Tym razem będzie o filmach, jako że od ok. dwudziestu lat jestem pożeraczem tego tworu kultury.
Niezmiennie na piedestale najbardziej podziwianych przeze mnie osiągnięć kina znajduje się trylogia Alejandro Gonzáleza Iñárritu: Amores perros z 2000 roku, 21 gramów z 2003 roku i Babel z 2006. Nie jest to reżyser płodny, jeśli chodzi o dorobek filmowy, jednakże każda jego pełnometrażówka stanowi wyzwanie dla widza, zarówno pod względem konstrukcji fabularnej, nawarstwiającej się, wieloaspektowej problematyki jak i wyrazistości i skomplikowania bohaterów.
Nie są to proste historie, więc nie o nich chciałam napisać.
Poza zawiłościami ludzkich losów, które pokazuje w swoich obrazach Iñárritu, bardzo sobie cenię filmy, w których nie dzieje się nic szczególnego, bohaterowie prezentują standardowego everymana, trudno zauważyć jakąkolwiek akcję a czas fabularny ciągnie się leniwie jak w ciężkie, upalne popołudnie.
Moja przygoda z takim rodzajem kina zaczęła się w 2000 roku, w którym obejrzałam "Prostą historię" Davida Lyncha. Po pierwsze byłam zdumiona tym, że Lynch zrobił film zupełnie odbiegający od specyfiki stylu, do której przyzwyczaił widzów. "Prosta historia" jest, nomen omen, naprawdę nieskomplikowaną opowieścią o losie starego Alvina, który podejmuje się dalekiej podróży, używając nietypowego środka lokomocji.
Spotyka po drodze różnych ludzi i różne problemy. Słucha i opowiada. Momentami obraz staje się liryczny i bardzo refleksyjny. Jest to kino drogi, ale nie ma w nim żadnej sensacji. Przewijają się bohaterowie prości, z bagażem mniej lub bardziej przyziemnych doświadczeń, z historią radzenia lub nieradzenia sobie w życiu. Opowieść o Alvinie ma swój punkt kulminacyjny - udaje mu się dotrzeć do celu, z jednej strony banalnego, z drugiej po ludzku wzruszającego. Nie przypominam sobie, aby wcześniej którykolwiek film potrafił mnie tak wyciszyć i w pewnym sensie rozczulić. Ale nabrałam pewności, że ten rodzaj fabuły trafił w moje upodobania.
Podobne wrażenia miałam w trakcie oglądania Bagdad Cafe z 1987 roku, który odkopałam przypadkiem, wertując rozmaite strony internetowe. W tym filmie akcja jest jeszcze bardziej oszczędna - spowolniona i rozwodniona. Nie prowadzi widza od zdarzenia do zdarzenia, widz prowadzi się się sam, mając czas na skupienie uwagi wokół szczegółów konstrukcji bohaterów - jak wyglądają, jak mówią, jak się poruszają; wreszcie, jaka jest ichnia historia i dokąd zmierza. Trudno streścić taką fabułę. Na filmwebie streszczenie mieści się w jednym zdaniu i w sumie tyle wystarczy. Reszta jest do wypatrzenia i wysłuchania. Bohaterowie szybko wzbudzają sympatię, szczególnie jedna z głównych, o imieniu Jasmin. Tłuściutka, fajniutka i po swojemu charyzmatyczna. Wprowadza energię w życie ospałych tubylców, zaraża nią i sprawia, że zaczynają się nim cieszyć.
Podobny klimat fabularny odnalazłam w "Dróżniku" z 2003 roku, w którym zagrał Peter Dinklage - aktor, którego umiejętności aktorskie niesłychanie cenię. "Dróżnika" oglądałam trzy razy, ponieważ regularnie co kilka miesięcy od pierwszego obejrzenia miałam przemożną chęć powrotu do tego świata. Poza cechami wspólnymi z wyżej wspomnianymi filmami, w tym na pierwszym planie pojawia się temat samotności, która dotyka bohaterów miasteczka. Ich los odmieni Fin, karzeł, który przybywa do Newfoundland paradoksalnie po to, aby cieszyć się samotnią. Chcąc, nie chcąc, pomiędzy nim a mieszkańcami wytwarza się więź. Film opowiada o spędzaniu czasu. O byciu, trwaniu. O dniach i nocach. Nic szczególnego. Nic niezwykłego. Ale sama magia.
Niedawno zachciało mi się powrócić z kolei do filmu pod ciekawym tytułem: "GranatowyPrawieCzarny". Tytuł do tej pory mnie intryguje, bo nie do końca mogę go przypiąć do fabuły; jednocześnie wiem, że pomiędzy nimi jest jakaś korelacja. Może jej znaczenie uda mi się jeszcze odkryć.... Obraz ten różni się od wyżej wymienionych tym, że ma w sobie o wiele więcej dynamiczności. Natomiast łączy go z nimi multiplikacja everymanów. Jest odrobina komizmu (syn odkrywa, że ojciec ma skłonności gejowskie i chodzi do masażysty, który, oprócz zabiegu związanego ze swoim zawodem, świadczy również inną, manualną usługę; w efekcie syn również odkrywa w sobie podobne skłonności, choć raczej z zazdrości niż z przekonującego psychologiczno-wewnętrznego coming outu), Wszyscy bohaterowie funkcjonują jak naczynia połączone (na marginesie - to również znacząca, fabularna cecha filmów Iñárritu), decyzje jednego rzutują na życie drugiego. Wszyscy konsekwentnie wzbudzają sympatię, choć ich historie diametralnie się od siebie różnią i wywodzą z zupełnie innych bajek. W zakresie problematyki pojawia się relacja syn-ojciec i odpowiedzialność jednego za drugiego; relacja brat-brat i ich lojalność względem siebie. Jest historia więzienna, historia poszukiwania pracy i chęci zmiany swojego życia zawodowego. Jest wątek miłości - bez patosu, zwyczajnej-niezwyczajnej. I zakończenie sugerujące pozytywne: wszystko jest możliwe.
Lubię filmy opowiadające o zwyczajnych ludziach wiodących zwyczajne życie ze zwyczajnymi problemami w zwyczajnym miasteczku. Lubię fabuły bez fajerwerków, bez psychologicznego impaktu, bez misji.
Gdybym miała napisać, dlaczego taki rodzaj kina polecam, to z pewnością nie rzuciłabym hasła pt. "bo każdy odnajdzie siebie w tych postaciach" czy coś podobnie sloganowego.
Jestem po prostu na etapie doceniania magii codzienności, powtarzalności dni, choć ponoć każdy jest inny.
Historie ludzi w tych filmach pozwalają mi wierzyć w to, że owa powtarzalność nie musi być połączona z brzydkim słowem "rutyna". "Magia" jest dobrym określeniem do ww.
Może zechcecie przekonać się sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz