Rozpadlina
Człapanie słychać na całym
korytarzu. Te dźwięki są charakterystyczne a wizyta nieuchronna,
czekam więc pod drzwiami.
Po piętnastu człapnięciach słyszę mocne
uderzenie. Nie jest to delikatne "puk, puk" sąsiadki z
czwartego piętra tylko donośne "łup, łup". Coś w
stylu walenia kolbami w drzwi.
No dobra, takie walenie jest trochę
niższego kalibru.
- Kto tam? - pytam trzymając dłoń na
klamce.
- Depresja - odpowiada ochrypły głos
z klatki schodowej.
- Zapraszam - mówię zrezygnowanym
tonem.
Kobieta ma na sobie ortalionową,
błękitną kurtkę, szarą i uwaloną błotem spódnicę.
Pomarszczona dłoń ciągnie mocno napakowaną walizkę na kółkach. Gdy
wchodzi do środka, dostrzegam napis "Intersport 1982".
Ironicznym gestem zapraszam kobietę na
pokoje. Mimo późnego popołudnia, lipcowe światło podkreśla
niewyjściowe rysy twarzy mojego gościa - szarą skórę,
odbarwienia i złośliwe oczy. Nietrudno zauważyć, że Depresja spędziła ostatnie lata paląc groszowe papierosy w słabo
wentylowanym pomieszczeniu.
Znowu łapię się na myśli, że
właśnie tak wyglądała kucharka z podstawówki, która nigdy nie
dała mi dokładki. Podobne spojrzenie i zrezygnowanie widziałem też
w twarzy urzędniczki z Koszalina, która nie chciała mi podpisać
bardzo ważnego dokumentu. Bo mogła...
To nie jest pierwsza wizyta, wiem więc,
że za chwilę usłyszę historię. Nie pytając, zabieram się do
robienia herbaty w kuchni i otwieram okno w dużym pokoju. Woda się
zaczyna gotować a ja piszę esemesa do Anastazji, że nici z naszej
sobotniej imprezy.
Chuj w bombki strzelił, takiego gościa
łatwo się nie pozbędę.
Dziewczyna odpisuje "Ok" i
chyba po raz pierwszy, w historii nowoczesnej telefonii komórkowej, w
tych dwóch literach znajduje się także uczucie. Szkoda, że w tym
przypadku jest to rezygnacja. Tym bardziej, że interpretuję ją jako
ostatnie podrygi naszego związku. Sama mi mówiła, że ma ogromne
pokłady cierpliwości. Ale żebym nie zakładał, że są one
niewyczerpane.
Kobieta siedzi w pokoju i spokojnie
patrzy przez okno. Pewnie się jej podobają białe dymy z
elektrociepłowni.
Siadam obok niej w fotelu. Podaję
herbatę. Po pięciu łykach rozpoczyna się obowiązkowe opowiadanie
historii.
Depresja opisuje wszystkie moje możliwe
sukcesy, spokojne życie rodzinne i radosne pasmo spełniania marzeń.
W przekonujących i barwnych słowach obrazuje sławę, pieniądze,
frajdę i spełnienie, które według niej są całkiem blisko mnie.
Potem psuje cały efekt, podkreślając,
że to wszystko znajduje się po drugiej stronie rozpadliny, której
nie da się przeskoczyć.
Po mojej stronie znajduje się
natomiast lenistwo, brak pomysłów, zniecierpliwienie i wyjątkowo
nierealne oczekiwania.
Kobieta wyraźnie lubi mówić to, co
jest oczywiste.
- Ni chuja. Nie przeskoczysz -
podkreśla i uśmiecha się. Szeroki uśmiech zmusza zmarszczki na
jej twarzy do zrobienia karkołomnych fikołków.
Milczymy.
Milczymy.
W końcu Depresja zaciera ręce z
radości i otwiera walizkę. Pewnie planuje dłuższy pobyt, bo wyjmuje
swoją szczoteczkę do zębów.
I właśnie wtedy uświadamiam sobie,
że kumpel z liceum uczy chodzenia na szczudłach.