maria ma jakieś koneksje z wydawnictwem?), przejawia symptomy typowego buntu młodzieńczego, w którym każda jednostka ludzka przekonana jest o wyjątkowości swoich dramatycznych przeżyć. oczywiście, nie da się, z punktu widzenia osoby (dość / mocno / bardzo) dorosłej, (jako-tako/dobrze/bardzo dobrze) obeznanej w kwestiach tworzenia literackiego, potraktować poważnie pisaniny rodzimej Black Mamby.
co może irytować, a co stanowi temat na co najmniej jeden osobny artykuł, to fakt, o którym już przed wielu laty mówił profesor Balcerzan: tworzenie poezji stało się łatwo nauczalne. niesprawiedliwe jest to, że aby tworzyć sztukę z innych dziedzin kultury: muzykę, malarstwo, trzeba opanować konkretny warsztat, natomiast, aby tworzyć literaturę... no właśnie. w tym przypadku nasze pojmowanie jest niesłychanie demokratyczne. właściwie, aby pisać wiersze wolne, wystarczy nauczyć się czytać i pisać. (?)
oczywiście, TAK NIE JEST. aby tworzyć literaturę, w tym utwory należące do systemu nienumerycznego, potrzeba warsztatu w takim samym stopniu, w jakim potrzeba go, zanim zacznie się tworzyć muzykę czy malować obraz. wiersz wolny jest tylko z pozoru łatwą formą. i jeśli, jak napisałam powyżej, kojarzy mi się obecnie z najstarszym zawodem świata, to dlatego, że tak się go traktuje. tymczasem, to właśnie ten gatunek wiersza rzuca wyzwanie twórcy. ten ostatni ma za zadanie wiedzieć, jak stworzyć napięcie semantyczne pomiędzy nie tylko frazami, ale pomiędzy słowami, jakie wypracować uporządkowanie naddane, składając wersy, aby wiersz nie był jedynie przekaźnikiem myśli, ale aby miał również wartość artystyczną.
i, oczywiście, oprócz warsztatu, każdy twórca, aby nim w istocie był, potrzebuje TO COŚ, co nie jest wyuczalne, do końca wyjaśnialne. co można nazywać wieloma imionami. dar, empatia, nadwrażliwość. ja wolę obstawać przy TYM CZYMŚ.
Zuzanna Black Mamba nie ma ani jednego, ani drugiego. powodzenie jej utworów wzięło się stąd, że coraz mniej wymagamy od kultury. coraz mniej oczekujemy od twórcy. dlatego poetom (nie poetą) dziś jest co piąty obywatel tego kraju. I tak, jak inne dziedziny sztuki zdominował pop, nie inaczej jest z utworami tworzonymi ze słów.
mordercze szaleństwo panny Zuzanny być może nie miałoby miejsca, gdyby nie uwierzyła tak mocno i niezachwianie w to, że jest poetką, że jest kimś wybranym a to, co rodzi się w jej głowie, jest niepowtarzalne. tym samym każdy, kto pomógł jej w to wszystko uwierzyć, pośrednio i niechcący przyczynił się do ekstremalnego kroku, na jaki się Zuzanella zdecydowała.
3. Zuzanna Maria - dziecko nowoczesności.
inny sposób wyjaśnienia tego, co zrobiła młodociana asasynka, dotyczy realiów, w których żyjemy. ta metoda racjonalizacji czynów najbardziej mnie śmieszy. mianowicie, jak ma nie zaistnieć co jakiś czas kolejna zuzannamariaasasynka, skoro świat ocieka przemocą. gry komputerowe, filmy, internet, media. robią młodym ludziom wodę z mózgu. a potem wychodzi jeden z drugim na ulicę lub wpada do szkoły ze spluwą i strzela do  każdego napotkanego człowieka. gdyby tak istotnie było, tj. gdyby oddziaływanie ww. tworów kultury, miało tak skuteczny wpływ na ludzi, to w domowych oknach mielibyśmy szyby kuloodporne a na ulicę nie wyszlibyśmy bez takiejż kamizelki i broni palnej w kieszeni.
4. Zuzanna Maria - psychopatka.
psychopatia u osób dorosłych jest praktycznie niewyleczalna, niekiedy stosowanie rozmaitych terapii wobec nastolatków przynosi efekty. nie jest traktowana w kategorii choroby, więc trudno mówić o leczeniu. jest to rodzaj zaburzenia psychicznego. psycho- i socjopaci żyją wśród nas. spotykamy ich w wielu miejscach społecznego ekosystemu. mając bezpośredni kontakt z nimi, jesteśmy narażeni na manipulację, stres i cierpienie. zwłaszcza jeśli psychopatą jest przełożony w pracy albo partner w życiu prywatnym. taki człowiek czerpie przyjemność i satysfakcję ze znęcania się nad innymi, nie odczuwając przy tym wyrzutów sumienia, strachu, nie biorąc pod uwagę konsekwencji swojego zachowania, wykazując brak empatii.
sugerując się chociażby już tymi cechami - po więcej kieruję tu: psychopatia - co to jest?), nietrudno wpasować Zuzannę Marię w te ramy. wiersze, które pisała, mogą posłużyć psychiatrom jako materiał badawczy w tym kontekście.
ja jednak nie jestem przekonana do żadnej z teorii, które wymieniłam. ktoś inny mógłby dodać jeszcze kilka.
być może w każdej z nich tkwi jakaś cząstka prawdy. a może jest też tak, piszę to, wprowadzając element fatalistycznego myślenia, że raz na jakiś czas rodzi się człowiek z gruntu zły. (?)

na koniec powyższych rozważań na temat rodzimej Black Mamby, chciałabym poruszyć jeszcze jeden temat. w kilku swoich wypowiedziach dała wyraźnie do zrozumienia, że utożsamia się ze światopoglądem Witkacego. chciałabym wierzyć w to, że zapoznała się z jego biografią i twórczością. chciałabym wierzyć, że rozumie Jego filozoficzną koncepcję jedności w wielości. na chceniu jednak kończę. Black Mamba coś tam przeczytała, że buntownik, że outsider, że literat. no i jeszcze fotografie Witkacego! to szaleńcze, przeszywające spojrzenie!
panna Zuzanna przeoczyła jednak istotną rzecz. Witkacy nikogo poza sobą nie zabił.
ponieważ poeta zabija najwyżej siebie.


piątek, 31 października 2014

Skóra

G

Czwartek. 14.30. Pociąg
Niebo sika na szyby pociągu deszczem, pasażerowie pieszczą swoje twarze światłem smartfonów, ktoś śpi. To taka martwa godzina popołudnia - nikt jeszcze nie kończy pracy a pociągi wożą niedobitków, które załatwiają swoje tajemnicze sprawy.
Jest dziwnie sennie i smutno, w mojej głowie pojawiają się myśli oderwane od codzienności.
Myślę o tym, co w tej chwili robią moje alter ega w alternatywnej rzeczywistości.
Grzech nr 1
Jest szczęśliwym posiadaczem fortuny wygranej w Totolotka, pogrąża się więc w hedonistycznych rozrywkach, barwnych przygodach i marzeniach dalekich od skromności. Przed chwilą grał w scrabble z Cindy Crawford, teraz rozważa skok w stroju Batmana z Pałacu Kultury.
W chwili, gdy o nim myślę pojawiają się obawy, czy jego biedny i prowincjonalny nos wytrzyma taki nadmiar kokainy.
Grzech nr 2
Jest Góralem, szczęśliwym posiadaczem małżonki i trójki dzieci, utrzymuje się ze swojej stolarni. Darzy też ogromną pasją nowoczesny balet, ale żaden z jego kolegów od wódki o tym nie wie. Żona się domyśla czegoś, ale wydaje się jej, że to zamiłowanie do sąsiadki. Gdy o nim myślę, właśnie odbiera dziecko z przedszkola i moje zainteresowanie wyczuwa i bierze za deja vu. Przystaje na chwilę, bierze głęboki oddech, reflektuje, że to pewnie efekt niesmacznej wczorajszej kolacji.
Grzech nr 3
Chciał zostać pisarzem i swoimi dziełami zmieniać świat, ale nie wyszło. Udało mu się jednak kupić używanego Nissana i stać się posiadaczem najbardziej dosadnego humoru w Ciechanowie. Gdy o nim myślę, tworzy pierwszą część książki o rubasznej i cholerycznej dżdżownicy Andżelice. Książka powstaje w bólach i bez przekonania, ale już za rok Grzech nr 3 stanie się najbardziej poczytnym pisarzem dziecięcej literatury w całej Polsce.

Zbliżą się stacja docelowa. Wysiadam....

Chyba trochę lepiej czuję się w swojej skórze.


piątek, 19 września 2014

Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani? Albo tekst zupełnie niepatriotyczny.

