wczoraj. wielki tkacz czasu przypomniał mi, że mogę odciąć kolejny kupon kolejnego przeżytego roku. to był ciekawy dzień.
najpierw zjawił się on. chłopak. którego uczę. twarz młodego Ralpha Finnes'a, twarz kuszącego skurwiela. inteligentny. zamknięty w sobie. wysoki. biega. (co ludzie mają z tym bieganiem....). czyta. orientuje się. ja orientowałam się, aby nie wypaść z roli nauczyciela, chociaż miałam przemożną ochotę. udało mi się jednak odłożyć w myślach wszelkie kłopotliwe scenariusze. najpierw egzamin ustny. pytam. on mówi. słyszę jego wiedzę. nie wykutą bezmyślnie ze stron wujka google, lecz płynącą ze zrozumienia. przerywam pod pretekstem. wychodzę. uśmiecham się sama do siebie. to niemożliwe, żeby w jednym człowieku skumulowała się aż tak bardzo harmonia atrakcyjnej fizjonomii i takiegoż umysłu. wracam. słucham składni jego zdań. łapię się za brodę, brew wędruje w górę w ramach fałszywego powątpiewania. zauważył. zawahał się. uważny. "proszę kontynuować". kontynuuje. mówi tak, że nie chce mi się nic dodawać. bdb. w ramach pisemnego miał sam sobie sformułować temat i go zrealizować. pisze. ja siedzę i próbuję pracować. pisze obok mnie, przy drugim biurku. zerkam na wielką dłoń, która trzyma długopis. elektryka spięć w powietrzu zmusza mnie do ponownego wyjścia. na szczęście zadzwonił telefon. wracam. siadam. pisze. spojrzał. w tym samym momencie co ja. szuka wątku - pomyślałam. "szukam wątku" - uśmiechnął się nieznacznie do mnie i przeniósł wzrok na ścianę. wstaję i idę kserować coś tam na egzaminy. zbawiennie dla mnie, maszyna kolejny raz zacina się, więc otwieranie szuflad i szufladek zajmuje mi nieco czasu. wracam, siadam, pakuję, pieczętuję, piszę. zerkam. pisze. ciągle pisze. kończ już, do diabła - myślę. "skończyłem" - oddaje pracę. wstaje. nie pyta o oceny - kiedy. przy wyjściu odwraca się, uśmiecha i mówi proste dwa słowa "dziękuję, do widzenia". uśmiecham się i mrugam w ramach skinięcia. do widzenia - myślę. do widzenia. cholera.
w domu wzruszające zamieszanie z powodu mojego starzenia się. prezenty prosto z serca od Rodziców. wieczorna dyskusja przy whisky i cydrze, którego nie lubię. szumi mi w głowie, mrowią palce. oho. zaczęło się. dyskusja polityczno-historyczna pomiędzy mną, moim bratem i Tatą. problem w porozumieniu między nami w tej kwestii polega na tym, że każdy z nas jest przekonany o nieomylności własnych sądów i przemyśleń. przepony i gestykulacja manualna idą w ruch. ale poza tym nic się nie dzieje. nagle wyautowuję się myślami. wyłapuję przez okno ostatnie jasności dnia. zaspaną ćmę, która przenocowała na okiennicy i właśnie zaczęła się budzić. idę na taras. zapalam papierosa. dokonuję analizy i syntezy tego, co mam, tego, czego nie mam oraz oceny tego, co mogę mieć i czego mieć nie będę, biorąc pod uwagę prawidła logiki. i jest mi dobrze. i jest we mnie zgoda.
wracam do biesiadników. w głowie mam arethę. sięgam po szklankę. patrzę na brata i na Tatę oraz na zirytowaną tematyką rozmów Mamę. wszyscy się kochamy naszą pokrętną miłością.
wracam do siebie.
jutra nie ma.
jestem.
jutra nie ma.
wciąż.
jutra nie ma.