wtorek, 15 grudnia 2015

Najsmutniejsze piosenki świata


G

Na początek ostrzeżenie - jeśli Twój kontakt z muzyką ogranicza się do słuchania Radia Zet i uważasz, że Natalia Nykiel to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się polskiej muzyce rozrywkowej to..daj sobie spokój i nie czytaj dalej.
Blogoczytelnikom, którym słowo "depresja" kojarzy się li tylko Raczkami Elbląskimi również odradzamy lekturę.
Innych - szczerze zapraszamy do autorskiej i subiektywnej listy najsmutniejszych utworów muzycznych świata. Niżej znajdziecie także utwory ponure, dołujące, niepokojące itd. Zostaliście ostrzeżeni....

The Cure - All Cats are grey


Dyskografia brytyjskiej grupy The Cure pełna jest utworów smutnych, dołujących i ponurych, zespół ma na swoimi koncie także wyjątkowo depresyjny album o znaczącym tytule "Disintegration". Ale to ten utwór, z płyty Faith jest zdecydowanie najsmutniejszy.

Swans - Failure

Ten utwór kultowych Łabędzi pokazuje, że nie nadmiar kombinowania w muzyce jest niepotrzebny. Tutaj mamy prosty i przejmujący tekst i dźwięki gitary. To połączenie daje piorunujący efekt. Tym bardziej, że utwór ma też błyskotliwą puentę.

Kreigbereit - A Forest        


Ten cover kultowego utworu The Cure wzbija się na wyżyny mroczności. Jest surowo, groźnie i niepokojąco. Spacer po tym lesie na pewno nie będzie przyjemny.


Tropic of Cancer - More Alone 

Nic dziwnego, że według krytyków ta grupa przywraca do muzyki tzw "zimną falę". Jest więc zimno, melancholijnie i...wciągająco.

Johnny Cash - Hurt


                           
W wykonaniu Nine Nich Nails utwór "Hurt" był elektroniczną, smutną ballądą. Gdy łamiącym się głosem utwór zaśpiewał Johnny Cash to stał się on przejmującym, smutnym, przygnębiającym wyznaniem człowieka, który za chwile się pożegna ze światem.

Proponuję zastosować utwór jako test wrażliwości - największy Twardziel będzie miał wilgotne oczy.
Jeśli nie - to znaczy,że bez egzaminu może zostać Komornikiem.
I wzbudzi szok u kardiologa brakiem kluczowego narządu.

Coil-Tainted Love 


W wykonaniu Marca Almonda miłość była kolorowa i dosyć radosna. Coil jak zwykle daje słuchaczom w gębę i zaprasza do swojego depresyjnego świata. Ciarki!


Mad World - Jules

Przejmujący utwór z depresyjnym tekstem. Na dodatek został wykorzystany w najbardziej kultowym filmie świata. Czego chcieć więcej?

Aphex Twin - Blue Calx




Przeczytałem, że jest to najlepszy ambientowy utwór świata. Może i tak, ale proponuję go posłuchać na słuchawkach,w ciemnym pokoju o godzinie 4 rano. Najlepiej, w tym stanie, gdy jesteś już bliski zaśnięcia, ale sen wciąż nie nadchodzi....
Efekt będzie..nietuzinkowy.

wtorek, 15 września 2015

kiedy nie ma już nic

K


kiedy coś się skończyło
i kiedy nie ma już czegoś czegokolwiek nic

trzeba otworzyć drzwi. odejść. próbować uwierzyć w istnienie przystanków drogowych, które nie będą budzić lęku. próbować uwierzyć, że krawędzie przedmiotów nie są po to, aby niespodziewanie przecinać skórę palców. że upuszczone przedmioty nadal są tymi przedmiotami; zmieniły tylko swój kształt i objętość. że bezsenność to taki podły przyjaciel, który przytula i głaszcze po głowie tylko w nocy. że marzenia są towarem dostępnym dla konsumentów poniżej trzydziestego czwartego roku życia. że jeśli się miało coś a potem nie ma się czegoś czegokolwiek niczego, to nie jest koniec niczego tylko status quo. taki koń, którego trzeba dosiąść na oklep i bez lejców. 

trzeba otworzyć drzwi. odejść. próbować oswoić i pożegnać. jakieś nachalne reminiscencje. jakieś skojarzenia. jakieś słowa. jakieś emocje. jakieś dźwięki. czyjąś twarz. własne wszystko. wszystkie jakieś sprawy na wyrost oczekiwane, na wyrost roztrząsane, na wyrost przeżywane. 

trzeba otworzyć drzwi. zrehabilitować korytarze myśli. zagipsować ubytki w ścianach. skleić rozbite kawałki tożsamości. naoliwić tryby emocji. i nie bać się przeprosin. nie bać się słowa przepraszam. nawet wtedy gdy nadawcy przynosi ulgę a adresata  boli.

trzeba płakać. a potem pić. a potem krzyczeć. a potem milczeć. a potem śmiać się. 
a potem
?






wtorek, 8 września 2015

muzułmanin, islamista, człowiek - gdzie jestem ja, gdzie jesteś ty?

K


chciałam napisać ten tekst z rozwagą i namysłem, bez tanich emocji. mam nadzieję, że mi się uda. nie jestem znawcą kultury muzułmańskiej, ale dość sprawnie operuję podstawowymi pojęciami. wiem, że ci rodacy, którzy są całkowicie przeciw byciu otwartym na przedstawicieli tejże kultury, mogą nie rozróżniać muzułmanina i islamisty. jednakże potrafię zrozumieć ich obawy. nie żyjemy w separacji od innych krajów; jeśli tylko ma się chęć poznawczą, można zasięgnąć wiedzy na temat tego, jak imigranci muzułmańscy funkcjonują w takich krajach jak Dania czy Norwegia. prawdą jest też to, że trzeba być ostrożnym w absorbowaniu wiedzy, którą podają nam media (tv, publikacje, internet). nie da się ukryć, że do zdrowego dystansowania się względem natłoku informacji potrzebna jest elementarna wiedza na temat podziału mediów na prawicowe i lewicowe. każde z nich stosuje wygodną wybiórczość w dobieraniu informacji, zdjęć, filmów. ja śledzę każde. plus zaglądam na przeróżne strony, m.in. takie jak ta: Liga Muzułmańska RP i wiele innych, czytam Aleksandrę Łojek i Orianę Fallaci. mniejsza z tym, ponieważ nie zdaję w tym tekście egzaminu na wiarygodność mojej wiedzy na rzeczony temat. chciałam napisać o swoich przemyśleniach i wrażeniach. do których każdy ma prawo. (choć nie każdy powinien z niego korzystać....). nazwę je zadziwieniami.

Zadziwienie nr 1. WOJNA! + ŚMIERĆ! JAK TO MOŻLIWE?
dzięki zintensyfikowanym relacjom medialnym dotyczącym sytuacji Syryjczyków, nasi rodacy, emocjonalnie reagujący, nawołujący do pomagania pokrzywdzonym, wydają się ludźmi, którzy nagle odkryli okrutne prawidłowości wojny. mimo że wojna domowa w Syrii trwa od 2011 roku. nie wspominając o wojnach afrykańskich, z których np. II wojna domowa w Sudanie, rozpoczęta w 1983 roku, pochłonęła ok. 1,5 mln ludzi. tak, wiem, to tylko cyfry. nie robią żadnego wrażenia. niestety, nie znalazłam w internecie zdjęć rozstrzelanych dzieci, które mogłabym wstawić tutaj. musicie wytrwać jedynie przy białych literkach. [nie sięgnę po tanie chwyty propagandowe w stylu: a czy rodacy zapomnieli, co działo się z naszymi polskimi dziećmi chociażby w czasie powstania warszawskiego?] to, co mnie razi u ludzi tak chętnie postulujących chęć niesienia pomocy syryjskim uchodźcom, które to postulaty publikują w mediach społecznościowych, to ich nieuczciwość. jeśli tak bardzo chcesz pomóc, jeśli przytaczasz nam postawę Islandczyków - bądź Islandczykiem. daj przykład. może uderzymy się w piersi i postąpimy podobnie. a nawet jeśli nie, to będziemy Cię szanować. za wiarygodność, za niesłychaną ofiarność. ponieważ słowa, za którymi nie stoją czyny, są tanie. słowa są w ogóle tanie. i łatwe. skurwiałe. nawet jeśli przykryte płaszczykiem dobroci.