K

Chciałam napisać, że zapewne byłabym pierwszym cywilem, który spierdzieli z tego kraju, gdyby wybuchła wojna polsko-ruska pod flagą niebiesko-żółtą. Dociera do mnie coraz więcej informacji z tak zwanych nieoficjalnych źródeł, że coś się dzieje. Że trwa jakaś mobilizacja polskich zawodowych wojskowych a wieści, które docierają do reszty Europy z Ukrainy, są mocno okrojone i że tam przy granicy dzieje się bardzo dużo i bardzo źle. I jeszcze jakiś Rusek powiedział, że Polska będzie zmieciona z powierzchni ziemi czy coś w podobie. Nosz ku*wa, a ja siedzę po godzinach, szykując dzienniki lekcyjne i robiąc przydziały godzin dydaktycznych moim nauczycielom. A mogłabym w tym czasie pić wódkę w hotelu i spoglądać na przystojnych Skandynawów, mając w dupie szkołę i pracę w ogóle, skoro wisi nad nami widmo śpiewania "hej chłopcy, bagnet na broń"..... Nie, nie jestem "patryjotom" w wymiarze martyrologa, który pobiegnie na barykady i będzie pierś wystawiał na świszczące kule. Dlatego, że Polska, jak każdy inny kraj, składa się z 80% idiotów, do których sama strzelałabym jak do kaczek, gdyby to było prawnie dozwolone i gdybym nie była pacyfistą. Dlatego też, że tego, co szanuję, czyli geograficzno-krajobrazowe uroki ziemi polskiej, nie ochroniłby żaden mój heroiczny czyn, gdyby już dziedzice Syberii wdepli z buciorami nad Wisłę, niekoniecznie z zamiarem zorganizowana grill party nad wodą. Dlatego też, że to, co mnie w coraz mniejszy sposób spaja z Polską, czyli polska kultura, jawi mi się jako karykaturalny twór udziergany z zachodnich naleciałości, rodzimych kompleksów, tudzież twór powstający z desperackiej potrzeby twórcy zbicia mamony na czynsz i Volkswagena albo inszego Lexusa.. Wielcy naszej kultury sukcesywnie umierają, więksi od nich już dawno nie żyją a wokół panoszy się wirus grocholszczyzny. 
Literatura gównem stoi i nie obroni jej smrodu nawet Myśliwski. Z muzyką trochę lepiej, ale też na przykład taki Możdżer bardziej ceniony jest za granicą niż we własnym kraju. Sztuka zaś dawno udławiła się abstrakcyjnym stolcem i albo wydala z siebie "głębokie" i "trudne" w odbiorze bohomazy, albo epatuje fallusami na krzyżu i innymi feministycznymi zajadłościami niskich lotów. 
Tak, wiem, generalizuję w pesymistyczny sposób. A co..., kto mi zabroni.
Reasumując, jako obywatel świata, popadam w  zdradę stanu, i za Marią Peszek, przytaczam, choć ona to w innym kontekście wyśpiewała: "w owczym pędzie giną owce a ja schodzę na manowce". Amen.




niedziela, 7 września 2014

Granice

K


[podkład muzyczny do otwarcia w oddzielnym linku: music ]

szybkie spojrzenie w bok nie gwarantuje niczego. na pewno nie ostrzeżenia, że właśnie zbliża się kłopotliwa okoliczność skonfrontowania swoich największych lęków i nadziei z nieuchronną lustracją emocji, którą przyniosła bliskość tego, czego starała się uniknąć. wyrwana z bezpiecznej enklawy miejsc znajomych generujących poczucie pewności i komfort poruszania się i zbierania myśli na swoim terenie, wycięta z granic własnej pajęczyny zapewniającej względną stabilizację, poczuła się jak wklejona w obcy kolaż, poskładana z niespełnień groteskowa postać, zwizualizowana na wzór i podobieństwo kogoś, kim nie jest albo kim boi się być. odmierzanie kroków utkanych długością śmiałych obcasów rujnowało jej poczucie pewności, które, usilnie duszone idealnie wypucowanym kamieniem podłogi hotelowej, starało się obronić i w rezultacie smakowało klęskę. nerwowe próby dozowania przeżywanych emocji i umieszczania ich w osobnych szufladach umysłu wzmagały nerwowość spojrzeń i wyostrzały jej umiejętność absorbowania nadmiaru bodźców otaczającej ją zewnętrzności wszystkiego. jak bardzo chciała się skulić i przemienić w embrioidalne stworzenie, które w jednej chwili ewaporuje. jak bardzo chciała choć na chwilę zejść z ringu i zaniechać walki powrotów do zawodowego pionu z przemożną chęcią wypowiedzenia tego, co w niej tkwi. i jak bardzo tego, jednocześnie, nie chciała. 
wieziona w kierunku miejsc, które uznaje za jej i tego, co jej znane, zrozumiała z potrójnym posmakiem dziegciu, że są granice, których się nie przekracza.

sobota, 30 sierpnia 2014

The Rover

G

Australia. 10 lat po załamaniu się systemu.
Pustkowia. Brodaty, zaniedbany mężczyzna - Eric (świetny Guy Pearce) siedzi w zaparkowanym samochodzie. Na jego twarzy widać skupienie i coś, co można chyba nazwać desperacją. Mija czas.
Wychodzi z samochodu. Trafia do obskurnej knajpy.
W kolejnej scenie widzimy trzech opryszków uciekających pickupem z napadu. Jeden z mężczyzn żąda, żeby kierowca zawrócił po rannego brata - Reynoldsa. Dochodzi do kłótni.
Kolejna scena.
Eric pije drinka w knajpie, za oknem koziołkuje samochód z opryszkami. Mężczyźni zabierają samochód Erica.Ten ściga ich pickupem. W kolejnych scenach okazuje się, że zdesperowany mężczyzna może przestraszyć i zahipnotyzować nawet trzech gangsterów, którzy mają go na muszce.
Wędrowiec zamierza za wszelką cenę odzyskać swój samochód. Spotyka Reynoldsa i zmusza go do pomocy (jedyna dobra rola w karierze Roberta Pattisona).



Właśnie w taki sposób rozpoczyna się film "The Rover" reżysera, który wcześniej stworzył rewelacyjne "Animal Kingdom". Obraz automatycznie wzbudza skojarzenia z australijskim "Mad Maxem" i "Drogą" na podstawie książki  Cormaca McCarthy'ego. Inne i mniej bezpośrednie skojarzenia to postapokaliptyczna i (zasłużenie!)  obsypana deszczem nagród  książka "Gwiazdozbiór Psa" Petera Hellera.
Na szczęście z "Mad Maxem" film łączy jedynie miejsce akcji i postapokaliptyczny klimat, zamiast widowiskowych i brutalnych pojedynków w dziwacznych samochodach reżyser zadaje podobne pytania jak w "Drodze", czyli: na czym się można oprzeć w świecie, gdzie nie ma cywilizacji i moralności?

Odpowiedź nie będzie łatwa i przyjemna, podobnie jak i podróż głównego bohatera filmu. Eric podróżuje bowiem przez surowe, depresyjne australijskie pustkowia a cały film ma również taki surowy charakter. No i powolną akcję, co dla niektórych widzów może stanowić poważną wadę filmu. "The Rover" ma też minimalistyczną formę, posępna i niepokojąca muzyka pojawia się w filmie jedynie w kilku jego fragmentach a główny bohater filmu jest milczkiem i reżyser skąpi informacji na jego temat. Pewnie właśnie dlatego tak przejmująca jest scena przesłuchania Erica schwytanego przez żołnierzy, który tłumaczy im czemu świat skończył się już dawno temu. Chwytające za gardło są także inne etapy podróży Erica. Bo w posępnym surowym świecie bez cywilizacji liczy się każda namiastka normalności (scena w sklepie) a ludzie, który mogą spróbować być uczciwi albo sięgnąć po broń, najczęściej wybiorają to drugie rozwiązanie.


I jeszcze jedno. "The Rover" jest jednym z najlepszych filmów 2014 roku i...wciąż nie ma daty polskiej premiery kinowej.
Brawo Panowie Dystrybutorzy!

piątek, 29 sierpnia 2014

Gorzki smak cykorii


K

Uprzedzam lojalnie, że poniższy tekst jest z kategorii lajtowego pierdu pierdu o dupie Maryni. Bez uwzględniania dupy Maryni. Mianowicie:
Siedząc przy hotelowym barze obok chrapiącego na jawie i nieudolnie próbującego okiełznać nasze polskie piwo (ach, te procenty!) Brytyjczyka, doznałam nagle olśnienia.
Mianowicie, że muszę napisać o moich ostatnich doświadczeniach w noszeniu… szpilek (na nogach) oraz aparatu na górnej szczęce, prostującego zęby .
Powyższe doświadczenia mogłabym w sumie skwitować krótkim stwierdzeniem:  zwolnienie tempa.
W dwóch zasadniczych wymiarach. I jeśli coś dobrego doraźnie wynika z decyzji o noszeniu powyższych, to właśnie to, że musiałam zwolnić. Pęd chodzenia i pęd jedzenia. Niby nic, ale zanim przywdziałam ww. atrybuty, bardzo szybko chodziłam (i chodzę, wszak szpilek nie mam zamiaru nosić codziennie) i dość szybko pochłaniałam jedzenie (wbrew przepisom na temat zdrowego i sensownego sposobu odżywiania), ponieważ zawsze było coś ważniejszego od chodzenia i od jedzenia. Ponieważ najczęściej idę po to, aby gdzieś dotrzeć i jem po to, aby zaspokoić głód.  Nie idę / chodzę dla samego … ijścia (?) / chodzenia; nie jem dla samego rozkoszowania się smakiem. A nawet jeśli, to bardzo, baaardzooo rzadko.  
[Przerwa! Podjęłam rozmowę z Brytyjczykiem przy barze. Powiedział mi, że był w miejscowości „Czubaka”, w której jest muzeum kolei. Na widok mojego zdumienia otwarł swój notesik, w którym miał zanotowaną nazwę „Chabowka”. Zgooglowałam przy nim tę nazwę i wyszło, że jest to miejscowość Chabówka, na południu naszego kraju, w której rzeczywiście znajduje się skansen pełen starych lokomotyw. Niestety, jakem wielbicielka brytyjskiego akcentu, nie wykapowałam, co to ta „Czubaka”, poza skojarzeniem z „Gwiezdnymi wojnami” )
Wracając do szpilek itepe. Te, które kupiłam za zawrotną sumę, jak na buty sięgające poniżej kostki, wyglądają mniej więcej tak:


To znaczy, obcas i koturn jest ten sam, zaś kokarda mniej ekspansywna. Gdy je zakładam, jestem wyższa o ok. 10 cm.  Jak na kogoś, kto NIGDY nie poruszał się  w takich butach, chodzę w nich całkiem sprawnie. Aczkolwiek WOLNIEJ. I o to właśnie chodzi. Stąpając wolniej, mam czas na to, aby umieścić nieco gracji w moich ruchach. To jest naturalny skutek. Dzieje się na zasadzie sytuacji bez wyjścia. Przypominam sobie o tym, że unisex odzienia wierzchniego niekoniecznie zawsze popłaca. Trzeba było tych szpilek, po trzydziestu paru latach mojego życia, żebym się o tym przekonała.
Podobnie w przypadku aparatu na zębach.. Nagle przy spożywaniu każdego bez wyjątku posiłku muszę wszystko żuć wolniej, ostrożniej ponieważ pierścienie na zębach haczą i ma się również wrażenie, że szybkie przeżuwanie mogłoby aparat uszkodzić.  I w ten oto sposób zaczęłam przeznaczać na posiłki więcej czasu.

Co ma do powyższych tytułowa cykoria? A to, że spędzając czas w hotelowej enklawie, zamówiłam sobie sałatkę, w której skład wchodziła cykoria. Nigdy wcześniej, tj. zanim na moich zębach znalazł się aparat, nie odczułam skali i kwintesencji gorzkości cykorii w takim stopniu, jak właśnie teraz. 
I może będzie to banalna puenta, najpewniej zupełnie tak, ale ... ile nam umyka istotnych drobiazgów konsekwentnie budujących naszą codzienność, tylko dlatego, że jesteśmy przekonani, że szkoda na nie czasu albo że się na nie czasu nie ma? Czy trzeba zachorować na nowotwór z terminalną opcją, aby doceniać "pierdoły"? W sumie to nie. Wystarczy aparat na zębach i szpilki na nogach. Ja już to wiem.

 :-)



niedziela, 10 sierpnia 2014

Spring screwers with guns

K

Spring breakers to film uszyty z plastikowo-popowych klisz, którymi od lat dziewięćdziesiątych karmi sie młodzież. I to jest pierwszy powód, dla którego warto go obejrzeć. Drugim powodem jest rewelacyjny James Franco, któremu udało się wykreować bohatera rodem z komiksu. 
Konwencja filmu ewidentnie nawiązuje do popkulturowej spuścizny złożonej z lukrowanych piosenek Britney Spears, różowo-infantylnych magazynów dla nastolatek, gier komputerowych przesyconych strzelaninami, masowych imprez, w których udział polega na wyluzowaniu się, a poczucie wolności równoznaczne jest ze zdarciem z siebie ubrania i sztachnięciem się jointem, wreszcie - z filmów o gangsta świecie, w którym prym wiodą: przemoc, władza, pieniądz i luksus, broń i gadżeciarski styl życia. Wszystko to konsekwentnie zostało wplecione w fabułę "Spring breakers". 
Harmony Korine, reżyser i scenarzysta filmu, przedstawił historię czterech młodocianych przyjaciółek, które urywają się ze swoich rodzinnych domów, aby poszaleć w czasie wielkanocnej przerwy wakacyjnej. 
Podróż, w jaką się wybierają, odbywa się zgodnie z założeniem NO RULES. Żadnych zasad moralnych i obyczajowych - hasło, które w ich przypadku zakłada napady i kradzieże, zbliżenia fizyczne w trójkącie i homopocałunki, perwersyjne igranie z załadowaną bronią w ręku (świetna scena z udziałem dziewczyn i Aliena granego przez Franco!) i wreszcie - morderstwa.
Żadna z tych scen jednakże nie jest realistyczna, każda została wzięta w cudzysłów. Każda jest odzwierciedleniem klisz, o których pisałam wyżej. Jedyne, co pozostaje prawdziwe, to rana postrzałowa, jaką obrywa jedna z dziewczyn i śmierć zadawana gangsterom. Poza tym prawdopodobieństwo psychologiczne i przyczynowo-skutkowe nie istnieje. Bohaterki są równie sztuczne i wykreowane co kultura, której stanowią kwintesencję. 
Są wprawdzie dwa momenty, w których zarówno widzom jak i dwóm bohaterkom dane jest do świadomości, że to, co się dzieje, jednak dzieje się naprawdę i nie jest to fun. I te dwie bohaterki, po przerobionych chwilach refleksji oraz opamiętania, postanawiają się wycofać z tej specyficznej zabawy. Uważam, że wątki te są zbędne i nie bardzo wiem, czemu miały służyć, skoro zaraz po nich film wraca na komiksowe tory i do narracyjnego dynamizmu, który jest niewątpliwym plusem obrazu Korine'a.

Po obejrzeniu "Spring breakers" - niespodziewanie dla mnie - przypomniałam sobie historię chłopców z ekranizacji powieści Goldinga  "Władca much", w której poruszona jest problematyka m.in. ludzkiej natury, stymulowanej wpływem czynników zewnętrznych takich jak środowisko, kultura, otoczenie, warunki życia.  
Historie takie jak ta przedstawiona w "Spring breakers" stanowią, podobnie jak "Władca much", rodzaj antyutopii, niezależnie od tego, w jakiej konwencji zostały przedstawione. Pokazują zmienność ludzkiej natury, w której, w wyniku ww. stymulacji, ścierają sie wartości cywilizacyjne z prymitywnymi odruchami. Więc w rzeczy samej, "Spring breakers" ma dno, po dotarciu do którego widz może sobie uświadomić, że ogląda dramat. Z filmu wyłania się bowiem przerażająca puenta: wystarczy dać nastolatce (tej samej, która przed chwilą czule rozmawiała z mamą przez telefon) do ręki broń w okolicznościach sprzyjających czynom spoza prawa, a owa nastolatka nie zawaha się zabić człowieka.
W ramach podsumowania mojego wpisu wrzucam piosenkę, która przypomniała mi się po obejrzeniu tego filmu:



G

Spring Breakers obejrzałem chyba rok temu w gdyńskim kinie. I chociaż zazwyczaj chodzę na konkretny film, to tym razem musiałem wybrać jeden z kilku. Zaryzykowałem, a pomysł okazał się wyjątkowo dobry i przez kolejne dwie godziny byłem mocno zachwycony hipnotyczno-siermiężno-genialnym nastrojem Spring Breakers.
I chociaż podzielam większość interpretacji i zachwytów Karmel nad tym obrazem to dla mnie ogromną zaletą filmu jest jego...dwuwarstwowość. To dziwaczne określenie ma pokazać, że film może być interpretowany na dwa różne sposoby przez dwie różne grupy widzów. 
Kinomaniacy, którzy szukają rozrywki, krwi, agresji, akcji i gołych cycków mogą przecież potraktować Spring Breakers jako częściowe spełnienie ich oczekiwań. W takim ujęciu będzie to obraz gloryfikujący wiosenną przerwę w amerykańskich uczelniach i pokazujący uroki i (niewielkie) wady życia gangstera. Dla takich widzów wadą może być natomiast oniryczny nastrój i sceny tak kiczowate, że wywołujące pusty śmiech.
Widz, który chciałby poszukać i znaleźć w tym filmie coś więcej dostanie natomiast błyskotliwy obraz codzienności amerykańskich dzieciaków, którzy nie mają już własnych autorskich marzeń, tylko takie opanowane przez potwora zwanego Popkulturą. Te marzenia złożone z mocno wyeksploatowanych w połączeniu z całkowitym brakiem granic mogą natomiast prowadzić do......
No właśnie. Obejrzyjcie i sprawdźcie, czy jakieś słowo można wstawić po moim wielokropku



piątek, 8 sierpnia 2014

Ida, czyli filmowa opowieść o tym, że dobrze się bzyknąć przed złożeniem ślubów zakonnych

K

To nie będzie recenzja złożona z wielu słów. Po części powstała już w dwóch smsach do Grzecha i w sumie wiele więcej do dodania nie mam.
"Ida" Pawła Pawlikowskiego jest odgrzewanym kotletem, którego zjeść się nie da bez niechęci i znużenia.
Przede wszystkim już chyba powinniśmy jako Polacy odpuścić sobie tematykę odkrywania żydowskiej tożsamości z wątkami wojennymi majaczącymi w tle. Ten temat był tyle razy przerabiany, roztrząsany i mielony w twórczości artystycznej, szczególnie filmowej, że (chyba) raczej się nie da odbiorcę czymś zaskoczyć i dać do myślenia.
Mocną stroną "Idy", jeśli o takowej w ogóle można napisać, jest kilka kadrów, które zahaczają o metafory i aluzje i jakieś szczątki nastrojowości.  Ale nic poza tym. Aktorstwo słabe, że płakać się chce, bohaterowie płascy i papierowi. Nawet Kulesza, którą jako aktorkę da się cenić, nie obroniła swojej postaci. Jej bohaterka wypada karykaturalnie jako roznikotyzowany stalinowski sędzia, który musi, bo przecież był komunistą, wieść rozwiązłe życie zakończone samobójstwem.  Zaś o tytułowej Idzie, którą grać usiłowała Agata Trzebuchowska (zdaje się, że to jej debiut), mogę napisać tyle, że sobie była i kręciła się przed kamerą i coś tam robiła.
Film jest psychologicznie płytki (m.in. przez nędzę aktorską), fabularnie banalny (katolicka zakonnica odkrywa, że z pochodzenia jest Żydówką - no co wy, nie wierzę, naprawdę?!?!). I w zasadzie, można tę historię sprowadzić do takiej mniej więcej puenty: młode dziewczę, poprzez odkrycie swojej prawdziwej  tożsamości i przeszłości swojej rodziny, dochodzi do mądrego wniosku, aby pochodzić w szpilkach ciotki i bzyknąć się z przystojnym muzykiem, zanim na zawsze powierzy swoje życie Jezusowi.



