czwartek, 30 lipca 2015

praskie wariacje na tysiąc sex-shopów i jednego ateistę

K

WSTĘP


Praga od dawna majaczyła na mapie wybranych miejsc, które prędzej czy później odwiedzę. tak się złożyło, że odwiedziłam ją kilka dni temu. na wstępie muszę podkreślić to, że nie znoszę dużych miast i źle się w nich czuję. nawet w centrach, które najczęściej dają się lubić, ponieważ stanowią serce każdej aglomeracji, obwarowane historią, zadbane, tętniące życiem w dzień i w nocy. jednakże wielkomiejskość, big city life, nasycona bufonadą i snobizmem tubylców zawsze powodowała we mnie wzrost ironicznego rozdrażnienia i litości. jakiś czas temu uczciwie względem siebie zastanawiałam się, czy przyczyną takich reakcji nie jest jakieś podświadome poczucie niższości z powodu mojej prowincjonalnej proweniencji. doszłam do wniosku, że jednak nie. że życie na prowincji nauczyło mnie dystansu, pozwoliło wypracować poczucie ironii i autoironii. na tej prowincji, na której coroczny festyn z drącymi japy popowymi śpiewakami w parku, przyciągający rzesze lokalnej gawiedzi, jest wielkim wydarzeniem niepotrzebnie reklamowanym dodatkowo przez włodarzy miasta na każdym słupie ogłoszeniowym, ponieważ wszyscy znają cykliczność tejże imprezy... ta prowincja nauczyła mnie tego, aby śmiać się z siebie, z miejsca, w którym się mieszka, a przez te zabiegi lubić i siebie i owo miejsce. nie należę do globtroterów, nie zwiedziłam połowy świata i najpewniej nigdy nie zwiedzę, ponieważ moja ciekawość związana z innymi krajami i kulturami obwarowana jest przezornością. przed laty bardzo chciałam odwiedzić Indie. dziś cieszę się, że tego nie zrobiłam i nie zrobię. ale to osobny temat. wracając do metropolii, gdziekolwiek się nie znalazłam, starałam się docenić owe miejsca, niestety przeważnie mi się to nie udawało. Londynu szczerze nie cierpię, uważam to miasto za zbrodnię z kamienia i po raz kolejny tam nie zawitam. będąc w Oslo chciałam jak najszybciej się stamtąd ewakuować, przygnębiona wszędobylstwem wyznawców islamu. w Sztokholmie doceniłam.... parkingi rowerowe i zdrowe podejście Szwedów do (nie) korzystania z samochodów, resztę zawartości miejskiej przestrzeni zbyłam znużonym okiem. Monachium przerażało mnie swoimi nowoczesnymi budynkami i lotniskiem, na którym najpewniej zgubiłabym się, gdybym była tam sama. w Warszawie lubię kilka miejsc, wyłącznie z powodów historycznych. etc. etc... reasumując, nie jestem typem mieszczucha. po wjeździe do Czech miałam mieszane uczucia. będę zawiedziona czy nie? przed podróżą wyposażyłam się w odpowiednią dawkę wiedzy na temat Pragi i miejsc, które są warte zobaczenia. po odsianiu zbędnych informacji przyswoiłam te, które wydawały mi się najistotniejsze. po wyjściu z metra i skierowaniu się w stronę centrum jeszcze zachowywałam dystans, ale im bardziej wgłębiałam się w praskie ulice, tym szybciej topniała we mnie rezerwa. w końcu pękłam. w Pradze można się zakochać. ale po kolei.

W DRODZE NA STARE MIASTO

tyły Placu Wacława - poznasz Polaka po tym, że przystaje i się śmieje. tymczasem, skrót CIPA w tym przypadku jest skrótem nazwy włoskiej firmy, która weszła na czeski rynek z ichnim jedzeniem. a odnośnie nazwy uliczki - naprawdę krótkiej - być może chodzi właśnie o jej rozmiar, gdyż słowo "cip" oznacza "rożek / koniuszek" 


urokliwa, zadbana synagoga mijana po drodze przypomniała mi o tym, że ponad 60% Czechów jest ateistami. traktowanie budynków sakralnych jako zabytki godne pielęgnowania jak najbardziej mieści się w szeroko pojętym humanizmie. zwłaszcza w wymiarze poznawania innych kultur. również kulinarnych.

gwarność mijanych ulic nie jest niczym zaskakującym w przypadku dużych miast w sezonie urlopowym. nie ukrywam jednak, że wszędobylska kakofonia dźwięków generowanych przez ulicznych grajków (jazz, pop, folk) wprawiła mnie w dobry humor. jak również zagadkowi dla mnie do dzisiaj Japończycy robiący zdjęcia śmietników, galerii handlowych i przystanków autobusowych.
co zdecydowanie uderzające w Pradze, to ilość sex-shopów harmonijnie wpasowanych w architekturę ulic i uliczek. widocznie ten interes kwitnie nie tylko w turystycznym sezonie. zdjęć nie robiłam, co raczej powinno być zrozumiałe. myślałam wyłącznie o tym, jak bardzo bogate musi być życie seksualne prażan. 

STARE MIASTO

urzeka bocznymi uliczkami, w których znajduje się mnóstwo knajp a przy nich gustownych stolików i krzeseł, gdzie pachnie kawą. rynek nie wyróżnia się niczym szczególnym w porównaniu z innymi europejskimi stolicami, jednakże zachwyca jakąś taką harmonią. 

pomnik reformatora Jana Husa - w tym miejscu w 1415 r. został żywcem spalony, uznany za groźnego heretyka. jego śmierć pośrednio przyczyniła się do wybuchu wojen husyckich.

południowa ściana ratusza - astronomiczny zegar Orloj z 1410 r.
generalnie w Pradze czuć czas. tkwiący w murach wypieszczonych kamienic i innych budynków.
sam zegar... no cóż, specjalnego wrażenia na mnie nie zrobił. natomiast myśl, że od kilkuset lat o pełnej godzinie śmierć dzwoni dzwoneczkiem memento mori - już tak.
 część astronomiczna pokazująca położenie ciał niebieskich:
 część kalendarzowa - medaliony symbolizują miesiące:
ulica Kafki - w tym budynku urodził się pisarz.


JOSEFOV

żydowska dzielnica. zirytowały mnie ceny wstępu do synagogi i na mały, stary żydowski cmentarz. jakoś widziałam inne miejsce na wydanie 60 zł, niż to właśnie. zwłaszcza gdy, na drugi dzień doświadczone, zwiedzenie przepięknego, też starego, cmentarza protestanckiego nie kosztuje nic. w tej dzielnicy powiało chłodem. wszędzie opłaty za każdy wstęp do każdej świątyni. moja ateistyczna pragmatyczność podpowiedziała mi, żeby zrezygnować. ta dzielnica, poza pozostałościami z przeszłości w postaci synagog oraz restauracji koszernych, nie różni się niczym szczególnym od pozostałych praskich dzielnic. mały zawód...
 zdjęcie zrobione ukradkiem - stary żydowski cmentarz, naprawdę mały, tablica "trze" o tablicę, postanowiłam nie wydawać pieniędzy:
 kolejna synagoga - wstęp oczywiście płatny
 jedna z koszernych restauracji - szyld całkiem fajny

MOST KAROLA

budowany na początku XIV wieku. do XVIII był jedynym mostem na Wełtawie. obecnie najstarszy zachowany tej wielkości most kamienny na świecie. na całe szczęście dostępny wyłącznie dla pieszych. łączy Stare Miasto z dzielnicą o nazwie Mala Strana. widoki na Wełtawę i majaczące w oddali budynki są niesłychanie liryczne. 
w trakcie spacerowania po moście, nie sposób nie zauważyć ludzi, głównie mężczyzn, żebrzących w pokornej pozie na czworakach. w czasie drugiego spaceru byłam świadkiem zabawnej sytuacji - jeden z żebrzących najwyraźniej miał przerwę w "pracy", ponieważ wstał, zapalił papierosa i wyciągnął komórkę. gdy skończył palić, wrócił do zawodowej pozy, uprzednio wyciągając z kubka i chowając do kieszeni swój dotychczasowy "utarg". 
druga, dość irytująca rzecz nie do przeoczenia na moście, to, jak to określił Szekspir, mój towarzysz podróży, "selfie z kija", czyli liczni obcokrajowcy, głównie Japończycy, fotografujący swoje twarze smartfonem na wysięgniku... kusiło mnie, aby uwiecznić ich na zdjęciu, ale jakoś nie miałam odwagi.
multigrajek skupiający uwagę rzeszy turystów. nie jestem pewna, ale chyba uskuteczniał swoim multisprzętem zakazane piosenki.
 zbliżenie Hradczan z mostu:

KAMPA

Kampa, szumnie zwana wyspą, to rodzaj półwyspu, na który prowadzi droga z mostu Karola w lewo. pierwsze wzmianki o tym miejscu pochodzą z XII wieku. tworzy ją  m.in. urokliwy park. więcej informacji na jej temat: Kampa. po tej stronie Pragi, tuż nad samą Wełtawą znajduje się knajpa z ogródkiem, na którym uraczyłam się schłodzonym piwem o wdzięcznej nazwie Velkopopovický Kozel černý, serwowanym w przyjemnym, pękatym kuflu. piwo przepyszne, delikatne, wypiłam litr (!). mimo że nie jestem fanką tego trunku. siedziałam, uprzednio pozbawiając stopy obuwia, nad Wełtawą, ćmiłam fajkę, piłam piwo i wyciągałam szyję w stronę wiatru, mając wszystko i wszystkich w głębokiej obojętności. czysty hedonizm.
 to słowo po czesku znaczy "miłość" a napis ów można znaleźć na ścianie Johna Lennona. napisy pojawiały się w latach osiemdziesiątych jako bunt przeciw komunizmowi - przeczytajcie tutaj więcej - warto: bunt studentów
 nieopodal ściany oraz koła młyńskiego znajdują się... kłódki miłości. zostawiane przez pary z całego świata. irytujący zwyczaj, jeśli wiecie, co mam na myśli, a jeśli nie to zajrzyjcie tutaj: kłódki zakochanych, Paryż
 widok z knajpy, w której piłam Kozela
 nie wiem, kto jest autorem pingwinów na Wełtawie, ale ich groteskowość przypadła mi do gustu:
 makabryczne bobasy Davida Černego 
 zupełnie nie jestem dobra w interpretacji sztuki współczesnej, ale myślę, że Freud miałby uciechę, stawiając diagnozę
 hinduski chill out. kto by pomyślał


PETRINSKIE SADY

miejsce, które rzuca wyzwanie. tuż po opuszczeniu Kampy udałam się w ich stronę. pojemność płuc u palacza ma ograniczoną wydolność, o czym dobitnie przekonałam się właśnie tam. droga: gór-dół-góra-dół... musiałam sapać jak wymęczone pociągowe zwierzę, ale było warto. będąc nadal w centrum Pragi, znalazłam się w wyoutowanym miejscu. 
owe sady to rodzaj krętego, wielkiego wzgórza, na wierzchołku którego znajduje się wieża widokowa. po drodze zauważyłam, że można skorzystać z wyciągu, aby dostać się na szczyt. jak dla mnie rzecz nie do akceptacji. niech pot spływa po dupie a oczy sycą się widokami.
Petrinskie Sady - krótkie ujęcie. Nikon to wciąż nie kamera, ale mi wystarczy...

HRADCZANY

dziś ponoć dzielnica bogaczy. powstała w XIV wieku, niejaka "królewska", w której skład wchodzi zamek, bazylika i inne budynki. to, co dla mnie uderzające, to ukształtowanie geograficzne. wciąż pod górę, nieustannie w górę, jakby tej wspinaczki nie było końca. panoramiczne widoki, podobnie jak w sadach. zmęczenie razy tysiąc. ale punkt docelowy wart wysiłku...

WYSZEHRAD

po polsku Wysoki Gród. nie ma w tym żadnej przesady. mur okalający ten teren sięga 20 metrów albo i lepiej. kolejne miejsce, w którym można przetestować swoją kondycję. 
legendarnie rzecz ujmując - ponoć była to siedziba czeskiego władcy Kroka. miejsce, które robi wrażenie. wraz z bazyliką św. Piotra i Pawła oraz pobliskim cmentarzem. 


 małość Szekspira względem sklepienia bramy:

SZCZEGÓŁY, KTÓRE LUBIĘ

czyli fragmenty kamienic, wąskie uliczki, auta na ulicy, witryny sklepowe, wejścia do teatru, muzeów itp. generalnie - uchwycone moim okiem:
 darek = podarunek, prezent
 dużo w Pradze Wietnamczyków. w jednym z ich sklepów natrafiłam na witrynę, którą musiałam uwiecznić na zdjęciu. erupcja kiczu w postaci plastikowego kota machającego łapką, drewnianych fallusów m.in. w roli otwieraczy butelek, talerze cukrowo upstrzone napisami "Praha" i multum innych drobnych gadżetów. tutaj sklep na Hradczanach:
 nie wiem, co autor miał na myśli, ale taka oto instalacja na Wełtawie też jest:

Muzeum Erotyzmu - ciekawe urządzenie - kołowrotek zbudowany ze sztucznych języków przeznaczonych do podrażniania waginy. niechcący odbijam się w lustrze
a tym kobiety w XIX wieku broniły się przed brutalnymi gwałtami



GDZIE JEŚĆ, CO PIĆ?

o noclegach się nie wypowiem, ponieważ mieliśmy metę u mojego bratanka, który od kilku miesięcy mieszka w Pradze.
trudno również, abym była dobrym przewodnikiem po praskich restauracjach, z uwagi na to, że jestem weganką. muszę jednak napisać o kilku drobiazgach dla mnie istotnych. robiąc zakupy w Billi (odpowiednik naszej Biedronki), doznałam niemal wstrząsu na widok wyboru wegańskich produktów! wiedziałam, że Czechy generalnie produkują sporo wegańskiej strawy, ale co innego ujrzeć własnymi oczami. pasztety, pasty, wędliny w plasterkach, różne rodzaje tofu (w tym pyszne marynowane i aromatyczne, jakiego w Polsce nie jadłam), serki topione, kotlety, falafele i inne... średnia cena produktu około 40 koron (ok. 6 zł). przed powrotem do Polski poczyniłam zapasy jak na wojnę.
nie jestem jednak "czystej krwi" weganką, ponieważ nie wyrzekłam się i nie wyrzeknę krewetek. nie czuję specjalnie wyrzutów sumienia, ponieważ te stworzenia mają prymitywny układ nerwowy, do tej pory nie ma jednoznacznych wyników badań zoologów potwierdzających, że uśmiercane w ogóle czują ból. oto kolejna twarz mojego bezlitosnego, krwawego hedonizmu. jem krewetki. a zmierzam do tego, że w centrum Pragi znajdują się przynajmniej dwie restauracje azjatyckiej sieci Zebra. wolę wybierać jedzenie w sieciówce, która ma niezły przemiał gości dziennie ponieważ to gwarantuje świeże produkty. nie zawiodłam się i tym razem. stołowaliśmy się z Szekspirem w Zebrze oraz jednorazowo w innej azjatyckiej knajpce, której nazwy niestety nie spamiętałam, bo była to krótka przerwa na mały lunch w postaci wege spring rollsów i zupy miso. do Zebry zaś zajrzeliśmy dwukrotnie. na te same, niebiańskie dania:

makaron ryżowy z warzywami, krewetkami i kiełkami rzepy: (opcja dla mnie: BEZ JAJKA)
 makaron ryżowy z krewetkami, jajkiem i sałatą pak choi dla Szekspira:
w kilku miejscach w centrum Pragi można natrafić na stoiska sprzedające - zdawałoby się czeskie - specjały o nazwie trdelniki. są to duże, słodkie rurki pieczone na grillu (jak na zdjęciu), obsypane cukrem, cynamonem. jednakże słodycz ta wywodzi się ze Słowacji, z miasta Skalica. jako że nie lubię słodkich dań, poprzestałam jedynie na uwiecznieniu trdelnika na kołkach:
 wracając do knajpy na Kampie, gdzie piłam Kozela - nazywa się ona Sovovy Mlyny i oczywiście, prócz piwa oraz innych trunków, serwuje dania. jednakże nic dla mnie z uwagi na moją dietową orientację. grube, tłuste burgery i kiełbasy z grilla, ryby, steki etc.
 w ofercie mają również regionalne specjały serwowane uroczo w słoikach:
 Szekspir zdecydował się zamówić sobie ser marynowany w piwie z anchois i cebulą - sądząc po Jego odgłosach w trakcie spożywania, specjał musiał mu smakować.
jeśli chodzi o napoje wysokoprocentowe, to muszę z przykrością przyznać, że czeska wódka jest ohydna. nie da się jej pić czystej a i rozcieńczona colą czy sokiem również niespecjalnie smakuje.  zaś ceny wódek np. Finlandii są dwukrotnie wyższe od polskich. amatorom wysokich procentów pozostaje zatem: albo stępić swój smak i pić co Czechy oferują, albo przywieść wódkę z Polski, albo płacić 60 zł za 0,5 l Finlandii na miejscu. 
za to można bezgrzesznie raczyć się piwem - butelka pysznego Kozla w Billi kosztuje około 2 zł (!), w knajpach ceny zbliżone do polskich, więc tragedii również nie ma.

poza tym ceny pozostałych produktów spożywczych jak i dań serwowanych w restauracjach nie odbiegają od cen polskich.

CZYM PODRÓŻOWAĆ DO PRAGI

odradzam wszelkie pociągi, w szczególności Intercity - cena z Katowic do Pragi w jedną stronę 230 zł.... nie sprawdzałam samolotów, więc się nie wypowiem.
podróżowałam autokarem (firma Simple Express) z Wrocławia. cena biletu do Pragi 69 zł. 4,5 godziny w drodze.
Autokar klimatyzowany, z wc, dostępem do internetu, regulowane siedzenia, tablet przy każdym siedzeniu z dostępem do bazy bezpłatnych filmów (obejrzałam "Wilka z Wall Street") - jedyny minus dla nieuków - filmy w języku angielskim, muzyki oraz internetu.
wsiadasz, wyluzowujesz się, oglądasz, słuchasz lub śpisz po czym wysiadasz.
czy muszę pisać więcej?

ps. FILM "PRAGA" PO POWROCIE DO POLSKI

jako rasowy filmomaniak czas urlopowy w domu wykorzystuję na nadrabianie filmowych zaległości. lista filmów z Madsem Mikkelsenem, którego uwielbiam, ciągnie się od prawie roku, więc postanowiłam ją teraz nadrobić. a że po powrocie z Pragi byłam cały czas w jej klimacie - wczoraj w nocy obejrzałam dramat "Praga", odświeżając sobie w pamięci miejsca sfilmowane, m.in. strome schody na Hradczanach. Film wart uwagi, jak prawie każdy dramat duński, ale o tym w innym wpisie.