niedziela, 27 kwietnia 2014

Sierpień w hrabstwie Osage, czyli symfonia na dwie france

'K

"Sierpień w hrabstwie Osage" obejrzałam dwukrotnie. Za pierwszym razem po prostu utknęłam w zachwycie nad grą Meryl StreepJulii Roberts. Żaden inny aktor nie istniał dla mnie od momentu, w którym rozpoczęła się polaryzacja charakterów matki i córki, w które wcieliły się powyższe aktorki, i w którym obie kobiety przeszły od wstępnej wiwisekcji do ostrego szarpania strun nadwątlonych relacji i niewypowiedzianych wyznań oraz pretensji. Drugi raz oglądałam ów arcydramat ze spokojną uwagą, przygladając się innym postaciom oraz pozostałym komponentom dzieła filmowego. Tęże procedurę polecam i Wam.
Nazwisko reżysera "Sierpnia..." nie mówiło mi nic poza tym, że był wcześniej producentem  kilku dobrych obrazów (m.in. "Biały oleander" czy "Zdjęcie w godzinę") i że w rolę reżysera wcielił się dopiero po raz drugi. Właściwie do obejrzenia "Sierpnia..." zachęciły mnie wyłącznie dwa nazwiska - Streep i Gustawo Santaolalla, którego muzyka precyzyjnie trafia prosto w moje upodobania. Jakże lubię te sytuacje, w których, nie spodziewając się po filmie zbyt wiele, otrzymuję prawdziwe dzieło X muzy!

Wracając do aktorstwa, bo ono jest najmocniejszą stroną tego dramatu, bez wątpienia ten film i wszystko co się w nim dzieje, należą do Streep i Roberts. I o ile gra pierwszej z nich była dla mnie jedynie potwierdzeniem tego, co już wiedziałam wcześniej, o tyle druga kompletnie zbiła mnie z pantałyku. Nie postrzegałam Julii jako wybitnej aktorki. Nigdy jakoś specjalnie nie zachwyciła mnie żadną rolą poza Erin Brockovich. Dobrze, bardzo dobrze, że zagrała w "Sierpniu..."! Obserwując jej kreację, w głowie miałam dwie myśli: dojrzałe aktorstwo i wielkie aktorstwo. Koniec kropka.
Obie mistrzynie perfekcyjnie budowały cienką linię napięcia między swoimi postaciami, która - miało się wrażenie - lada moment przerwie się i ..... i 'poleje się krew'. Pauzy zbudowane z wymownych, chmurnych spojrzeń przeplatały się z chwilami surowej czułości i wybuchami tłumionej latami agresji. Wszystkie interakcje pomiędzy matką i córką ukazują portrety dwóch charakternych franc, niesłychanie silnych kobiet, w życiu których nie pojawił się żaden mężczyzna potrafiący okiełznać ich dominujące charaktery. Trudno jednak wbić je w kostium feministki w standardowym rozumieniu tego terminu. 
"Sierpień..." jest w zasadzie prostą rodzinną historią. Ciekawie wielowątkową, ale prostą. Nie jest to jednak zarzut. Twórcy kina niejednokrotnie udowodnili, że właśnie te najprostsze historie genialnie nadają się na soczysty dramat. Na szczęście nie ma w obrazie Wellsa czystości gatunkowej. "Sierpień..." zbudowany jest również z elementów czarnej, sarkastycznej i gorzkiej komedii. W groteskowych scenach (jak ta przy stole w czasie skromnej stypy) padają siarczyste słowa, rządzą gwałtowne gesty. Jest kpina i jest ironia. 
Kolejnym istotnym atutem jest brak happy endu. Każda silnocharakterna zołza "dostaje za swoje" i musi zmierzyć się z samotnością i tkwiącymi w niej "potworami". I nie tylko zołzom się dostaje. Także dwóm siostrom granej przez Roberts Barbary. Jedna z nich skryta i wycofana dostaje porządnego emocjonalnego kopa od najbliższych, druga naiwna i po prostu głupia opuszcza rodzinny dom z lekko zburzoną, także przez najbliższych, ułudą osobistego szczęścia. Co zatem pozostaje? Własne jestestwo. Jak blizna. 