środa, 6 sierpnia 2014

Prawie perwersyjny Baczyński

K


Podczas gdy ja zastanawiałam się, o którym - ostatnio obejrzanym - filmie napisać w pierwszej kolejności na blogu (czy o w miarę dobrym "Spring breakers" czy o koszmarnej tandecie "Idzie"), mój dobry znajomy napisał ten tekst  i nim, niechcący, pomieszał mi szyki. 
Tomaszu, odpowiadam Ci tekstem na tekst. Tytuł niniejszego wpisu jest oczywiście celowy, ale mam nadzieję, że nie odbierzesz go jako prowokacji sięgającej niżej pasa. Rzecz postaram się uzasadnić.
Pójdę nieco szerzej, wspominając najpierw o rocznicach Powstania Warszawskiego.
Nie celebruję ich w żaden zewnętrzny sposób. Nie wywieszam flagi, nie udostępniam stosownych biało-czerwonych postów na fejsie, nie ślęczę przed tv, przełączając kanały z jednego obchodu na drugi, nie piszę "44 - pamiętamy"; hasło - nota bene -  zarezerwowane jest  dla agresywnych narodowców i w sieci powstał nawet stosowny mem, na którego treść składa się również weteran na wózku inwalidzkim, odpowiadający: "ch*ja pamiętacie".
Im jestem starsza, tym więcej we mnie przekory i buntu w kontekście sztafażowych ozdobników i wzruszeń na pokaz z ww. powodu.
Kilka lat temu byłam w Warszawie 01.08 i o godz. 17.00, stojąc na ulicy Stawki 4/6, przeżyłam coś, czego opisywać nie chcę, ponieważ jest to przeżycie zbyt osobiste i zbyt przejmujące. Kilkakrotne, od momentu otwarcia, wizyty w Muzeum Powstania Warszawskiego za każdym razem powodowały we mnie niesamowitą lawinę przemyśleń ale i też niesamowitego wyciszenia, zluzowania całego mojego jestestwa. Jest to miejsce, do którego chcę i będę wracać. 
I jednocześnie konsekwentnie nie oglądać telewizji w pierwszym tygodniu sierpnia.

Baczyński - Tomaszu, wiem, że wiesz -  towarzyszy mi od długich lat i właściwie zmienia się tylko stopień nasilenia owego towarzyszenia. Słów Jego wierszy nigdy nie uczyłam się na pamięć, ale, poprzez częstotliwość obcowania z nimi, zapisały się w mojej pamięci i chyba tylko Alzheimer zdołałby je stamtąd usunąć. Jednakże, z biegiem lat, po lekturze licznych opracowań na temat życia i twórczości Krzysztofa,
autorstwa m.in. Budzyńskiego i Wyki, po artykułach "z historycznym rysem", w których autorzy, w zależności od swoich poglądów politycznych, chcieli widzieć w Nim na przykład antyklerykała lub też odwrotnie, pogrążonego w hasłach Bóg, Honor, Ojczyzna, młodzieńca; po tym wszystkim mam dziś wątpliwości. Jaka jest prawda na temat Baczyńskiego? Jaka jest prawda na temat dwudziestokilkuletniego geniusza, który przez kilka lat zdołał wywrócić do góry nogami polską poezję, pozostawiając po sobie przekonanie, że nie było i najpewniej już nie będzie poety, który osiągnąłby taką umiejętność semantycznego igrania ze słowem i budowania metaforyki przewyższającej umiejętności wszystkich poetów polskich (i śmiem twierdzić: europejskich) razem wziętych?
Nie powtórzę po Tobie, Tomaszu, gombrowiczowego porzekadła, ale w kontekście bytności Baczyńskiego na lekcjach w szkołach, napiszę, że skala, w jakiej zaszufladkowano Krzysztofa jako poetę powstańczego, który pisał o chłopcu polskim i o głowie na karabinie, jest dla mnie przerażająca. I nie spodziewam się, że dla współczesnego nastolatka do przyjęcia, zrozumienia i przeżywania. 
Oczywiście, nie ulega wątpliwości, że Powstanie Warszawskie jest wielkim znakiem w twórczości Baczyńskiego, stygmatyzującym Jego życie i twórczość. Ale ja dziś się bronię przed taką jednokierunkowością. To, że przyszło Mu żyć i tworzyć w tym czasie jest dla mnie historiozoficzną tragedią i ironią.
Dzisiaj sporo jego utworów można rozważać w kontekście metafizycznym (pozwala na to na przykład ten wiersz) czy też w kontekście freudowskiej psychoanalizy, którą Krzysztof praktykował. 
Pozostaje jeszcze jedna kwestia, która budzi moją wątpliwość. Z jaką świadomością ci młodzi, kilkunasto-, kilkudziestoletni ludzie decydowali się na udział w powstaniu? Co ich motywowało? Dlaczego Baczyński napisał:  "umrzeć przyjdzie, gdy się kochało wielkie sprawy głupią miłością"? (to jest pytanie retoryczne, Tomaszu).

Wracam do tytułu mojego wpisu. Baczyński zbudował bogatą, metaforyczną machinę, która napędza w jego utworach dwa bieguny: wojnę i kobietę. Te dwa desygnaty wyznaczają granice jego poezji, w której poeta ustanowił wobec obydwóch równorzędne miejsca. To spójna i konsekwentna wizja wyłaniająca się z wszystkich najważniejszych utworów.
Nie mogę nie wspomnieć również o Jego erotykach, w których osiągnął mistrzowską wirtuozerię, konsekwetnie kontynuując metaforykę obrazującą kobietę w wierszach "wojennych". Powtórzę się, ale nie było, nie ma i najpewniej nie będzie poety, który w ciele kobiety dostrzega stwarzający się świat na wzór boskiego tworzenia fauny i flory (odsyłam do tego utworu).
Ja jednak dzisiaj mam w pamięci jedno zdanie, śmiałe i obrazobórcze, ocierające sie niemal o perwersję, które rozpoczyna wiersz "Noc" napisany w marcu 1942 roku i dedykowany narzeczonej (pobrali się w czerwcu '42):

"Madonno moja, grzechu pełna..."

Wiersz, w który wplótł elementy litanii kierowanej do Barbary niczym do Matki Boskiej ("Madonno, czym mnie wybawisz od nocy?..."), adresując go do niepoślubionej kobiety, zestawiając wszystko z poetyką nocy i prośbą o ocalenie ("Snom kolistym, kwiatom, wodospadom // dasz się przeze mnie toczyć?..."). Taki sposób rozumienia i poetyckiego obrazowania kobiety pozwala choć na chwilę oderwać Krzysztofa od jednokierunkowego postrzegania Go jako poetę - żołnierza i martyrologa.  Jestem Baczyńskiemu niesamowicie wdzięczna za to śmiałe i oksymoroniczne zdanie. Po prostu je uwielbiam.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Blue Jasmine, czyli oglądam filmy z Cate Blanchet

K

Na początku muszę uczciwie przyznać, że nie jestem fanką filmów Allena. Ponoć, gdy film Woody'ego się nie podoba, to znaczy, że nie zrozumiało się istoty jego dzieła. Być może. Po tylu latach autoedukacji i tysiącach obejrzanych filmów, mogę sobie śmiało przyznać, nawet przed czytelnikami niniejszego bloga, że - być może - nie rozumiem filmów Allena, nie dostrzegam kpiny, (auto)ironii, wiwisekcji życia amerykańskich mieszczuchów, igrania z dorobkiem kina światowego najwyższych lotów  itede itepe. Albo, po prostu, nie lubię jego filmów. Nie ukrywam też, że po obejrzeniu Snu kasandry czy też Vicky Cristina Barcelona, byłam zadowolona. Pierwszy film ujął mnie świetnym scenariuszem (szczególnie nagłym zwrotem akcji) a drugi kreacjami aktorskimi i muzyką. Ale to by było na tyle.
Do obejrzenia Blue Jasmine skłonił mnie fakt, że główną rolę zagrała Cate Blanchet. Obraz Allena był dwudziestym trzecim filmem z udziałem Blanchet, który prześledziłam z zainteresowaniem. I choć uważam, że apogeum swoich aktorskich możliwości Cate osiągnęła, kreując królową Elżbietę (filmy z 1998 i z 2007), bez wątpienia rola Jasmine należy do tych najbardziej wyrazistych w dorobku Blanchet.
Fabuła filmu jest banalna, co zresztą stanowi, w moim odczuciu, wyznacznik Allenowskiego kina. Ale to nie zarzut, ponieważ wszelkie smaki tego dramatu tkwią w detalach: w słownych interakcjach pomiędzy postaciami (głównie pomiędzy dominującą Jasmine i jej uległą oraz zakompleksioną siostrą Ginger oraz pomiędzy Jasmine a partnerem Ginger, Chillim, który, mimo że prosty i niezamożny, potrafi wytoczyć Jasmine przygniatające argumenty potwierdzające ułudę jej dotychczasowego życia, przez co Jasmine jeszcze bardziej nie znosi Chilliego). Ciekawie jest też skontrastowany styl życia zamożnych dorobkiewiczów oraz średniej klasy. Nie ma zresztą w tym zestawieniu nic, co byłoby odkrywcze, ale nie o to chodzi. Obłuda, interesowność i blichtr środowiska high life umiejscowiona jest w humorystyczno-ironicznym kontekście. Zaś Chilli, choć prosty, niekiedy prostacki, reprezentuje człowieka na luzie, który zawsze mówi to, co myśli. Nie ma za wiele, nie musi zatem udawać, kombinować i małpować. Prawda i szczerość tego, kim jest, w ostatecznym rozrachunku go obroni. 
Gdybym miała określić jednym słowem, o czym jest Blue Jasmine, napisałabym: o UŁUDZIE. Pewnie nie na taką skalę, jak główna bohaterka, ale żyjemy nią wszyscy, nawet jeśli temu zaprzeczamy. Wytwory wyobraźni mogą wszakże stanowić osłodę rzeczywistości. Gorzej jednak, gdy, jak w przypadku Jasmine, człowiekowi zaczynają się mieszać dwa porządki: rzeczywistości, czyli tego, co tu i teraz, oraz sfery urojeń zbudowanych z przeszłości lub utkanych z wyobrażeń, marzeń.
Film Allena należy w całości do Cate Blanchet. Aktorka wypełnia sobą niemal każdy kadr. I bardzo dobrze, ponieważ Jasmine jest postacią barwną i przyciągającą uwagę. Tragicznie neurotyczna, uroczo egoistyczna, zagubiona w rzeczywistości, pogubiona w przeszłości. Nieudolnie próbuje poskładać swoje życiowe puzzle w całość, desperacko stara się wrócić do poprzedniego standardu życia, gdy tylko nadarza się ku temu okazja. Ale finał potwierdza gorzką i smutną prawdę - nie można zbudować niczego na podstawie ułudy i kłamstwa.





sobota, 19 lipca 2014

Rozmowy przy moczeniu nóg


G

Gdyńska plaża wczoraj. Około północy.
Dwie dwudziestolatki ubrane na biało rozmawiają tuż nad wodą.
- Nie. Nie.Nie. Ty nie rozumiesz. Szukanie jednego idealnego faceta i czekanie na niego jest niemodne! Nie możesz tak robić - przekonuje podniesionym głosem plażowiczka. I gestykuluje, żeby podkreślić wagę swoich mądrości
Jej koleżanka nie jest przekonana...
- Ale jak? Jak to "niemodne"? - pyta.
- Ty musisz Żyć. Życie jest modne. Powinnaś mieć jednego faceta i drugiego. Może nawet trzeciego i czwartego. I nie angażować się i nic nie obiecywać...