Zadziwienie nr 2. CZŁOWIEK BEZ (pochopnej) FILANTROPII = NIECZŁOWIEK? 
mam gruby pancerz i nie dotykają mnie rozmaite etykietki i sądy, które różni ludzie próbowali i próbują mi umieścić na plecach. tym bardziej nie bulwersuje mnie prosty [prostacki?] osąd rodaków prosyryjskich, którzy oceniają mnie jako nieczłowieka, ponieważ jestem w grupie oponentów tejże postawy. na tablicy na fb jednego z najbardziej znanych ekologów polskich (i prosyryjczyka) przeczytałam nawet, że należę do grupy ludzi pozbawionych wyższych uczuć. no cóż, przyjaciół się wybiera, wrogowie patoczą się sami. gdy napisałam, że to niedobrze, gdy ktoś tak łatwo feruje wyroki, otrzymałam odpowiedź, że w TEJ sprawie łatwo ferować wyroki, bo spr awa TA jest czarno-biała. otóż, sęk w tym, że nie jest. 
rodacy prosyryjscy powołują się na bycie człowiekiem. że pomagać trzeba. że trzeba widzieć najpierw człowieka, potem jego narodowość, religię itp. 
gdyby w świecie, w którym żyjemy, było miejsce na uczciwy humanizm, zgodziłabym się z powyższym. ale zgodzić się nie mogę, żyjąc tu i teraz. posiadając wiedzę (nie tylko "przeczytaną") na temat funkcjonowania muzułmanów w krajach zachodnich (szczególnie: w Danii, Norwegii). taką postawę (humanizmu) bez problemu łączę z naiwnością. ponieważ nie wystarczy pomóc. odwołam się w tym miejscu do słów w utworze ... "Mały książę". tak. "jesteś na zawsze odpowiedzialny za to, co oswoiłeś". nie wystarczy pomóc. nie wystarczy uratować. przyjąć. trzeba jeszcze przewidzieć następstwa. uratuję a ktoś inny się zajmie, przejmie odpowiedzialność?
Oriana Fallaci poświęciła sporo swojego życia na zaznajomienie się z kulturą muzułmańską. nie ukrywam, że ta dziennikarka i reporterka stanowi dla mnie autorytet. i jeśli ona napisała, że ta kultura nie stanowi dialogu dla europejskiej kultury i jest nań zamknięta, to ja jej wierzę.
dlatego, dystansując się wobec zdjęć ofiar syryjskich, mogę popełnić taki właśnie tekst. i nie, nie czyni mnie on nieczłowiekiem. rozsądek, rozwaga, dystans, to jak najbardziej przymioty ludzkie.
Zerknęłam na konto na fb mojego brata. udostępnia komunikaty negatywne w kwestii otwartości naszego kraju na JAKIKOLWIEK napływ wyznawców wiary muzułmańskiej. jednocześnie nie mam wątpliwości, że ani on, ani ja NIE ZAWAHALIBYŚMY SIĘ w rzuceniu się do wody na widok tonącego kogokolwiek - dziecka, dorosłego czy też zwierzęcia. i w tym upatruję humanizm. nie zaś w decyzji o przyjęciu kilkuset / kilku tysięcy uchodźców do naszego kraju. bo to jest decyzja polityczno-kulturalno-ekonomiczno-społeczna, która uderzy w tubylców danego kraju. czy to rozumiesz i dostrzegasz tę złożoność, czy też nadal upierasz się przy swoim byciu człowiekiem?


wtorek, 25 sierpnia 2015

Miej uprzejmość mieć wątpliwość

G

Ostatnie "afery", "skandale" i "odkrycia facebookowe" wyjątkowo mocno pokazują, jak ogromnie łatwo jest zmanipulować opinią publiczną. Dziennikarze, media workerzy publikują materiały oparte na amerykańskich źródłach, wielokrotnie przemielone i uproszczone a odbiorcy dostają lekką, łatwą i prostą pożywkę do swoich frustracji, kompleksów czy też innych przekonań.
No i ujście do jadu, który mocno w nich siedzi i rozpaczliwie domaga się wyzwolenia.
Większość sierpniowych afer opartych jest jednak na interesujących i wielowymiarowych wydarzeniach, które okazują się być fascynujące, gdy ktoś zada sobie trud poczytania o nich w kilku źródłach.
Jeszcze bardziej ciekawie jest po kilku dniach.
Wtedy media żyją innym tematem, a ten stary i nieświeży news pokazuje swoje inne oblicze.
Zgodnie z hasłem przewodnim bloga (patrz w prawo i do góry) damy Wam więc trochę do myślenia, no i poprosimy - niczym Łona - żebyście mieli uprzejmość mieć wątpliwość.

I nie łykali wszystkiego niczym pelikany.