wtorek, 22 kwietnia 2014

wnuczka nazisty

K

Po książkę Jennifer Teege "Amon Mój dziadek by mnie zastrzelił" sięgnęłam z nieskrywaną ciekawością.
Muszę przyznać jednak, że obecnie z rezerwą podchodzę do wszelkich pamiętnikarsko-wyznaniowych publikacji ofiar Holocaustu, które ocałały i które czuły potrzebę podzielenia się swoim dramatem.
Po przeczytaniu trzech - czterech tego typu świadectw ma się już obraz tego, co działo się w tamtych czasach - i właściwie tyle wystarczy. Dlaczego wystarczy? Ponieważ - na szczęście - i tak nie jesteśmy w stanie zrozumieć i uświadomić sobie sensu tych zdarzeń. Możemy jedynie przyswoić wiedzę.
Gdy dziś prowadzę zajęcia z moimi słuchaczami na temat literatury wyrosłej na doświadczeniu Shoah, gdy mówię o tym, że wyznawcy ideologii nazizmu po prostu nie uważali Żydów, Rumunów i innych nacji za ludzi, że zabijali bez mrugnięcia okiem, gdy oglądam z nimi filmy np. o Sonderkommando - wiem, że oni słuchają, przyjmuję tę wiedzę i ... na tym koniec.
Ale historia Jennifer Teege nie jest historią ofiary Holocaustu. Jest opowieścią o takich wartościach jak tożsamość, prawda, więzi międzyludzkie, w tym rodzinne, i , co najważniejsze, można te wartości niejako oderwać od konkretu, czyli od faktu, że Jennifer jest wnuczką jednego z największych zbrodniarzy przeciw ludzkości XX wieku. 
Życie głównej bohaterki - oceniając obiektywnie - może fascynować. Poprzez grozę i tragedię przeszłości, poprzez złożoność psychiki Teege, poprzez jej ciekawe perypetie podróżnicze - przy czym mam na myśli nie tylko podróże geograficzne, ale również te w głąb siebie, również te w głąb owianych zmową milczenia, niesłychanie zagmatwanych relacji rodzinnych, wreszcie - w odmęty historii wycinka Europy, w którym - można wzniośle rzec - Bóg umarł, a który to wycinek nazywał się niemieckim obozem pracy przymusowej w Płaszowie
Publikacja wnuczki Amona Götha  jest również świadectwem wyzwolenia się od przekleństwa rodzinnego, lęków i dramatycznych pytań z nim związanych. Napawa optymizmem. Pokazuje, że nawet nieświadoma swojego stygmatyzującego rodowodu jednostka, dodatkowo zmagająca się z depresją, potrafi wyjść obronną ręką z impasu odkrywania prawdy o sobie samej. Potrafi uzewnętrznić się względem niej i publicznie, bez obawy powiedzieć światu: tak, moje istnienie zapoczątkował jeden z najgorszych ludzi chodzących po tej ziemi. I jednocześnie, będąc przekonaną, że zła nie dziedziczymy w genach, nie pozostawia czytelnikowi wątpliwości, że na tym jej związek z dziadkiem się kończy.

Lekturę zdecydowanie polecam!




piątek, 18 kwietnia 2014

wesołych świąt? nie, dziękuję

K

Czy ateiście można składać życzenia z okazji świąt religijnych?
Musiałabym być nadętą, infantylną malkontentką, żeby napisać "nie".
Nie rozumiem też "wojujących" ateistów, którzy zabiegają o polityczną poprawność i obruszają się, gdy ktoś kieruje do nich utartą formułkę "wesołych świąt".
Chciałabym móc oczekiwać szczególnie właśnie od niewierzących mądrości, opanowania i dystansu - przede wszystkim względem siebie.