Wróciłem do domu wyedukowany.

sobota, 21 czerwca 2014

Powrót nad Broad Peak

G




Jak napisać rewelacyjny reportaż uczestniczący? Taki, który będzie opisywał wyprawę z czerwca 2013 roku na szczyt Broad Peak, mającą na celu znaleźć i pochować ciała zaginionych tam zimą Maćka Berbeki i Tomka Kowalskiego?

Wystarczy tylko:


-uczestniczyć

Autor książki - Jacek Hugo-Bader wybłagał udział w czerwcowej wyprawie i stał się jej pełnoprawnym uczestnikiem. Opisuje więc drogę na szczyt i zakładanie poszczególnych baz, nudne dni w oczekiwaniu na wyjście w góry a także te magiczne chwile, w których alpiniści wracają ze szczytu i gdy oszołomieni mamroczą nieskładnie o magii gór. Hugo-Bader opisuje także innych alpinistów, rozmawia również z tragarzami, którymi jest wyraźnie zachwycony. W kilku miejscach książki szczerze przyznaje, że uczestnicy wyprawy traktują go z góry, unikają rozmów i ważne informacje przekazują z opóźnieniem. Także to, że dla nich jest zbędnym kronikarzem i człowiekiem z zewnątrz. Takim, który nie rozumie magii gór...
-nie traktować rozmówców jak spiżowych pomników
Hugo-Bader nie popełnia typowego błędu początkujących dziennikarzy, którzy ze swoimi rozmówcami rozmawiają z pozycji pokornego fana. Reportażysta nie boi się więc kwestionować wypowiedzi uczestników wyprawy, nie daje się zbyć banałami i wszechobecnym braterstwem wspinaczy. Bader sam ma za sobą ekstremalne wyprawy i dzięki temu może rozmawiać ze wspinaczami jak równy z równym - porozumiewawczo kiwa głową, gdy pojawia się temat pokonywania własnych słabości. Drąży trudne tematy i jeśli nie potrafi wytłumaczyć kontrowersyjnej sytuacji u jednej osoby, to kontruje wydarzenie podczas rozmowy z innym uczestnikiem. W efekcie - czytelnik dostaje możliwie obiektywny obraz. I jest blisko zrozumienia najważniejszego pytania - czy uczestnicy zimowej wyprawy musieli zginąć? Przy okazji pojawia się też wyczerpującą i niejednoznaczna odpowiedź na jeszcze ważniejsze pytanie - czy warto ryzykować swoje życie podczas wspinania?
- nie bać się zadawać trudnych pytań
Bader rozmawia także z narzeczoną Tomka Kowalskiego, który zginął podczas zimowej wyprawy. W emocjonującej rozmowie nie ma banału, a bardzo ważne sprawy zostaję poruszone z wyjątkową delikatnością i wyczuciem.
- włożyć do książki kawałek siebie
Hugo-Bader nie boi się przyznać do błędów. Opisuje więc także próby rozmów, które nie doszły do skutku i sprawy, których nie udało mu się wyjaśnić. W kilku miejscach ekshibicjonistycznie przedstawia swoje historie życiowe i tłumaczy, że tak właśnie trzeba.Czemu? Bo inaczej książka będzie tylko suchą relacją.
- zadbać o obiektywizm
Autor książki rozmawia także z żonami i synami wspinaczy. Opisuje ogromny strach towarzyszący śledzeniu eskapad przez rodziny i zadaje ważne pytanie "czy mogłaby pani mu zabronić wypraw"? W kilku rozdziałach opisuje medyczną stronę wspinaczek wysokogórskich i tłumaczy, w jaki sposób ciało przystosowuje się do tak ekstremalnych warunków. Taki punkt widzenia jest konfrontowany w sposób wyjątkowo przejmujący z internetowymi komentarzami na temat wypraw. Robi to niesamowite wrażenie,bo większość komentarzy jest nieprzemyślana i niesprawiedliwa. W kilku przypadkach internetowe reakcje mogłyby też trafić na listę rekordów głupoty. Ale ich lektura tłumaczy, dlaczego fiasko zimowej wyprawy zostało tak krytykowane i przemielone w polskich mediach.

wtorek, 17 czerwca 2014

Oddając się znajomemu we wannie, nie zapomnij następnie oddać życie Jezusowi w aucie

K


No dobrze, dobrze, brzmi prowokacyjnie, obrazoburczo, świętokradczo (to ostatnie słowo spróbujcie wymówić w przyspieszonym tempie kilka razy z rzędu ;-) 
Jednakże zanim popadniecie w całkowite oburzenie i zaczniecie pluć się po brodach, przeczytajcie tekst, który zainspirował ten wpis: a kto oddał życie Jezusowi?
Wygląda na to, że po burzliwym życiu telewizyjnej celebrytki słynącej z tego, że pokazała nagą dupę w reality show i bzykała się tam z kolegą była słynna, nawrócona kobieta o wdzięcznym imieniu Maja postanowiła wrócić do życia publicznego inną drogą. I o ile na przykład Radosława Pazurę można wytłumaczyć strachem przed śmiercią, ergo przyspieszonym okresem  przekwitania, o tyle bohaterkę mojego tekstu trudno "zlokalizować" w inny sposób, jak tylko w ten, że jeśli nie udało się zaistnieć w mediach dupą osobowością, to może uda się swoistym świadectwem.
Błąd! Od czasu, gdy Cejrowski, który nawet jest fajny, gdy nie mówi o polityce i religii, zdruzgotał Maję (tym "wywiadem"), przykleiła się do niej łata godnego litości kuriozum życia medialno-publicznego w najgorszym wydaniu.
Najwyraźniej, pani Maja próbuje wskoczyć w rolę biblijnej Marii Magdaleny. Jednakże komunikat o gruntownej przemianie życia w czasie spędzonym w aucie "ze znajomym małżeństwem" w kontekście "Frytki" brzmi raczej jak numerek w trójkącie.
I ani z niej żadna Maria ani też Magdalena. Znam fajniejsze. Kto chce nr tel do nich, niech pisze na priv.

wtorek, 10 czerwca 2014

Pierdolę przedstawicieli handlowych

K

Wiem, chamski tytuł posta. Wiem, przesadziłam. Wiem, to nie przystoi. Wiem, wiem, wiem...
I mam to w dupie.
Niekiedy ostra bezkompromisowość popłaca. Stosowana chociażby po to, aby sobie ulżyć. Tak w duchu.
I na blogu ;) Kto nie używa słowa "pierdolić" w rozmaitej konfiguracji - ręka w górę.
Ale do rzeczy. Ad rem.
W mieście, w którym mieszkam, jest hotel, w którym regularnie bywam. W którym regularnie spędzam czas. Jem obiadokolacje, piję drinki dla rozluźnienia. W samotności. I w którym od jakiegoś czasu męczył mnie przedstawiciel handlowy. Być może jest on nawet jakimś tam dyrektorem handlowym albo cholera-wie-czym. Coś w tym stylu. W każdym razie reprezentuje firmę, która w tym hotelu ma pokazy. Perfum i nie wiem, czego jeszcze. Jakaś szarlataneria, która próbuje umiejscowić się na rynku / wypracować sobie na nim miejsce, mimo że ten rodzaj sprzedaży w USA świętował swoje górne szczyty efektywności w latach - chyba - siedemdziesiątych? Mogę się mylić. W każdym razie ów przedstawiciel handlowy albo cholera-wie-kto, nazwę go umownie: Bolek, ma do ludzi podejście otwarte. Baaardzo otwarte. Wszyscy są  w jego mniemaniu - takie mam wrażenie - cool smoothy talkie-talkie. Dlatego też traktuje ludzi protekcjonalnie, jak "dobry wujek", który dla każdego ma życzliwe słowo. Do zrzygania obłudne.
I nagle Bolek musiał zrewidować swój styl "publicznego" bycia. Ale od początku.
Pierwsza i druga i trzecia nasza interakcja: (czwartej nie było, bo zatrybił)
Ja sobie jem obiadokolację w spokoju i we własnym towarzystwie. Bolek przechodzi obok, pochyla się nazbyt poufale, rujnując moją przestrzeń prywatną, zaciąga się zapachem makaronu z pomidorami i innymi niezwierzęcymi specjałami (dla przypomnienia na marginesie: jestem wegetarianinem) i odzywa się do mnie fałszywie protekcjonalną nutą: "mmmmm, ale pysznie pachnie, sam bym zjadł!". Zanim skierowałam oczy w jego facjatę, odliczyłam na szybko "raz - głęboki oddech - dwa - głęboki oddech... itd". Odwróciłam się do Bolka i posłałam mu jedno z moich naturalnych, sukowatych spojrzeń. Niestety, nie skumał od razu. Dopiero po trzecim razie w przeciągu trzech - czterech tygodni (!). Za każdym razem jego fałszywie wymuszony uśmiech na przytłustawej twarzy uwalniał we mnie pokłady agresywnej irytacji. Za każdym razem miałam ochotę wycedzić przez zęby "spieprzaj kmiocie" i tego nie robiłam, wyćwiczona przez normy międzyludzkiej komunikacji. Nawet zaczęłam unikać wizyt w hotelu w czwartki - czyli w dniu, w którym firma, którą reprezentuje Bolek, miała i ma swoje pokazy. 
Aż w końcu go oświeciło. Nie jestem cool smoothy talkie-talkie i nie lubię chit-chatów z obcymi.
Dał mi spokój. Tak prawie. Teraz, gdy mnie mija, rzuca tylko "do widzenia" albo "dobranoc". Co ważne, w jego głosie słychać nadal protekcjonalność oraz domieszkę złośliwości i jakiegoś rodzaju litości. Tak jakby mu się zdawało, że należy mi współczuć. 
 I dlatego pierdolę przedstawicieli handlowych.




niedziela, 8 czerwca 2014

Adrian Noryani - muzyka warstw i poszukiwań

K


Nie mogę powiedzieć, że sięgam po muzykę elektroniczną często. Ani że stanowi ona szczególny obiekt moich zainteresowań. Ale doceniam sytuacje, w których jakakolwiek interakcja z dziełami kultury w jakiś sposób niespodziewanie do mnie trafia, zaczyna karmić i prowokować przemyślenia.
Na pewno lubię muzykę, która oferuje emocjonalny oddech oraz możliwość "szperania" w niej, poszukiwania proweniencji poszczególnych jej elementów. Która rodzi pytania. 

Do tego rodzaju twórczości artystycznej zaliczam utwory Adriana Noryaniego, które porywają w podróż przez dźwiękową eklektyczność - w dobrym tego przymiotnika znaczeniu. Jest to muzyka warstw  zapraszających do dekonstrukcji. Muzyka, w której słychać sumę doświadczeń i spostrzeżeń, odbytych wędrówek - tych geograficznych i tych w głąb siebie, przeżytych emocji. Dzieła Noryaniego potwierdzają tezę, że twórcze inspiracje mogą płynąć zewsząd i że można je znaleźć w najbardziej zaskakujących aspektach życia. Warunek jest jeden i Noryani go spełnia - trzeba posiadać otwarty i chłonny umysł.

Posłuchajcie:


Na koniec refleksja mało odkrywcza, ale pasuje. Jako rzemieślnik słowa trochę z przekąsem zauważyłam, że dzieło muzyczne, dzięki poziomowi technicznemu instrumentów i sprzętów, na których jest tworzone i poddawane procesowi dopracowywania, oferuje niemal nieograniczone możliwości w przekładaniu i przeobrażaniu bogactwa rzeczywistości na język muzyki. Może to porównanie nie na miejscu, ale dzieło pisane nigdy czegoś takiego twórcy nie zaoferuje. Piszę to, mając w pamięci twórczość m.in. Mirona Białoszewskiego. 
Jedno się nie zmienia w żadnej z dziedzin sztuki - ponad możliwościami technicznymi niezaprzeczalnie stoi to, co jest zasadniczym konstruktem każdego dzieła: wrażliwość i wyobraźnia twórcy. Noryani obydwie ma nieograniczone.



wtorek, 20 maja 2014

Etiuda na jedno uderzenie w łeb i dwa padalce

K

Dzisiaj jestem w nastroju głupawym, dlatego chciałabym wyjaśnić Szanownym Czytelnikom, że tytuł tego posta nic nie oznacza, poza tym, że - w moim mniemaniu - ciekawie i intrygująco brzmi. Możecie się oczywiście nie zgadzać - bardzo mi będzie wszystko jedno z tego powodu.
Miałam już takie jazdy, że pisałam na naszym blogu o dupie Maryni (tak pisałam), co jest dobitnym dowodem na to, że miewam chwile, w których nie jestem (śmiertelnie i nieuleczalnie) poważna.
Bo dzisiaj chciałam trochę porozważać powagę i podupać podumać nieco nad byciem niepoważnym.
I dzisiaj sytuacje trafiające pod nóż owych rozważań nazwę padalcami.
Padalec nr 1:
Miałam jakiś czas temu ważne spotkanie służbowe z ważną osobą płci żeńskiej i bardzo słusznych gabarytów. Spotkanie miało miejsce w małym, niewietrzonym pomieszczeniu. Przedmiotem spotkania było omówienie ważnego tematu. Sprawa wymagała powagi i skupienia. Problem polegał na tym, że ja nie mogłam zachować ani powagi, ani utrzymać skupienia. Przyczyną tego kłopotliwego stanu był fakt, że ważna osoba płci żeńskiej i słusznych gabarytów po prostu nieludzko śmierdziała potem a zapach ten mieszał się z intensywną wonią perfum, których ważna osoba płci żeńskiej musiała była wylać na siebie z pół litra. I zamiast zachować powagę, tudzież utrzymać skupienie, a najlepiej jedno i drugie, w czasie rozmowy na ważny temat, w mojej głowie tłukły się niesłychanie nachalne scenki rodzajowe. Załóżmy, że ja jestem A, ważna osoba płci żeńskiej z galopującymi potami jest B. 
Scenka pierwsza: 
A, wyciągając z torby słuchawkę i wąż: może prysznic?
B: słucham?!
Scenka druga:
A, uderzając B słuchawką od prysznica w głowę: Czy lubi pani francuską miłość? Bo francuski prysznic na pewno!
Scenka trzecia:
A: proszę pani, dywan się pani spocił.
B: słucham?!
Zamiast realizacji powyższych (niestety nie miałam słuchawki i węża w torbie) zachowałam się w bardzo nudny sposób. Mianowicie powiedziałam, że mam bardzo ważny telefon od bardzo ważnej osoby, przeprosiłam i wyszłam. Po wyjściu z budynku z przyłożonym telefonem do ucha czmychnęłam niepostrzeżenie, rechocząc do siebie co trzy kroki.
Padalec nr 2:
W bardzo pogodny dzień szłam sobie ulicą. Szłam w sumie dokądś, ale się nie spieszyłam, zerkając na odnowione oblicza mijanych kamienic, których dolne części zajmują sklepy. Jak to najczęściej bywa w przypadku kamienic, aby do nich wejść, trzeba pokonać dwa, czasem trzy schodki. A żeby pokonać skutecznie i bezboleśnie dwa, czasem trzy schodki, trzeba unieść nieco najpierw jedną, potem drugą nogę. Wydawać by się mogło, że takie sprawy człek ma obcykane odkąd kończy piąty albo szósty rok życia.
Otóż nie zawsze tak jest. Ja to już wiem. Gdy dochodziłam do kolejnego wejścia kolejnego sklepu, miałam (nie)szczęście być świadkiem pewnego zajścia. Był to sklep sportowy a wejść do niego chciał chłopak mniej-więcej w wieku 18.-20. lat. Nie wiem, czy nogi nie podniósł w ogóle czy też zrobił to nieudolnie, w każdym razie w dwie sekundy z pozycji wertykalnej przeszedł w pozycję horyzontalną, tj. padł centralnie facjatą na ostatni, najszerszy schodek prowadzący do ww. sklepu. Ku mojemu zawstydzeniu, na ten widok spontanicznie wybuchnęłam śmiechem a jednocześnie odczułam potrzebę udzielenia pomocy chłopakowi-co-padł. I zrobiłam chyba najgorszą rzecz, jaką mogłam zrobić. Mianowicie podbiegłam do niego, zanosząc się od śmiechu i wołając: pomohahahahahahahgę cihahahahahah. Ale chłopak-co-padł nie pozwolił sobie pomóc, tylko jeszcze bardziej zawstydzony ode mnie szybko oddalił się z miejsca padnięcia.

Specyficzny urok przytoczonych powyżej padalców polega na tym, że standardowo człowiek nie jest w stanie opanować nadciągającej tsunami głupawki, jaka w nim wzbiera w tempie strusia pędziwiatra, w sytuacjach najmniej do tego odpowiednich.
c'est la vie :-)






niedziela, 18 maja 2014

Lekka dola samotnika

K

Poniższy tekst dedykuję Basi N. :)

Najczęstsze reakcje na komunikat, że nie prowadzę "życia towarzyskiego", tj. nie spotykam się z nikim w knajpie, na imprezie, w weekend itp. i że zasadniczo nie wychodzę z domu gdy nie muszę, mogę sprowadzić do skrótowego zapytania:

Czy z tobą jest coś nie tak?

Nigdy w moim dorosłym życiu nie broniłam się przed przyjęciem na swoje barki ciężaru bycia dziwakiem. Zwłaszcza jeśli to miano przypisywano / przypisuje mi się z tego powodu, że nie postępuję tak jak większość ludzi. 
Chodzenie na imprezy czy towarzyskie rozmowy uważam za stratę czasu. Zaś mój udział w życiu kulturalnym naszego kraju / miasta, w którym mieszkam, podlega niezwykle skrupulatnej selekcji.
Nie pójdę na dany event z innego powodu jak tylko z tego, że uwzględnia on osobistość, którą szanuję i podziwiam. Tak było w przypadku mojego uczestnictwa na przykład w koncercie Leszka Możdżera. Tak było w przypadku wyjazdu na Męskie Granie. I paru innych wydarzeń.
Za każdym razem, gdy dokonałam wyboru, gdzie, z kim i dlaczego chcę spędzić swój wolny czas oraz na co wydać pieniądze, byłam zadowolona. Niekiedy nawet zachwycona.

Moje zachowanie wypływa z tego, że dobrze mi z sobą samą. Że nigdy się nie nudzę. I że uwielbiam mój dom. I jeśli mam czas wolny, lubię go spędzać sama i w domu. 
Być może przyczyną jest to, że jestem w jakimś stopniu aspołeczna (w rozumieniu psychologicznym a nie utartym i uproszczonym); albo to, że męczą mnie czcze rozmówki o dupie maryni, tzw. chit-chat; albo to, że jest niewiele miejsc, w których nie irytuje mnie bezniadziejna muzyka; albo to, że ludzie generalnie śmierdzą, bo się nie myją a w dużym skupisku czuć to dobitniej?

Najbardziej zadziwiające były / są skrajnie różnorodne reakcje rozmaitych ludzi i ich próby zdefiniowania moich upodobań - wybieram te najlepsze: albo że mam problemy z socjalizowaniem się z ludźmi, albo że stawiam siebie wyżej od innych i uważam się za lepszą, albo że mam coś do ukrycia. Wszystkie trzy mi się podobają.

Jest jeszcze jedna kwestia związana z moim wyborem, ta jest akurat prawdziwa - mam alergię na głupotę. Czy muszę dodawać więcej? Bo tylko jeszcze piosenkę chce mi się wstawić:

























































sobota, 3 maja 2014

Odpowiedź zimnej suki


K

Grzech wczoraj popełnił tekst (TEN tekst), na który po prostu nie mogę nie zareagować.
Jeśli chodzi o tytuł mojego posta, to użyłam go z premedytacją. Nie postrzegam siebie jako zimną sukę, ale kiedyś zostałam tak nazwana. Być może niektórzy z Was po zapoznaniu się z moimi poglądami też tak pomyślą. Usprawiedliwiać się nie mam zamiaru, ale, wierząc w inteligencję czytelników, nadmienię jedynie, że to, co mam do powiedzenia, wypływa z wiedzy i doświadczeń.

Mianowicie nie uważam, aby postępowanie K. zasługiwało na cokolwiek więcej prócz stwierdzenia, że było bardzo głupie. I nie zgadzam się z osądem Grzecha, że - koniec końców -  K. wyszła z owego doświadczenia na pozycji wygranej. Wprost odwrotnie, za swoje nieodpowiedzialne i zdziecinniałe zachowanie otrzymała adekwatny do niego emocjonalny, być może również uczuciowy, "łomot". 
Zabrakło jej zdrowego rozsądku, zdystansowanej oceny sytuacji oraz psychologiczno-ekonomicznej kalkulacji. Tak, kalkulacji. No chyba że K. ma dwadzieścia lat i wierzy w szczerą prawdziwą miłość. Myślę jednak, że jest starsza.
Z posta Grzecha nie wynika, że, rzucając wszystko w Polsce, K. miała już zaklepaną pracę za granicą. Przyjmijmy więc, że tak nie było. To bardzo duży błąd. 
Niezwykle romantyczny pomysł na to, aby zrezygnować w swoim kraju z pracy i mieszkania i w tzw. ciemno udać się za granicę do swojej Miłości przez duże eM (parafrazuję Grzecha), jest w zasadzie psychologiczną pułapką, na którą autorka tego kuriozalnego pomysłu sama się była naraziła. 
O co chodzi? O oczekiwania. Nawet jeśli w świadomości K. nie zaistniały, nie ma opcji, że nie urosły do gigantycznych rozmiarów w jej podświadomości. 
Rzucam i ryzykuję wszystko, bo intuicja podpowiada mi, że to ten Jedyny i Wybrany i - być może - TenNaZawsze. 
Naturalnym następstwem takiego kroku jest, że w umyśle zaczynają mocno się roić oczekiwania adekwatne do skali tego, co się poświęciło. Oczekiwania, że ów facet doceni, wpadnie w zachwyt, ba!, może i padnie na kolana? Zasypie kwiatami i pocałunkami? Jakże mógłby postąpić inaczej?
Przecież rzuciłam dla niego wszystko. Wszystko!
Nie chcę trywializować ani upraszczać niczego, ale.... ów facet mógł sprawy postrzegać "troszeczkę" inaczej. A, biorąc pod uwagę finał tego romantycznego wojażu, raczej na pewno postrzegał to wszystko inaczej. Osobiście przyznam, że wystraszyłabym się takiego obrotu zdarzeń. Być może przygniotłyby mnie.
I być może przygniotły owego faceta.
Gdybym nawet była ciekawa, czy istotnie jest on moją Miłością przez duże eM, być może zdecydowałabym się na kilka wizyt, być może dłuższych niż weekend. Prosta kalkulacja w takiej sytuacji jest nieodzowna - nie zwalę się nikomu na głowę z całym swoim jestestwem, bez perspektywy na natychmiastowe zatrudnienie, obarczając całą sobą faceta i skupiając się wyłącznie na nim. Co za idiotyzm!
Być może chłodna, racjonalna wyliczanka za i przeciw, pozwoliłaby K. uniknąć zakończenia, jakie miało miejsce. 
Nie chcę prawić morałów ani rzucać frazesami, trudno jednak nie wspomnieć o tym, że codzienność, rachunki i inne przyziemne sprawy, którymi się JEDNAK żyje, potrafią zabić nawet najsilniejsze emocje, wyzerować adrenalinę, endorfiny i sprowadzić na ziemię. Być może K. oglądała za dużo komedii romantycznych. Ale schemat takiego filmu ma się tak do rzeczywistości jak przemyślenia pijaka spod sklepu monopolowego do filozofii Schopenhauera. 
Cóż zatem. Zakończenie romantycznego zrywu K. było bardzo przewidywalne. Pan Miłość przez duże eM rzucił ją i/lub zostawił ją dla innej, być może bardziej zrównoważonej kobiety, być może zaproponował K. przyjaźń albo użył jednego z bajecznych argumentów pt. za bardzo się różnimy. I nie, mój przyjacielu Grzechu, K. nie wygrała dlatego, że spróbowała. Przegrała, ponieważ ŹLE spróbowała oraz z podkulonym ogonem i - być może - goryczą wróciła do Polski. Dobrze, że chociaż pracę dostała - z tego, co napisałeś, wynika, że szybko.
Będzie miała czym zająć myśli.


czwartek, 1 maja 2014

Krótka historia o odwadze

G

Kilka miesięcy temu spacerowałem po zimowym parku z K. i słuchałem o jej rewolucji życiowej. Okazało się, że postanowiła pójść za ciosem i zauroczenie/zakochanie w facecie mieszkającym na stałe za granicą zamienić w coś większego. Postawić wszystko na jedną kartę i pojechać za miłością do innego kraju i tam ułożyć sobie życie.
- Mieszkanie zostało już wynajęte, mam bezpłatny urlop w pracy. I rezygnuję z wygodnego życia w Polsce, żeby spróbować życia za granicą. Do kiedy? Być może już na zawsze - opowiadała pewnym siebie tonem głosu.
I nawet w ciemnym parku było widać jej świecące z przejęcia oczy.
*
Mocno mi zaimponowała. Odwagą, skłonnością do ryzyka i właśnie tą Miłością pisaną przez duże eM. Znam wielu ludzi, którzy o niej marzą, poszukują,, zaklinają, wyją z samotności do księżyca ale jednocześnie zupełnie nie rozumieją potrzeby ruszenia tyłka z domu i zmiany swojego życia. Ciągle są przekonani o swojej wyjątkowości i o tym, że jak już się owa miłość pojawi to... nic nie będzie trzeba więcej robić. Ci sami ludzie, gdy tylko pojawi się jakaś szansa i możliwość, nie potrafią jej docenić i zaryzykować. Później natomiast grzeją swoje myśli wizjami "gdybym się zdecydowała do niego pojechać na pewno moje życie było lepsze". No właśnie, gdyby...
*
Kilka dni temu okazało się, że K. jest już w kraju. Jej potencjalny i docelowy Mężczyzna Na Całe Życie rzucił ją używając jednego z najbardziej banalnych tekstów na świecie.
- Widocznie życie nie nagradza odwagi - skomentowała K.
Potem napisała też o tym, że udało jej się pozbierać i że dostała już dosyć ciekawą i pełną przygód pracę.
*
Nazwijcie to idealizmem, romantyzmem od siedmiu boleści albo jeszcze w inny sposób, ale mi się wydaje, że w całej tej sytuacji K. wygrała.
Bo spróbowała...
Tylko tyle i AŻ tyle.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Sierpień w hrabstwie Osage, czyli symfonia na dwie france

'K

"Sierpień w hrabstwie Osage" obejrzałam dwukrotnie. Za pierwszym razem po prostu utknęłam w zachwycie nad grą Meryl StreepJulii Roberts. Żaden inny aktor nie istniał dla mnie od momentu, w którym rozpoczęła się polaryzacja charakterów matki i córki, w które wcieliły się powyższe aktorki, i w którym obie kobiety przeszły od wstępnej wiwisekcji do ostrego szarpania strun nadwątlonych relacji i niewypowiedzianych wyznań oraz pretensji. Drugi raz oglądałam ów arcydramat ze spokojną uwagą, przygladając się innym postaciom oraz pozostałym komponentom dzieła filmowego. Tęże procedurę polecam i Wam.
Nazwisko reżysera "Sierpnia..." nie mówiło mi nic poza tym, że był wcześniej producentem  kilku dobrych obrazów (m.in. "Biały oleander" czy "Zdjęcie w godzinę") i że w rolę reżysera wcielił się dopiero po raz drugi. Właściwie do obejrzenia "Sierpnia..." zachęciły mnie wyłącznie dwa nazwiska - Streep i Gustawo Santaolalla, którego muzyka precyzyjnie trafia prosto w moje upodobania. Jakże lubię te sytuacje, w których, nie spodziewając się po filmie zbyt wiele, otrzymuję prawdziwe dzieło X muzy!

Wracając do aktorstwa, bo ono jest najmocniejszą stroną tego dramatu, bez wątpienia ten film i wszystko co się w nim dzieje, należą do Streep i Roberts. I o ile gra pierwszej z nich była dla mnie jedynie potwierdzeniem tego, co już wiedziałam wcześniej, o tyle druga kompletnie zbiła mnie z pantałyku. Nie postrzegałam Julii jako wybitnej aktorki. Nigdy jakoś specjalnie nie zachwyciła mnie żadną rolą poza Erin Brockovich. Dobrze, bardzo dobrze, że zagrała w "Sierpniu..."! Obserwując jej kreację, w głowie miałam dwie myśli: dojrzałe aktorstwo i wielkie aktorstwo. Koniec kropka.
Obie mistrzynie perfekcyjnie budowały cienką linię napięcia między swoimi postaciami, która - miało się wrażenie - lada moment przerwie się i ..... i 'poleje się krew'. Pauzy zbudowane z wymownych, chmurnych spojrzeń przeplatały się z chwilami surowej czułości i wybuchami tłumionej latami agresji. Wszystkie interakcje pomiędzy matką i córką ukazują portrety dwóch charakternych franc, niesłychanie silnych kobiet, w życiu których nie pojawił się żaden mężczyzna potrafiący okiełznać ich dominujące charaktery. Trudno jednak wbić je w kostium feministki w standardowym rozumieniu tego terminu. 
"Sierpień..." jest w zasadzie prostą rodzinną historią. Ciekawie wielowątkową, ale prostą. Nie jest to jednak zarzut. Twórcy kina niejednokrotnie udowodnili, że właśnie te najprostsze historie genialnie nadają się na soczysty dramat. Na szczęście nie ma w obrazie Wellsa czystości gatunkowej. "Sierpień..." zbudowany jest również z elementów czarnej, sarkastycznej i gorzkiej komedii. W groteskowych scenach (jak ta przy stole w czasie skromnej stypy) padają siarczyste słowa, rządzą gwałtowne gesty. Jest kpina i jest ironia. 
Kolejnym istotnym atutem jest brak happy endu. Każda silnocharakterna zołza "dostaje za swoje" i musi zmierzyć się z samotnością i tkwiącymi w niej "potworami". I nie tylko zołzom się dostaje. Także dwóm siostrom granej przez Roberts Barbary. Jedna z nich skryta i wycofana dostaje porządnego emocjonalnego kopa od najbliższych, druga naiwna i po prostu głupia opuszcza rodzinny dom z lekko zburzoną, także przez najbliższych, ułudą osobistego szczęścia. Co zatem pozostaje? Własne jestestwo. Jak blizna. 





wtorek, 22 kwietnia 2014

wnuczka nazisty

K

Po książkę Jennifer Teege "Amon Mój dziadek by mnie zastrzelił" sięgnęłam z nieskrywaną ciekawością.
Muszę przyznać jednak, że obecnie z rezerwą podchodzę do wszelkich pamiętnikarsko-wyznaniowych publikacji ofiar Holocaustu, które ocałały i które czuły potrzebę podzielenia się swoim dramatem.
Po przeczytaniu trzech - czterech tego typu świadectw ma się już obraz tego, co działo się w tamtych czasach - i właściwie tyle wystarczy. Dlaczego wystarczy? Ponieważ - na szczęście - i tak nie jesteśmy w stanie zrozumieć i uświadomić sobie sensu tych zdarzeń. Możemy jedynie przyswoić wiedzę.
Gdy dziś prowadzę zajęcia z moimi słuchaczami na temat literatury wyrosłej na doświadczeniu Shoah, gdy mówię o tym, że wyznawcy ideologii nazizmu po prostu nie uważali Żydów, Rumunów i innych nacji za ludzi, że zabijali bez mrugnięcia okiem, gdy oglądam z nimi filmy np. o Sonderkommando - wiem, że oni słuchają, przyjmuję tę wiedzę i ... na tym koniec.
Ale historia Jennifer Teege nie jest historią ofiary Holocaustu. Jest opowieścią o takich wartościach jak tożsamość, prawda, więzi międzyludzkie, w tym rodzinne, i , co najważniejsze, można te wartości niejako oderwać od konkretu, czyli od faktu, że Jennifer jest wnuczką jednego z największych zbrodniarzy przeciw ludzkości XX wieku. 
Życie głównej bohaterki - oceniając obiektywnie - może fascynować. Poprzez grozę i tragedię przeszłości, poprzez złożoność psychiki Teege, poprzez jej ciekawe perypetie podróżnicze - przy czym mam na myśli nie tylko podróże geograficzne, ale również te w głąb siebie, również te w głąb owianych zmową milczenia, niesłychanie zagmatwanych relacji rodzinnych, wreszcie - w odmęty historii wycinka Europy, w którym - można wzniośle rzec - Bóg umarł, a który to wycinek nazywał się niemieckim obozem pracy przymusowej w Płaszowie
Publikacja wnuczki Amona Götha  jest również świadectwem wyzwolenia się od przekleństwa rodzinnego, lęków i dramatycznych pytań z nim związanych. Napawa optymizmem. Pokazuje, że nawet nieświadoma swojego stygmatyzującego rodowodu jednostka, dodatkowo zmagająca się z depresją, potrafi wyjść obronną ręką z impasu odkrywania prawdy o sobie samej. Potrafi uzewnętrznić się względem niej i publicznie, bez obawy powiedzieć światu: tak, moje istnienie zapoczątkował jeden z najgorszych ludzi chodzących po tej ziemi. I jednocześnie, będąc przekonaną, że zła nie dziedziczymy w genach, nie pozostawia czytelnikowi wątpliwości, że na tym jej związek z dziadkiem się kończy.

Lekturę zdecydowanie polecam!




piątek, 18 kwietnia 2014

wesołych świąt? nie, dziękuję

K

Czy ateiście można składać życzenia z okazji świąt religijnych?
Musiałabym być nadętą, infantylną malkontentką, żeby napisać "nie".
Nie rozumiem też "wojujących" ateistów, którzy zabiegają o polityczną poprawność i obruszają się, gdy ktoś kieruje do nich utartą formułkę "wesołych świąt".
Chciałabym móc oczekiwać szczególnie właśnie od niewierzących mądrości, opanowania i dystansu - przede wszystkim względem siebie.

Drażnią mnie historie jak ta: ateista oburzony ostatnim namaszczeniem.
Ten przypadek jest bez wątpienia próbą wyłudzenia niemałych pieniędzy.
Logicznie rzecz biorąc, dla ateisty akt ostatniego namaszczenia jest niczym więcej jak tylko pomazaniem olejem kilku miejsc na ciele. Nie stanowi sakramentu Extrema unctio z bardzo prostego względu - ateista nie uznaje istnienia aktu zwanego sakramentem.
Panosząca się powszechnie głupota i ignoracja pozwala jednak na to, że płytkie typki, pieniaczo-krzykacze i inne tego typu twory ludzkie, poprzez przypadki, jak ten w ww. linku, przyczyniają się do budowania złego pijaru ateistom. 
Wiem, że mogę wzniecić tym tekstem głosy oburzenia - szczególnie ze strony tych niewierzących, którzy wielbią demokratyczną poprawność polityczną i "nie życzą sobie", żeby im pan w czarnej sukience odprawiał jakieś hokus-pokus bez ich wiedzy i zgody. Z jednej strony - no cóż,  mają do tego prawo.
Z drugiej strony rozsądek podpowiada mi jedno pytanie - czy ateiści naprawdę nie mają ważniejszych problemów od tego, że pan w czarnej sukience odprawił - mając dobre intencje! - hokus pokus? 

Wracając do świętowania - moja reakcja na formułkę "wesołych świąt" jest taka sama jak na formułkę "miłego dnia". Odpowiadam "wzajemnie". Szczególnie jeśli słyszę je od osób zupełnie mi obojętnych - od pani w piekarni, sąsiada itepe. 
Nie widzę najmniejszego sensu w tym, aby wykładać wyżej wymienionym. elaborat dotyczący mojego ateizmu, tak samo jak nie widzę sensu wyjaśniać pani w sklepie spożywczym, dlaczego nie kupię schabu albo pasty z makreli.
Jeśli ateiści chcą sobie "wypracować" miejsce w społeczeństwie, zrobią to jedynie wtedy gdy będa kierować się rozsądkiem w tym, co mówią i co robią.

Ja święta nawet lubię. Było nie było, jestem beneficjentem religijnego eventu - mam dzień wolny od pracy. Jak ateista może ten czas spożytkować - na przykład tak: ateista i wielkanoc.

Umiejętność dystansowania się wobec siebie jest rzadkim darem. Podobnie umiejętność śmiania się z siebie samego, która wypływa z tej pierwszej. 
Ostatnio szczerze rozbawił mnie ów mem:


Wymiar komercyjny okresu świąt - bożonarodzeniowych czy też wielkanocnych - wyparł i zdominował ich wymiar religijny. Z jednej strony to dobrze, ponieważ ateista bez problemu może w tym czasie znaleźć miejsce również dla siebie. Z drugiej strony - z mojego punktu widzenia - czas ten zalatuje hipokryzją, ponieważ przeciętny katolik celebrujący utartą obrzędowość chce w czasie świąt nażreć się i nachlać. No może napiszę łagodniej - podjeść sobie i podrinkować. 
Wystarczy krótka obserwacja robiących przedświąteczne zakupy w centrach handlowych, przede wszystkim szybka lustracja zawartości wyładowanych po brzegi wózków w supermarkecie.
Myślę, że powyższy stan rzeczy raziłyby mnie niezależnie od tego, czy byłabym katolikiem, muzułmaninem czy ateistą. 
Podobnie jak razi mnie to, że przeciętny katolik - sprowokowany do tego - będzie "walczył" o religijną fasadę i pozory czy też pusty sztafaż przy jednoczesnym "kultywowaniu" świąt w 90% procentach w wymiarze komercyjno-konsumpcyjnym, a więc w wymiarze świeckim. Chciałoby się sparafrazować naszego wieszcza: "plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi".
Niemniej jednak, ateistycznych agresorów, którzy chcieliby rozpętać dżihad z powodu świątecznej atmosfery i obruszać się na każdego, kto "nie uszanuje" ateistycznej orientacji adresata swoich życzeń świątecznych, miałabym ochotę wrzucić do jednego worka z katolami. Sic.