ŻytniaGate
Sytuacja, której efektem było pojawienie się na profilu wódki Żytnia niefortunnie przerobionego zdjęcia obrazującego protest pokojowy w Lubinie 31 sierpnia 1982 roku, kiedy to ZOMO strzelało do ludzi została określona jako jedna głośniejszych afer socialmediowych ostatnich miesięcy.
Dziennikarze, blogerzy, publicyści wyrażali swoje oburzenie na temat braku znajomości historii wśród młodych ludzi, pojawiły się także krytyczne komentarze na temat branży social media, gdzie pracują amatorzy bez wyobraźni. Gromy poleciały także na producentów wódki.
Pozytywnym efektem wydarzenia na pewno było na pewno przypomnienie smutnych i strasznych czasów sprzed kilkudziesięciu lat. A jestem przekonany, że wydarzenia w Lubinie o wiele łatwiej zapamiętać w kontekście afery w social media niż z zakurzonej strony w podręczniku historii.

Po tygodniu okazało się jednak, że afera oznacza ogromny wzrost znajomości marki. Według Press-Service Monitoring Mediów o tej marce od wtorku (afera wybuchła właśnie we wtorek wieczorem) do środy po południu w Internecie wspominano ponad 2800 razyrazy.Press-Service Monitoring Mediów wyliczył także, że ekwiwalent reklamowy wzmianek o Żytniej Extra w Internecie (bez mediów społecznościowych) i radiu, jakie pojawiły się od wtorku do środy po południu, wynosi 255 tys. zł. Co to oznacza?
Jedna z możliwości to celowe stworzenie afery, żeby zwiększyć popularność marki. Inna możliwość to celowe zaprzestanie gaszenia pożaru, bo nawet krytyczna wzmianka wpłynie na rozpoznawalność marki (a potem także na sprzedaż).


Ashley Madison - dobrotliwi hakerzy?
W tej sprawie najbardziej prawdziwy jest fakt, że ktoś udostępnił w sieci dane osób zarejestrowanych na serwisie Ashley Madison. A serwis ten w założeniu służy do szukania romansu lub seksu bez zobowiązań dla osób w związkach (dziennikarze przemilczeli jednak fakt, że do serwisu zapraszani są także Single).
Podkreślany przez dziennikarzy wątek, że dane udostępniono po to, żeby walczyć z wątpliwą moralnością użytkowników serwisu jest jednak mocno wątpliwy. Mimo tego - wielokrotnie przemielona informacja wzbudziła ogromną popularność i łatwe do przewidzenia skutki. A mianowicie - podziw i gratulacja dla hakerów oraz gromy na użytkowników serwisu.

Czemu udostępniono dane? Dosyć wiarygodna możliwość to próba zdyskredytowania serwisu randkowego przez konkurencję, albo hakerzy zostali podkupieni, żeby w taki sposób zdyskredytować jedną konkretną osobę (zarejestrował się tam m.in znany chrześcijański działacz polityczny). Wiarygodna i popularna teoria (jej autorem jest John McAfee) mówi o tym, że dane udostępniała pracownica serwisu. A powodem wcale nie była próba zdyskredytowania niemoralnych użytkowników.
I jeszcze jedno - publikacja takich danych może oznaczać poważne konsekwencje, co najmniej 2 osoby popełniły samobójstwo po ujawnieniu ich obecności na serwisie.

czwartek, 30 lipca 2015

praskie wariacje na tysiąc sex-shopów i jednego ateistę

K

WSTĘP


Praga od dawna majaczyła na mapie wybranych miejsc, które prędzej czy później odwiedzę. tak się złożyło, że odwiedziłam ją kilka dni temu. na wstępie muszę podkreślić to, że nie znoszę dużych miast i źle się w nich czuję. nawet w centrach, które najczęściej dają się lubić, ponieważ stanowią serce każdej aglomeracji, obwarowane historią, zadbane, tętniące życiem w dzień i w nocy. jednakże wielkomiejskość, big city life, nasycona bufonadą i snobizmem tubylców zawsze powodowała we mnie wzrost ironicznego rozdrażnienia i litości. jakiś czas temu uczciwie względem siebie zastanawiałam się, czy przyczyną takich reakcji nie jest jakieś podświadome poczucie niższości z powodu mojej prowincjonalnej proweniencji. doszłam do wniosku, że jednak nie. że życie na prowincji nauczyło mnie dystansu, pozwoliło wypracować poczucie ironii i autoironii. na tej prowincji, na której coroczny festyn z drącymi japy popowymi śpiewakami w parku, przyciągający rzesze lokalnej gawiedzi, jest wielkim wydarzeniem niepotrzebnie reklamowanym dodatkowo przez włodarzy miasta na każdym słupie ogłoszeniowym, ponieważ wszyscy znają cykliczność tejże imprezy... ta prowincja nauczyła mnie tego, aby śmiać się z siebie, z miejsca, w którym się mieszka, a przez te zabiegi lubić i siebie i owo miejsce. nie należę do globtroterów, nie zwiedziłam połowy świata i najpewniej nigdy nie zwiedzę, ponieważ moja ciekawość związana z innymi krajami i kulturami obwarowana jest przezornością. przed laty bardzo chciałam odwiedzić Indie. dziś cieszę się, że tego nie zrobiłam i nie zrobię. ale to osobny temat. wracając do metropolii, gdziekolwiek się nie znalazłam, starałam się docenić owe miejsca, niestety przeważnie mi się to nie udawało. Londynu szczerze nie cierpię, uważam to miasto za zbrodnię z kamienia i po raz kolejny tam nie zawitam. będąc w Oslo chciałam jak najszybciej się stamtąd ewakuować, przygnębiona wszędobylstwem wyznawców islamu. w Sztokholmie doceniłam.... parkingi rowerowe i zdrowe podejście Szwedów do (nie) korzystania z samochodów, resztę zawartości miejskiej przestrzeni zbyłam znużonym okiem. Monachium przerażało mnie swoimi nowoczesnymi budynkami i lotniskiem, na którym najpewniej zgubiłabym się, gdybym była tam sama. w Warszawie lubię kilka miejsc, wyłącznie z powodów historycznych. etc. etc... reasumując, nie jestem typem mieszczucha. po wjeździe do Czech miałam mieszane uczucia. będę zawiedziona czy nie? przed podróżą wyposażyłam się w odpowiednią dawkę wiedzy na temat Pragi i miejsc, które są warte zobaczenia. po odsianiu zbędnych informacji przyswoiłam te, które wydawały mi się najistotniejsze. po wyjściu z metra i skierowaniu się w stronę centrum jeszcze zachowywałam dystans, ale im bardziej wgłębiałam się w praskie ulice, tym szybciej topniała we mnie rezerwa. w końcu pękłam. w Pradze można się zakochać. ale po kolei.

W DRODZE NA STARE MIASTO

tyły Placu Wacława - poznasz Polaka po tym, że przystaje i się śmieje. tymczasem, skrót CIPA w tym przypadku jest skrótem nazwy włoskiej firmy, która weszła na czeski rynek z ichnim jedzeniem. a odnośnie nazwy uliczki - naprawdę krótkiej - być może chodzi właśnie o jej rozmiar, gdyż słowo "cip" oznacza "rożek / koniuszek" 


urokliwa, zadbana synagoga mijana po drodze przypomniała mi o tym, że ponad 60% Czechów jest ateistami. traktowanie budynków sakralnych jako zabytki godne pielęgnowania jak najbardziej mieści się w szeroko pojętym humanizmie. zwłaszcza w wymiarze poznawania innych kultur. również kulinarnych.

gwarność mijanych ulic nie jest niczym zaskakującym w przypadku dużych miast w sezonie urlopowym. nie ukrywam jednak, że wszędobylska kakofonia dźwięków generowanych przez ulicznych grajków (jazz, pop, folk) wprawiła mnie w dobry humor. jak również zagadkowi dla mnie do dzisiaj Japończycy robiący zdjęcia śmietników, galerii handlowych i przystanków autobusowych.
co zdecydowanie uderzające w Pradze, to ilość sex-shopów harmonijnie wpasowanych w architekturę ulic i uliczek. widocznie ten interes kwitnie nie tylko w turystycznym sezonie. zdjęć nie robiłam, co raczej powinno być zrozumiałe. myślałam wyłącznie o tym, jak bardzo bogate musi być życie seksualne prażan. 

STARE MIASTO

urzeka bocznymi uliczkami, w których znajduje się mnóstwo knajp a przy nich gustownych stolików i krzeseł, gdzie pachnie kawą. rynek nie wyróżnia się niczym szczególnym w porównaniu z innymi europejskimi stolicami, jednakże zachwyca jakąś taką harmonią. 

pomnik reformatora Jana Husa - w tym miejscu w 1415 r. został żywcem spalony, uznany za groźnego heretyka. jego śmierć pośrednio przyczyniła się do wybuchu wojen husyckich.

południowa ściana ratusza - astronomiczny zegar Orloj z 1410 r.
generalnie w Pradze czuć czas. tkwiący w murach wypieszczonych kamienic i innych budynków.
sam zegar... no cóż, specjalnego wrażenia na mnie nie zrobił. natomiast myśl, że od kilkuset lat o pełnej godzinie śmierć dzwoni dzwoneczkiem memento mori - już tak.
 część astronomiczna pokazująca położenie ciał niebieskich:
 część kalendarzowa - medaliony symbolizują miesiące:
ulica Kafki - w tym budynku urodził się pisarz.


JOSEFOV

żydowska dzielnica. zirytowały mnie ceny wstępu do synagogi i na mały, stary żydowski cmentarz. jakoś widziałam inne miejsce na wydanie 60 zł, niż to właśnie. zwłaszcza gdy, na drugi dzień doświadczone, zwiedzenie przepięknego, też starego, cmentarza protestanckiego nie kosztuje nic. w tej dzielnicy powiało chłodem. wszędzie opłaty za każdy wstęp do każdej świątyni. moja ateistyczna pragmatyczność podpowiedziała mi, żeby zrezygnować. ta dzielnica, poza pozostałościami z przeszłości w postaci synagog oraz restauracji koszernych, nie różni się niczym szczególnym od pozostałych praskich dzielnic. mały zawód...
 zdjęcie zrobione ukradkiem - stary żydowski cmentarz, naprawdę mały, tablica "trze" o tablicę, postanowiłam nie wydawać pieniędzy:
 kolejna synagoga - wstęp oczywiście płatny
 jedna z koszernych restauracji - szyld całkiem fajny

MOST KAROLA

budowany na początku XIV wieku. do XVIII był jedynym mostem na Wełtawie. obecnie najstarszy zachowany tej wielkości most kamienny na świecie. na całe szczęście dostępny wyłącznie dla pieszych. łączy Stare Miasto z dzielnicą o nazwie Mala Strana. widoki na Wełtawę i majaczące w oddali budynki są niesłychanie liryczne. 
w trakcie spacerowania po moście, nie sposób nie zauważyć ludzi, głównie mężczyzn, żebrzących w pokornej pozie na czworakach. w czasie drugiego spaceru byłam świadkiem zabawnej sytuacji - jeden z żebrzących najwyraźniej miał przerwę w "pracy", ponieważ wstał, zapalił papierosa i wyciągnął komórkę. gdy skończył palić, wrócił do zawodowej pozy, uprzednio wyciągając z kubka i chowając do kieszeni swój dotychczasowy "utarg". 
druga, dość irytująca rzecz nie do przeoczenia na moście, to, jak to określił Szekspir, mój towarzysz podróży, "selfie z kija", czyli liczni obcokrajowcy, głównie Japończycy, fotografujący swoje twarze smartfonem na wysięgniku... kusiło mnie, aby uwiecznić ich na zdjęciu, ale jakoś nie miałam odwagi.
multigrajek skupiający uwagę rzeszy turystów. nie jestem pewna, ale chyba uskuteczniał swoim multisprzętem zakazane piosenki.
 zbliżenie Hradczan z mostu:

KAMPA

Kampa, szumnie zwana wyspą, to rodzaj półwyspu, na który prowadzi droga z mostu Karola w lewo. pierwsze wzmianki o tym miejscu pochodzą z XII wieku. tworzy ją  m.in. urokliwy park. więcej informacji na jej temat: Kampa. po tej stronie Pragi, tuż nad samą Wełtawą znajduje się knajpa z ogródkiem, na którym uraczyłam się schłodzonym piwem o wdzięcznej nazwie Velkopopovický Kozel černý, serwowanym w przyjemnym, pękatym kuflu. piwo przepyszne, delikatne, wypiłam litr (!). mimo że nie jestem fanką tego trunku. siedziałam, uprzednio pozbawiając stopy obuwia, nad Wełtawą, ćmiłam fajkę, piłam piwo i wyciągałam szyję w stronę wiatru, mając wszystko i wszystkich w głębokiej obojętności. czysty hedonizm.
 to słowo po czesku znaczy "miłość" a napis ów można znaleźć na ścianie Johna Lennona. napisy pojawiały się w latach osiemdziesiątych jako bunt przeciw komunizmowi - przeczytajcie tutaj więcej - warto: bunt studentów
 nieopodal ściany oraz koła młyńskiego znajdują się... kłódki miłości. zostawiane przez pary z całego świata. irytujący zwyczaj, jeśli wiecie, co mam na myśli, a jeśli nie to zajrzyjcie tutaj: kłódki zakochanych, Paryż
 widok z knajpy, w której piłam Kozela
 nie wiem, kto jest autorem pingwinów na Wełtawie, ale ich groteskowość przypadła mi do gustu:
 makabryczne bobasy Davida Černego 
 zupełnie nie jestem dobra w interpretacji sztuki współczesnej, ale myślę, że Freud miałby uciechę, stawiając diagnozę
 hinduski chill out. kto by pomyślał


PETRINSKIE SADY

miejsce, które rzuca wyzwanie. tuż po opuszczeniu Kampy udałam się w ich stronę. pojemność płuc u palacza ma ograniczoną wydolność, o czym dobitnie przekonałam się właśnie tam. droga: gór-dół-góra-dół... musiałam sapać jak wymęczone pociągowe zwierzę, ale było warto. będąc nadal w centrum Pragi, znalazłam się w wyoutowanym miejscu. 
owe sady to rodzaj krętego, wielkiego wzgórza, na wierzchołku którego znajduje się wieża widokowa. po drodze zauważyłam, że można skorzystać z wyciągu, aby dostać się na szczyt. jak dla mnie rzecz nie do akceptacji. niech pot spływa po dupie a oczy sycą się widokami.
Petrinskie Sady - krótkie ujęcie. Nikon to wciąż nie kamera, ale mi wystarczy...

HRADCZANY

dziś ponoć dzielnica bogaczy. powstała w XIV wieku, niejaka "królewska", w której skład wchodzi zamek, bazylika i inne budynki. to, co dla mnie uderzające, to ukształtowanie geograficzne. wciąż pod górę, nieustannie w górę, jakby tej wspinaczki nie było końca. panoramiczne widoki, podobnie jak w sadach. zmęczenie razy tysiąc. ale punkt docelowy wart wysiłku...

WYSZEHRAD

po polsku Wysoki Gród. nie ma w tym żadnej przesady. mur okalający ten teren sięga 20 metrów albo i lepiej. kolejne miejsce, w którym można przetestować swoją kondycję. 
legendarnie rzecz ujmując - ponoć była to siedziba czeskiego władcy Kroka. miejsce, które robi wrażenie. wraz z bazyliką św. Piotra i Pawła oraz pobliskim cmentarzem. 


 małość Szekspira względem sklepienia bramy:

SZCZEGÓŁY, KTÓRE LUBIĘ

czyli fragmenty kamienic, wąskie uliczki, auta na ulicy, witryny sklepowe, wejścia do teatru, muzeów itp. generalnie - uchwycone moim okiem:
 darek = podarunek, prezent
 dużo w Pradze Wietnamczyków. w jednym z ich sklepów natrafiłam na witrynę, którą musiałam uwiecznić na zdjęciu. erupcja kiczu w postaci plastikowego kota machającego łapką, drewnianych fallusów m.in. w roli otwieraczy butelek, talerze cukrowo upstrzone napisami "Praha" i multum innych drobnych gadżetów. tutaj sklep na Hradczanach:
 nie wiem, co autor miał na myśli, ale taka oto instalacja na Wełtawie też jest:

Muzeum Erotyzmu - ciekawe urządzenie - kołowrotek zbudowany ze sztucznych języków przeznaczonych do podrażniania waginy. niechcący odbijam się w lustrze
a tym kobiety w XIX wieku broniły się przed brutalnymi gwałtami



GDZIE JEŚĆ, CO PIĆ?

o noclegach się nie wypowiem, ponieważ mieliśmy metę u mojego bratanka, który od kilku miesięcy mieszka w Pradze.
trudno również, abym była dobrym przewodnikiem po praskich restauracjach, z uwagi na to, że jestem weganką. muszę jednak napisać o kilku drobiazgach dla mnie istotnych. robiąc zakupy w Billi (odpowiednik naszej Biedronki), doznałam niemal wstrząsu na widok wyboru wegańskich produktów! wiedziałam, że Czechy generalnie produkują sporo wegańskiej strawy, ale co innego ujrzeć własnymi oczami. pasztety, pasty, wędliny w plasterkach, różne rodzaje tofu (w tym pyszne marynowane i aromatyczne, jakiego w Polsce nie jadłam), serki topione, kotlety, falafele i inne... średnia cena produktu około 40 koron (ok. 6 zł). przed powrotem do Polski poczyniłam zapasy jak na wojnę.
nie jestem jednak "czystej krwi" weganką, ponieważ nie wyrzekłam się i nie wyrzeknę krewetek. nie czuję specjalnie wyrzutów sumienia, ponieważ te stworzenia mają prymitywny układ nerwowy, do tej pory nie ma jednoznacznych wyników badań zoologów potwierdzających, że uśmiercane w ogóle czują ból. oto kolejna twarz mojego bezlitosnego, krwawego hedonizmu. jem krewetki. a zmierzam do tego, że w centrum Pragi znajdują się przynajmniej dwie restauracje azjatyckiej sieci Zebra. wolę wybierać jedzenie w sieciówce, która ma niezły przemiał gości dziennie ponieważ to gwarantuje świeże produkty. nie zawiodłam się i tym razem. stołowaliśmy się z Szekspirem w Zebrze oraz jednorazowo w innej azjatyckiej knajpce, której nazwy niestety nie spamiętałam, bo była to krótka przerwa na mały lunch w postaci wege spring rollsów i zupy miso. do Zebry zaś zajrzeliśmy dwukrotnie. na te same, niebiańskie dania:

makaron ryżowy z warzywami, krewetkami i kiełkami rzepy: (opcja dla mnie: BEZ JAJKA)
 makaron ryżowy z krewetkami, jajkiem i sałatą pak choi dla Szekspira:
w kilku miejscach w centrum Pragi można natrafić na stoiska sprzedające - zdawałoby się czeskie - specjały o nazwie trdelniki. są to duże, słodkie rurki pieczone na grillu (jak na zdjęciu), obsypane cukrem, cynamonem. jednakże słodycz ta wywodzi się ze Słowacji, z miasta Skalica. jako że nie lubię słodkich dań, poprzestałam jedynie na uwiecznieniu trdelnika na kołkach:
 wracając do knajpy na Kampie, gdzie piłam Kozela - nazywa się ona Sovovy Mlyny i oczywiście, prócz piwa oraz innych trunków, serwuje dania. jednakże nic dla mnie z uwagi na moją dietową orientację. grube, tłuste burgery i kiełbasy z grilla, ryby, steki etc.
 w ofercie mają również regionalne specjały serwowane uroczo w słoikach:
 Szekspir zdecydował się zamówić sobie ser marynowany w piwie z anchois i cebulą - sądząc po Jego odgłosach w trakcie spożywania, specjał musiał mu smakować.
jeśli chodzi o napoje wysokoprocentowe, to muszę z przykrością przyznać, że czeska wódka jest ohydna. nie da się jej pić czystej a i rozcieńczona colą czy sokiem również niespecjalnie smakuje.  zaś ceny wódek np. Finlandii są dwukrotnie wyższe od polskich. amatorom wysokich procentów pozostaje zatem: albo stępić swój smak i pić co Czechy oferują, albo przywieść wódkę z Polski, albo płacić 60 zł za 0,5 l Finlandii na miejscu. 
za to można bezgrzesznie raczyć się piwem - butelka pysznego Kozla w Billi kosztuje około 2 zł (!), w knajpach ceny zbliżone do polskich, więc tragedii również nie ma.

poza tym ceny pozostałych produktów spożywczych jak i dań serwowanych w restauracjach nie odbiegają od cen polskich.

CZYM PODRÓŻOWAĆ DO PRAGI

odradzam wszelkie pociągi, w szczególności Intercity - cena z Katowic do Pragi w jedną stronę 230 zł.... nie sprawdzałam samolotów, więc się nie wypowiem.
podróżowałam autokarem (firma Simple Express) z Wrocławia. cena biletu do Pragi 69 zł. 4,5 godziny w drodze.
Autokar klimatyzowany, z wc, dostępem do internetu, regulowane siedzenia, tablet przy każdym siedzeniu z dostępem do bazy bezpłatnych filmów (obejrzałam "Wilka z Wall Street") - jedyny minus dla nieuków - filmy w języku angielskim, muzyki oraz internetu.
wsiadasz, wyluzowujesz się, oglądasz, słuchasz lub śpisz po czym wysiadasz.
czy muszę pisać więcej?

ps. FILM "PRAGA" PO POWROCIE DO POLSKI

jako rasowy filmomaniak czas urlopowy w domu wykorzystuję na nadrabianie filmowych zaległości. lista filmów z Madsem Mikkelsenem, którego uwielbiam, ciągnie się od prawie roku, więc postanowiłam ją teraz nadrobić. a że po powrocie z Pragi byłam cały czas w jej klimacie - wczoraj w nocy obejrzałam dramat "Praga", odświeżając sobie w pamięci miejsca sfilmowane, m.in. strome schody na Hradczanach. Film wart uwagi, jak prawie każdy dramat duński, ale o tym w innym wpisie.