sobota, 20 czerwca 2015

momenty, ułamki, promienie

K

wczoraj. wielki tkacz czasu przypomniał mi, że mogę odciąć kolejny kupon kolejnego przeżytego roku. to był ciekawy dzień.
najpierw zjawił się on. chłopak. którego uczę. twarz młodego Ralpha Finnes'a, twarz kuszącego skurwiela. inteligentny. zamknięty w sobie. wysoki. biega. (co ludzie mają z tym bieganiem....). czyta. orientuje się. ja orientowałam się, aby nie wypaść z roli nauczyciela, chociaż miałam przemożną ochotę. udało mi się jednak odłożyć w myślach wszelkie kłopotliwe scenariusze. najpierw egzamin ustny. pytam. on mówi. słyszę jego wiedzę. nie wykutą bezmyślnie ze stron wujka google, lecz płynącą ze zrozumienia. przerywam pod pretekstem. wychodzę. uśmiecham się sama do siebie. to niemożliwe, żeby w jednym człowieku skumulowała się aż tak bardzo harmonia atrakcyjnej fizjonomii i takiegoż umysłu. wracam. słucham składni jego zdań. łapię się za brodę, brew wędruje w górę w ramach fałszywego powątpiewania. zauważył. zawahał się. uważny. "proszę kontynuować". kontynuuje. mówi tak, że nie chce mi się nic dodawać. bdb. w ramach pisemnego miał sam sobie sformułować temat i go zrealizować. pisze. ja siedzę i próbuję pracować. pisze obok mnie, przy drugim biurku. zerkam na wielką dłoń, która trzyma długopis. elektryka spięć w powietrzu zmusza mnie do ponownego wyjścia. na szczęście zadzwonił telefon. wracam. siadam. pisze. spojrzał. w tym samym momencie co ja. szuka wątku - pomyślałam. "szukam wątku" - uśmiechnął się nieznacznie do mnie i przeniósł wzrok na ścianę. wstaję i idę kserować coś tam na egzaminy. zbawiennie dla mnie, maszyna kolejny raz zacina się, więc otwieranie szuflad i szufladek zajmuje mi nieco czasu. wracam, siadam, pakuję, pieczętuję, piszę. zerkam. pisze. ciągle pisze. kończ już, do diabła - myślę. "skończyłem" - oddaje pracę. wstaje. nie pyta o oceny - kiedy. przy wyjściu odwraca się, uśmiecha i mówi proste dwa słowa "dziękuję, do widzenia". uśmiecham się i mrugam w ramach skinięcia. do widzenia - myślę. do widzenia. cholera.
w domu wzruszające zamieszanie z powodu mojego starzenia się. prezenty prosto z serca od Rodziców. wieczorna dyskusja przy whisky i cydrze, którego nie lubię. szumi mi w głowie, mrowią palce. oho. zaczęło się. dyskusja polityczno-historyczna pomiędzy mną, moim bratem i Tatą. problem w porozumieniu między nami w tej kwestii polega na tym, że każdy z nas jest przekonany o nieomylności własnych sądów i przemyśleń. przepony i gestykulacja manualna idą w ruch. ale poza tym nic się nie dzieje. nagle wyautowuję się myślami. wyłapuję przez okno ostatnie jasności dnia. zaspaną ćmę, która przenocowała na okiennicy i właśnie zaczęła się budzić. idę na taras. zapalam  papierosa. dokonuję analizy i syntezy tego, co mam, tego, czego nie mam oraz oceny tego, co mogę mieć i czego mieć nie będę, biorąc pod uwagę prawidła logiki. i jest mi dobrze. i jest we mnie zgoda.
wracam do biesiadników. w głowie mam arethę. sięgam po szklankę. patrzę na brata i na Tatę oraz na zirytowaną tematyką rozmów Mamę. wszyscy się kochamy naszą pokrętną miłością. 
wracam do siebie.
jutra nie ma.
jestem.
jutra nie ma.
wciąż.
jutra nie ma.


piątek, 12 czerwca 2015

proste historie

K


Tym razem będzie o filmach, jako że od ok. dwudziestu lat jestem pożeraczem tego tworu kultury.

Niezmiennie na piedestale najbardziej podziwianych przeze mnie osiągnięć kina znajduje się trylogia Alejandro Gonzáleza Iñárritu: Amores perros z 2000 roku, 21 gramów z 2003 roku i Babel z 2006. Nie jest to reżyser płodny, jeśli chodzi o dorobek filmowy, jednakże każda jego pełnometrażówka stanowi wyzwanie dla widza, zarówno pod względem konstrukcji fabularnej, nawarstwiającej się, wieloaspektowej problematyki jak i wyrazistości i skomplikowania bohaterów. 
Nie są to proste historie, więc nie o nich chciałam napisać.
Poza zawiłościami ludzkich losów, które pokazuje w swoich obrazach Iñárritu, bardzo sobie cenię filmy, w których nie dzieje się nic szczególnego, bohaterowie prezentują standardowego everymana, trudno zauważyć jakąkolwiek akcję a czas fabularny ciągnie się leniwie jak w ciężkie, upalne popołudnie. 
Moja przygoda z takim rodzajem kina zaczęła się w 2000 roku, w którym obejrzałam "Prostą historię" Davida Lyncha. Po pierwsze byłam zdumiona tym, że Lynch zrobił film zupełnie odbiegający od specyfiki stylu, do której przyzwyczaił widzów. "Prosta historia" jest, nomen omen, naprawdę nieskomplikowaną opowieścią o losie starego Alvina, który podejmuje się dalekiej podróży, używając nietypowego środka lokomocji. 
Spotyka po drodze różnych ludzi i różne problemy. Słucha i opowiada. Momentami obraz staje się liryczny i bardzo refleksyjny. Jest to kino drogi, ale nie ma w nim żadnej sensacji. Przewijają się bohaterowie prości, z bagażem mniej lub bardziej przyziemnych doświadczeń, z historią radzenia lub nieradzenia sobie w życiu. Opowieść o Alvinie ma swój punkt kulminacyjny - udaje mu się dotrzeć do celu, z jednej strony banalnego, z drugiej po ludzku wzruszającego. Nie przypominam sobie, aby wcześniej którykolwiek film potrafił mnie tak wyciszyć i w pewnym sensie rozczulić. Ale nabrałam pewności, że ten rodzaj fabuły trafił w moje upodobania.
Podobne wrażenia miałam w trakcie oglądania Bagdad Cafe z 1987 roku, który odkopałam przypadkiem, wertując rozmaite strony internetowe. W tym filmie akcja jest jeszcze bardziej  oszczędna - spowolniona i rozwodniona. Nie prowadzi widza od zdarzenia do zdarzenia, widz prowadzi się się sam, mając czas na skupienie uwagi wokół szczegółów konstrukcji bohaterów -  jak wyglądają, jak mówią, jak się poruszają; wreszcie, jaka jest ichnia historia i dokąd zmierza. Trudno streścić taką fabułę. Na filmwebie streszczenie mieści się w jednym zdaniu i w sumie tyle wystarczy. Reszta jest do wypatrzenia i wysłuchania. Bohaterowie szybko wzbudzają sympatię, szczególnie jedna z głównych, o imieniu Jasmin. Tłuściutka, fajniutka i po swojemu charyzmatyczna. Wprowadza energię w życie ospałych tubylców, zaraża nią i sprawia, że zaczynają się nim cieszyć.
Podobny klimat fabularny odnalazłam w "Dróżniku" z 2003 roku, w którym zagrał Peter Dinklage - aktor, którego umiejętności aktorskie niesłychanie cenię. "Dróżnika" oglądałam trzy razy, ponieważ regularnie co kilka miesięcy od pierwszego obejrzenia miałam przemożną chęć powrotu do tego świata. Poza cechami wspólnymi z wyżej wspomnianymi filmami, w tym na pierwszym planie pojawia się temat samotności, która dotyka bohaterów miasteczka. Ich los odmieni Fin, karzeł, który przybywa do Newfoundland paradoksalnie po to, aby cieszyć się samotnią. Chcąc, nie chcąc, pomiędzy nim a mieszkańcami wytwarza się więź. Film opowiada o spędzaniu czasu. O byciu, trwaniu. O dniach i nocach. Nic szczególnego. Nic niezwykłego. Ale sama magia.
Niedawno zachciało mi się powrócić z kolei do filmu pod ciekawym tytułem: "GranatowyPrawieCzarny". Tytuł do tej pory mnie intryguje, bo nie do końca mogę go przypiąć do fabuły; jednocześnie wiem, że pomiędzy nimi jest jakaś korelacja. Może jej znaczenie uda mi się jeszcze odkryć.... Obraz ten różni się od wyżej wymienionych tym, że ma w sobie o wiele więcej dynamiczności. Natomiast łączy go z nimi multiplikacja everymanów. Jest odrobina komizmu (syn odkrywa, że ojciec ma skłonności gejowskie i chodzi do masażysty, który, oprócz zabiegu związanego ze swoim zawodem, świadczy również inną, manualną usługę; w efekcie syn również odkrywa w sobie podobne skłonności, choć raczej z zazdrości niż z przekonującego psychologiczno-wewnętrznego coming outu), Wszyscy bohaterowie funkcjonują jak naczynia połączone (na marginesie - to również znacząca, fabularna cecha filmów Iñárritu), decyzje jednego rzutują na życie drugiego. Wszyscy konsekwentnie wzbudzają sympatię, choć ich historie diametralnie się od siebie różnią i wywodzą z zupełnie innych bajek. W zakresie problematyki pojawia się relacja syn-ojciec i odpowiedzialność jednego za drugiego; relacja brat-brat i ich lojalność względem siebie. Jest historia więzienna, historia poszukiwania pracy i chęci zmiany swojego życia zawodowego. Jest wątek miłości - bez patosu, zwyczajnej-niezwyczajnej. I zakończenie sugerujące pozytywne: wszystko jest możliwe.

Lubię filmy opowiadające o zwyczajnych ludziach wiodących zwyczajne życie ze zwyczajnymi problemami w zwyczajnym miasteczku. Lubię fabuły bez fajerwerków, bez psychologicznego impaktu, bez misji. 
Gdybym miała napisać, dlaczego taki rodzaj kina polecam, to z pewnością nie rzuciłabym hasła pt. "bo każdy odnajdzie siebie w tych postaciach" czy coś podobnie sloganowego. 
Jestem po prostu na etapie doceniania magii codzienności, powtarzalności dni, choć ponoć każdy jest  inny.

Historie ludzi w tych filmach pozwalają mi wierzyć w to, że owa powtarzalność nie musi być połączona z brzydkim słowem "rutyna".  "Magia" jest dobrym określeniem do ww.

Może zechcecie przekonać się sami.