Drażnią mnie historie jak ta: ateista oburzony ostatnim namaszczeniem.
Ten przypadek jest bez wątpienia próbą wyłudzenia niemałych pieniędzy.
Logicznie rzecz biorąc, dla ateisty akt ostatniego namaszczenia jest niczym więcej jak tylko pomazaniem olejem kilku miejsc na ciele. Nie stanowi sakramentu Extrema unctio z bardzo prostego względu - ateista nie uznaje istnienia aktu zwanego sakramentem.
Panosząca się powszechnie głupota i ignoracja pozwala jednak na to, że płytkie typki, pieniaczo-krzykacze i inne tego typu twory ludzkie, poprzez przypadki, jak ten w ww. linku, przyczyniają się do budowania złego pijaru ateistom. 
Wiem, że mogę wzniecić tym tekstem głosy oburzenia - szczególnie ze strony tych niewierzących, którzy wielbią demokratyczną poprawność polityczną i "nie życzą sobie", żeby im pan w czarnej sukience odprawiał jakieś hokus-pokus bez ich wiedzy i zgody. Z jednej strony - no cóż,  mają do tego prawo.
Z drugiej strony rozsądek podpowiada mi jedno pytanie - czy ateiści naprawdę nie mają ważniejszych problemów od tego, że pan w czarnej sukience odprawił - mając dobre intencje! - hokus pokus? 

Wracając do świętowania - moja reakcja na formułkę "wesołych świąt" jest taka sama jak na formułkę "miłego dnia". Odpowiadam "wzajemnie". Szczególnie jeśli słyszę je od osób zupełnie mi obojętnych - od pani w piekarni, sąsiada itepe. 
Nie widzę najmniejszego sensu w tym, aby wykładać wyżej wymienionym. elaborat dotyczący mojego ateizmu, tak samo jak nie widzę sensu wyjaśniać pani w sklepie spożywczym, dlaczego nie kupię schabu albo pasty z makreli.
Jeśli ateiści chcą sobie "wypracować" miejsce w społeczeństwie, zrobią to jedynie wtedy gdy będa kierować się rozsądkiem w tym, co mówią i co robią.

Ja święta nawet lubię. Było nie było, jestem beneficjentem religijnego eventu - mam dzień wolny od pracy. Jak ateista może ten czas spożytkować - na przykład tak: ateista i wielkanoc.

Umiejętność dystansowania się wobec siebie jest rzadkim darem. Podobnie umiejętność śmiania się z siebie samego, która wypływa z tej pierwszej. 
Ostatnio szczerze rozbawił mnie ów mem:


Wymiar komercyjny okresu świąt - bożonarodzeniowych czy też wielkanocnych - wyparł i zdominował ich wymiar religijny. Z jednej strony to dobrze, ponieważ ateista bez problemu może w tym czasie znaleźć miejsce również dla siebie. Z drugiej strony - z mojego punktu widzenia - czas ten zalatuje hipokryzją, ponieważ przeciętny katolik celebrujący utartą obrzędowość chce w czasie świąt nażreć się i nachlać. No może napiszę łagodniej - podjeść sobie i podrinkować. 
Wystarczy krótka obserwacja robiących przedświąteczne zakupy w centrach handlowych, przede wszystkim szybka lustracja zawartości wyładowanych po brzegi wózków w supermarkecie.
Myślę, że powyższy stan rzeczy raziłyby mnie niezależnie od tego, czy byłabym katolikiem, muzułmaninem czy ateistą. 
Podobnie jak razi mnie to, że przeciętny katolik - sprowokowany do tego - będzie "walczył" o religijną fasadę i pozory czy też pusty sztafaż przy jednoczesnym "kultywowaniu" świąt w 90% procentach w wymiarze komercyjno-konsumpcyjnym, a więc w wymiarze świeckim. Chciałoby się sparafrazować naszego wieszcza: "plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi".
Niemniej jednak, ateistycznych agresorów, którzy chcieliby rozpętać dżihad z powodu świątecznej atmosfery i obruszać się na każdego, kto "nie uszanuje" ateistycznej orientacji adresata swoich życzeń świątecznych, miałabym ochotę wrzucić do jednego worka z katolami. Sic.