do napisania niniejszego tekstu zainspirował mnie ten wspaniały artykuł, dlatego polecam najpierw go przeczytać (tytuł linka stworzyłam ja): dewiacja, inspiracja, kochanka, przekleństwo
na wstępie chciałam asekuracyjnie poruszyć dwa tematy. pierwszy - dziś jest 14 lutego. to wiecie oczywiście. nie jestem zwolennikiem dzisiejszego święta i NIE postrzegam tego za wyjątkową postawę wskazującą na moją oryginalność. znam innych ludzi, których drażnią walentynki, zatem nie jestem w swoim podejściu do tego tematu szczególna. z biegiem lat zrozumiałam, dlaczego Herbert uważał tematy miłosne za niskie gatunkowo i o nich nie pisał ani się nimi nie inspirował. dlaczego Bursa kpił z romantyczności i różę przerzuconą nad ogrodem zestawiał z wiadrem szczyn.
bynajmniej nie o inspiracje do tworzenia poezji mi chodzi mimo przytoczonych wyżej przykładów z jej świata. Poświatowska mistrzowsko składała wersy o doświadczeniu miłości, ale myślę, że to dlatego, że uczuciu temu asystowało widmo śmierci, zatem zderzając te dwa doświadczenia ze sobą, podniosła temat kochania na wyższy poziom ontologiczny. teraz, gdy o tym myślę i piszę, rozkoszując się przyjemnym chłodem na tarasie i fajką w gębie, w towarzystwie czworonożnych stworzeń dwóch gatunków, bawi mnie niesłychanie aktualne okołowalentynkowe aj-waj związane z czytadłem i jegoż siermiężną (ponoć) ekranizacją o tytule "50 twarzy Greya". a jeszcze bardziej bawi mnie rozczarowanie widzów, którzy nie wiem czego spodziewali się po tym filmie. czy to znak naszych czasów, że banalność tematu miłości została jeszcze bardziej zbanalizowana i sprowadzona do obrazu mężczyzny wkładającego to, co ma wkładać kobiecie w miejsce, w które ma wkładać? eureka. rzeczywistość kurwieje galopująco, nawet 14. lutego, który jest symbolem chyba raczej nie fallusa i waginy, ale wszystko przecież przed nami.
drugi temat, który chciałam poruszyć tytułem wstępu (jak już wiecie, cierpliwi i wytrwali Czytelnicy moich rzadko tutaj pojawiających się tekstów, wstępy, które popełniam, są długie), to, co napiszę poniżej nie uzurpuje sobie prawa do bycia tekstem wyczerpującym temat, jest raczej luźnym zbiorem moich przemyśleń. to też jest asekuranckie z mojej strony, ale wolno mi.
Sabina Spielrein - biję się w piersi, ponieważ do dzisiaj tworzyłam zgromadzenie ignorantów, którym nazwiska Junga i Freuda są doskonale znane, ale Spielrein już nie. z artykułu wynika, że w sumie poszczególne środowiska przez wiele lat dbały o to, aby Sabina pozostała w historycznym cieniu. to mnie nie usprawiedliwia w żaden sposób, jednakże w jakimś sensie pociesza. bardzo chciałabym, aby na podstawie jej biografii powstał rzetelny i uczciwy względem niej film.
a teraz ad rem, czyli co mam na myśli, publikując tekst pod takim a nie innym tytułem.
przede wszystkim dlatego, że uważam za niezwykle fascynującą relację pacjentki i jej lekarza od psyche, która zmienia się w relację uczennica i mistrz a potem inspiracja i biorca inspiracji. i to by było na tyle w kwestii mojej fascynacji. reszta jest powtarzającym się w historii ludzkości banałem.
jest ona, ta trzecia w relacji - wyjątkowa, skomplikowana, marmur kararyjski i mentalny wulkan inspiracji, jest on - inteligentny, nieprzeciętny, niezwykły, naukowiec w tym przypadku i jest ta pierwsza, ta (umęczona) żona, matka (pięciorga) dzieci, ta uczciwa, wierna i stała we wszystkim. dlatego też nudna, zbyt dobrze poznana, zwłaszcza w wymiarze cielesnym, zużyta i odporna na fascynacje (naukowe) swojego męża i ojca dzieci. ale w ostatecznym rozrachunku to właśnie ona, ta pierwsza jest ostoją stabilności, do której mąż i ojciec wróci, brutalnie i nieuczciwie ucinając wszelkie koligacje z marmurem kararyjskim. pofika sobie na boku, poszaleje, spłodzi dzieła (naukowe) inspirowane tą trzecią nietuzinkową istotą, żeby następnie bronić rodzinnego gniazda przed jej ingerencją.
ale zastanówmy się, czy mogłoby być inaczej. to znaczy tak, że role trzeciej i pierwszej się zamieniają. szybko odpowiadam - bzdura. nie mogłoby. ponieważ istotą relacji trzeciej i drugiego jest to, że właśnie trzecia na końcu musi "przegrać". to jest banalne, ale byłoby jeszcze bardziej banalne, gdyby było inaczej. trzecia, stając się żoną i matką, weszłaby w rolę pierwszej i statutowo utraciłaby swoją wyjątkowość. stałaby się standardowym elementem krajobrazu tworzącego codzienne pożycie małżeńskie. nieubłagany jest tok trójdzielnych relacji. zawsze największy łomot uczuciowy dostanie się trzeciej albo, nie upraszczając w kwestii płci, trzeciemu.
życie Spielrein na szczęście nie sprowadza się i nie ogranicza do roli naukowej inspiracji i takiegoż wsparcia oraz kochanki Junga. pobiegło dalej swoim nietuzinkowym, burzliwym torem.
gorzej, gdy w takiej relacji trzecia lub trzeci nie ma nic szczególnego poza obsesją na punkcie drugiego.... Komu uczuciowy wpierdol, komu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz