wtorek, 20 maja 2014

Etiuda na jedno uderzenie w łeb i dwa padalce

K

Dzisiaj jestem w nastroju głupawym, dlatego chciałabym wyjaśnić Szanownym Czytelnikom, że tytuł tego posta nic nie oznacza, poza tym, że - w moim mniemaniu - ciekawie i intrygująco brzmi. Możecie się oczywiście nie zgadzać - bardzo mi będzie wszystko jedno z tego powodu.
Miałam już takie jazdy, że pisałam na naszym blogu o dupie Maryni (tak pisałam), co jest dobitnym dowodem na to, że miewam chwile, w których nie jestem (śmiertelnie i nieuleczalnie) poważna.
Bo dzisiaj chciałam trochę porozważać powagę i podupać podumać nieco nad byciem niepoważnym.
I dzisiaj sytuacje trafiające pod nóż owych rozważań nazwę padalcami.
Padalec nr 1:
Miałam jakiś czas temu ważne spotkanie służbowe z ważną osobą płci żeńskiej i bardzo słusznych gabarytów. Spotkanie miało miejsce w małym, niewietrzonym pomieszczeniu. Przedmiotem spotkania było omówienie ważnego tematu. Sprawa wymagała powagi i skupienia. Problem polegał na tym, że ja nie mogłam zachować ani powagi, ani utrzymać skupienia. Przyczyną tego kłopotliwego stanu był fakt, że ważna osoba płci żeńskiej i słusznych gabarytów po prostu nieludzko śmierdziała potem a zapach ten mieszał się z intensywną wonią perfum, których ważna osoba płci żeńskiej musiała była wylać na siebie z pół litra. I zamiast zachować powagę, tudzież utrzymać skupienie, a najlepiej jedno i drugie, w czasie rozmowy na ważny temat, w mojej głowie tłukły się niesłychanie nachalne scenki rodzajowe. Załóżmy, że ja jestem A, ważna osoba płci żeńskiej z galopującymi potami jest B. 
Scenka pierwsza: 
A, wyciągając z torby słuchawkę i wąż: może prysznic?
B: słucham?!
Scenka druga:
A, uderzając B słuchawką od prysznica w głowę: Czy lubi pani francuską miłość? Bo francuski prysznic na pewno!
Scenka trzecia:
A: proszę pani, dywan się pani spocił.
B: słucham?!
Zamiast realizacji powyższych (niestety nie miałam słuchawki i węża w torbie) zachowałam się w bardzo nudny sposób. Mianowicie powiedziałam, że mam bardzo ważny telefon od bardzo ważnej osoby, przeprosiłam i wyszłam. Po wyjściu z budynku z przyłożonym telefonem do ucha czmychnęłam niepostrzeżenie, rechocząc do siebie co trzy kroki.
Padalec nr 2:
W bardzo pogodny dzień szłam sobie ulicą. Szłam w sumie dokądś, ale się nie spieszyłam, zerkając na odnowione oblicza mijanych kamienic, których dolne części zajmują sklepy. Jak to najczęściej bywa w przypadku kamienic, aby do nich wejść, trzeba pokonać dwa, czasem trzy schodki. A żeby pokonać skutecznie i bezboleśnie dwa, czasem trzy schodki, trzeba unieść nieco najpierw jedną, potem drugą nogę. Wydawać by się mogło, że takie sprawy człek ma obcykane odkąd kończy piąty albo szósty rok życia.
Otóż nie zawsze tak jest. Ja to już wiem. Gdy dochodziłam do kolejnego wejścia kolejnego sklepu, miałam (nie)szczęście być świadkiem pewnego zajścia. Był to sklep sportowy a wejść do niego chciał chłopak mniej-więcej w wieku 18.-20. lat. Nie wiem, czy nogi nie podniósł w ogóle czy też zrobił to nieudolnie, w każdym razie w dwie sekundy z pozycji wertykalnej przeszedł w pozycję horyzontalną, tj. padł centralnie facjatą na ostatni, najszerszy schodek prowadzący do ww. sklepu. Ku mojemu zawstydzeniu, na ten widok spontanicznie wybuchnęłam śmiechem a jednocześnie odczułam potrzebę udzielenia pomocy chłopakowi-co-padł. I zrobiłam chyba najgorszą rzecz, jaką mogłam zrobić. Mianowicie podbiegłam do niego, zanosząc się od śmiechu i wołając: pomohahahahahahahgę cihahahahahah. Ale chłopak-co-padł nie pozwolił sobie pomóc, tylko jeszcze bardziej zawstydzony ode mnie szybko oddalił się z miejsca padnięcia.

Specyficzny urok przytoczonych powyżej padalców polega na tym, że standardowo człowiek nie jest w stanie opanować nadciągającej tsunami głupawki, jaka w nim wzbiera w tempie strusia pędziwiatra, w sytuacjach najmniej do tego odpowiednich.
c'est la vie :-)






niedziela, 18 maja 2014

Lekka dola samotnika

K

Poniższy tekst dedykuję Basi N. :)

Najczęstsze reakcje na komunikat, że nie prowadzę "życia towarzyskiego", tj. nie spotykam się z nikim w knajpie, na imprezie, w weekend itp. i że zasadniczo nie wychodzę z domu gdy nie muszę, mogę sprowadzić do skrótowego zapytania:

Czy z tobą jest coś nie tak?

Nigdy w moim dorosłym życiu nie broniłam się przed przyjęciem na swoje barki ciężaru bycia dziwakiem. Zwłaszcza jeśli to miano przypisywano / przypisuje mi się z tego powodu, że nie postępuję tak jak większość ludzi. 
Chodzenie na imprezy czy towarzyskie rozmowy uważam za stratę czasu. Zaś mój udział w życiu kulturalnym naszego kraju / miasta, w którym mieszkam, podlega niezwykle skrupulatnej selekcji.
Nie pójdę na dany event z innego powodu jak tylko z tego, że uwzględnia on osobistość, którą szanuję i podziwiam. Tak było w przypadku mojego uczestnictwa na przykład w koncercie Leszka Możdżera. Tak było w przypadku wyjazdu na Męskie Granie. I paru innych wydarzeń.
Za każdym razem, gdy dokonałam wyboru, gdzie, z kim i dlaczego chcę spędzić swój wolny czas oraz na co wydać pieniądze, byłam zadowolona. Niekiedy nawet zachwycona.

Moje zachowanie wypływa z tego, że dobrze mi z sobą samą. Że nigdy się nie nudzę. I że uwielbiam mój dom. I jeśli mam czas wolny, lubię go spędzać sama i w domu. 
Być może przyczyną jest to, że jestem w jakimś stopniu aspołeczna (w rozumieniu psychologicznym a nie utartym i uproszczonym); albo to, że męczą mnie czcze rozmówki o dupie maryni, tzw. chit-chat; albo to, że jest niewiele miejsc, w których nie irytuje mnie bezniadziejna muzyka; albo to, że ludzie generalnie śmierdzą, bo się nie myją a w dużym skupisku czuć to dobitniej?

Najbardziej zadziwiające były / są skrajnie różnorodne reakcje rozmaitych ludzi i ich próby zdefiniowania moich upodobań - wybieram te najlepsze: albo że mam problemy z socjalizowaniem się z ludźmi, albo że stawiam siebie wyżej od innych i uważam się za lepszą, albo że mam coś do ukrycia. Wszystkie trzy mi się podobają.

Jest jeszcze jedna kwestia związana z moim wyborem, ta jest akurat prawdziwa - mam alergię na głupotę. Czy muszę dodawać więcej? Bo tylko jeszcze piosenkę chce mi się wstawić:

























































sobota, 3 maja 2014

Odpowiedź zimnej suki


K

Grzech wczoraj popełnił tekst (TEN tekst), na który po prostu nie mogę nie zareagować.
Jeśli chodzi o tytuł mojego posta, to użyłam go z premedytacją. Nie postrzegam siebie jako zimną sukę, ale kiedyś zostałam tak nazwana. Być może niektórzy z Was po zapoznaniu się z moimi poglądami też tak pomyślą. Usprawiedliwiać się nie mam zamiaru, ale, wierząc w inteligencję czytelników, nadmienię jedynie, że to, co mam do powiedzenia, wypływa z wiedzy i doświadczeń.

Mianowicie nie uważam, aby postępowanie K. zasługiwało na cokolwiek więcej prócz stwierdzenia, że było bardzo głupie. I nie zgadzam się z osądem Grzecha, że - koniec końców -  K. wyszła z owego doświadczenia na pozycji wygranej. Wprost odwrotnie, za swoje nieodpowiedzialne i zdziecinniałe zachowanie otrzymała adekwatny do niego emocjonalny, być może również uczuciowy, "łomot". 
Zabrakło jej zdrowego rozsądku, zdystansowanej oceny sytuacji oraz psychologiczno-ekonomicznej kalkulacji. Tak, kalkulacji. No chyba że K. ma dwadzieścia lat i wierzy w szczerą prawdziwą miłość. Myślę jednak, że jest starsza.
Z posta Grzecha nie wynika, że, rzucając wszystko w Polsce, K. miała już zaklepaną pracę za granicą. Przyjmijmy więc, że tak nie było. To bardzo duży błąd. 
Niezwykle romantyczny pomysł na to, aby zrezygnować w swoim kraju z pracy i mieszkania i w tzw. ciemno udać się za granicę do swojej Miłości przez duże eM (parafrazuję Grzecha), jest w zasadzie psychologiczną pułapką, na którą autorka tego kuriozalnego pomysłu sama się była naraziła. 
O co chodzi? O oczekiwania. Nawet jeśli w świadomości K. nie zaistniały, nie ma opcji, że nie urosły do gigantycznych rozmiarów w jej podświadomości. 
Rzucam i ryzykuję wszystko, bo intuicja podpowiada mi, że to ten Jedyny i Wybrany i - być może - TenNaZawsze. 
Naturalnym następstwem takiego kroku jest, że w umyśle zaczynają mocno się roić oczekiwania adekwatne do skali tego, co się poświęciło. Oczekiwania, że ów facet doceni, wpadnie w zachwyt, ba!, może i padnie na kolana? Zasypie kwiatami i pocałunkami? Jakże mógłby postąpić inaczej?
Przecież rzuciłam dla niego wszystko. Wszystko!
Nie chcę trywializować ani upraszczać niczego, ale.... ów facet mógł sprawy postrzegać "troszeczkę" inaczej. A, biorąc pod uwagę finał tego romantycznego wojażu, raczej na pewno postrzegał to wszystko inaczej. Osobiście przyznam, że wystraszyłabym się takiego obrotu zdarzeń. Być może przygniotłyby mnie.
I być może przygniotły owego faceta.
Gdybym nawet była ciekawa, czy istotnie jest on moją Miłością przez duże eM, być może zdecydowałabym się na kilka wizyt, być może dłuższych niż weekend. Prosta kalkulacja w takiej sytuacji jest nieodzowna - nie zwalę się nikomu na głowę z całym swoim jestestwem, bez perspektywy na natychmiastowe zatrudnienie, obarczając całą sobą faceta i skupiając się wyłącznie na nim. Co za idiotyzm!
Być może chłodna, racjonalna wyliczanka za i przeciw, pozwoliłaby K. uniknąć zakończenia, jakie miało miejsce. 
Nie chcę prawić morałów ani rzucać frazesami, trudno jednak nie wspomnieć o tym, że codzienność, rachunki i inne przyziemne sprawy, którymi się JEDNAK żyje, potrafią zabić nawet najsilniejsze emocje, wyzerować adrenalinę, endorfiny i sprowadzić na ziemię. Być może K. oglądała za dużo komedii romantycznych. Ale schemat takiego filmu ma się tak do rzeczywistości jak przemyślenia pijaka spod sklepu monopolowego do filozofii Schopenhauera. 
Cóż zatem. Zakończenie romantycznego zrywu K. było bardzo przewidywalne. Pan Miłość przez duże eM rzucił ją i/lub zostawił ją dla innej, być może bardziej zrównoważonej kobiety, być może zaproponował K. przyjaźń albo użył jednego z bajecznych argumentów pt. za bardzo się różnimy. I nie, mój przyjacielu Grzechu, K. nie wygrała dlatego, że spróbowała. Przegrała, ponieważ ŹLE spróbowała oraz z podkulonym ogonem i - być może - goryczą wróciła do Polski. Dobrze, że chociaż pracę dostała - z tego, co napisałeś, wynika, że szybko.
Będzie miała czym zająć myśli.


czwartek, 1 maja 2014

Krótka historia o odwadze

G

Kilka miesięcy temu spacerowałem po zimowym parku z K. i słuchałem o jej rewolucji życiowej. Okazało się, że postanowiła pójść za ciosem i zauroczenie/zakochanie w facecie mieszkającym na stałe za granicą zamienić w coś większego. Postawić wszystko na jedną kartę i pojechać za miłością do innego kraju i tam ułożyć sobie życie.
- Mieszkanie zostało już wynajęte, mam bezpłatny urlop w pracy. I rezygnuję z wygodnego życia w Polsce, żeby spróbować życia za granicą. Do kiedy? Być może już na zawsze - opowiadała pewnym siebie tonem głosu.
I nawet w ciemnym parku było widać jej świecące z przejęcia oczy.
*
Mocno mi zaimponowała. Odwagą, skłonnością do ryzyka i właśnie tą Miłością pisaną przez duże eM. Znam wielu ludzi, którzy o niej marzą, poszukują,, zaklinają, wyją z samotności do księżyca ale jednocześnie zupełnie nie rozumieją potrzeby ruszenia tyłka z domu i zmiany swojego życia. Ciągle są przekonani o swojej wyjątkowości i o tym, że jak już się owa miłość pojawi to... nic nie będzie trzeba więcej robić. Ci sami ludzie, gdy tylko pojawi się jakaś szansa i możliwość, nie potrafią jej docenić i zaryzykować. Później natomiast grzeją swoje myśli wizjami "gdybym się zdecydowała do niego pojechać na pewno moje życie było lepsze". No właśnie, gdyby...
*
Kilka dni temu okazało się, że K. jest już w kraju. Jej potencjalny i docelowy Mężczyzna Na Całe Życie rzucił ją używając jednego z najbardziej banalnych tekstów na świecie.
- Widocznie życie nie nagradza odwagi - skomentowała K.
Potem napisała też o tym, że udało jej się pozbierać i że dostała już dosyć ciekawą i pełną przygód pracę.
*
Nazwijcie to idealizmem, romantyzmem od siedmiu boleści albo jeszcze w inny sposób, ale mi się wydaje, że w całej tej sytuacji K. wygrała.
Bo spróbowała...
Tylko tyle i AŻ tyle.