wtorek, 29 listopada 2016

Iluminacje w Rybniku

K

Motta z fejsbuków:
-Why do you look so sad?
- Because you talk to me with words and I look at you with feelings.
…………………………………………………………………………………………………………..
Czasem człowiek zmienia zdanie, czasem zdanie zmienia człowieka.


Powyższe mogą pasować do poniższych przemyśleń, ale nie muszą. Spodobały mi się, więc postanowiłam tu je uwiecznić.

W Rybniku znalazłam się przez przypadek. Albo nie przez przypadek. W każdym razie znalazłam się. I dziś pomyślałam, że w pewnym sensie lubię Śląsk. Za jego surowość i autentyczność. A może to pora roku? A może to suma myśli? A może wszystko razem?

Spacer leśnymi ścieżkami sąsiadującymi z elektrownią. Industrialność i naturalność pejzażu w jednopaku. Cisza. Wszędobylska, gromniczna cisza. Przejeżdżające auta raz po raz jak nagłe przecinki w nieskończonym zdaniu. Każdy krok stawiany po zmarzniętej ziemi nabiera znaczenia. Przestaje być jedynie mechanizmem ciała, napędzanym przez procesy myślowe. Idę. Martwa i prawie martwa roślinność uparcie trwa na przekór demonicznym kominom i majestatycznemu dymowi. Pokornie obejmuje czas wygasania i zamierania. Nie wiem, dokąd prowadzi droga. Drzewa nie mówią w moim języku. Choć posyłam im pozdrowienia spojrzeniami długimi jak smutek zagubionego psa.

Cisza w pustym mieszkaniu. W budynku i w stanie ducha. Minimalizm wyposażenia jednego i drugiego. Szumienie wina. W głowie. Szumienie wody. W starych rurach i kaloryferach. Cisza ma swoje dźwięki. Bezlitosne wokalizy.  Przeobraża się w wizje. Wyciąga z umysłu wszystko, co mieści się w obrębie jej nieskończonej woli. Strumień świadomości prowadzi z nią kolokacyjne romanse. Są za pan brat. W wielkim tyglu trwania.
Kroki na klatce schodowej. Zbiegają rozedrgane dzieci. Hałas urasta do wojny napoleońskiej. I nagle ustaje. Dzieci doświadczają właśnie wczesnozimowego powietrza poza blokiem. Zniknęły. Chwilowe jak niezapominajki. Wiertarka piętro wyżej. Uderzenia młotka. Remonty tego, co między ścianami. Remonty w sobie.

Trwanie. Jego sens. Przypominają mi się przemyślenia i tezy Brach-Czainy ze „Szczelin istnienia”. Składanie jedynych w swoim rodzaju klocków i puzzli dla dorosłych. Mozolne łatanie pajęczej sieci codzienności. Momenty, wyrywki, migawki, olśnienia. Drobiazgi.
Trwanie.
Jestem. Cokolwiek się zdarzy, jestem. Świadoma, nieświadoma. Pewna, niepewna. Własna, nie własna. Zapętlona.

Jestem.

Potwierdzają to wszystkie lustra wszechświata. 







czwartek, 17 listopada 2016

Trzy sny


G



1. Okazałem się szczęśliwym posiadaczem rodziny i całkiem eleganckiego domu na wyspie w ciepłych krajach. Sielankę przerwała poważna kłótnia z sąsiadem - bucowatym Bogaczem o twarzy Petera Sellecka. Bogacz zapewnił, że mnie zabije.
Przygotowywałem się jak do inwazji zombie, okna zabiłem deskami, w piwnicy zgromadziłem zapasy jedzenia, skompletowałem naboje do dwulufowej strzelby myśliwskiej. Bronią przyboczną został łom i komplet noży kuchennych w piwnicy.
Do obrony dołączyły się (#logikasnu) Żona i Córka Bogacza.
Nie musieliśmy długo czekać. Napastnicy próbowali wyrwać deski z okien, udało im się przedostać do piwnicy. Dźgałem nożem, waliłem po dłoniach łomem, włożyłem też lufę strzelby w drzwi do piwnicy i wypaliłem z dwóch rur. Cieszyłem się z odgłosów bólu powstrzymanego napastnika.
Potem była cisza i otarłem spocone czoło.
Na końcu pojawił się Morgan Freeman. Powiedział, że wszystko będzie dobrze,że nic strasznego się stało. W mądrych i rozważnych słowach opisał morał z całej historii.
Ale ja go nie usłyszałem bo się obudziłem.


2. To był krótki i dziwaczny sen. Coś pomiędzy "cholercia, czemu nie mogę zasnąć" a "całą noc nie spałem i nie wiem czemu ten różowy hipopotam z szafy tak boleśnie gryzł mnie w łydkę". W każdym razie odnotowano::rozkołtunioną pościel, spocone czoło i ból głowy.
A rano, dodatkowo - wielkie rozczarowanie
Bo uświadomiłem sobie ze smutkiem, że był casting na ochroniarzy w Gwieździe Śmierci a ja się nie pojawiłem.



3. Byłem nieszczęśliwym widzem koncertu Madonny (tak, TEJ Madonny) w Hali Gryfia w Słupsku.
Stałem z tyłu i nudziłem się jak Mops. Miałem ze sobą miotłę i zmiotkę w kolorze jaskrawozielonym (#logikasnu) i wykorzystałem ją do zabicia czasu i radosnego wygłupiania się. Zamiatałem więc radośnie podłogę, używałem miotły jak ulubiony bohater z dzieciństwa, czyli Amerykańskie Ninja, wykorzystałem ją także jako środek transportu. Dla niezorientowanych - radośnie udawałem, że udaje mi się na miotle latać.
Mój entuzjazm i zapał do wygłupów przyniósł efekt - pół sali oglądało mnie zamiast Madonny. A Madonna? Miała kwaśny uśmiech.
Planowanie kariery scenicznej przerwał jednak jeden przykry fakt - obudziłem się.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Zamieranie, czyli część czasu kolistego

K


Nie pamiętam już, kiedy pierwszy raz zaczęłam fascynować się zagadnieniem czasu cyklicznego, zwanego też potocznie kolistym. Być może wtedy, gdy po raz pierwszy miałam w rękach dzieła Bachtina i Eliadego. Być może wtedy, gdy w kolejną noc z rzędu, z wypiekami na twarzy, składałam w całość moją pracę magisterską, w której to pojęcie stanowiło istotny składnik jej treści. A może wtedy, gdy wgłębiając się w koncepcje cykliczności i linearności czasu, jednocześnie roztrząsałam w myślach fascynujące założenia homeostazy czy teleologii. Niezależnie od tego, kiedy uwiódł mnie pojemny zbiór określeń próbujących uchwycić istotę czasu, ten romans trwa w mojej głowie do dzisiaj.

Nie ukrywam, że przylgnęłam do koncepcji czasu cyklicznego jak do wodopoju dającego nadzieję. Ponieważ póki istniejemy, to właśnie zdarzenia budujące ten czas, pozwalają zachować ten stan ducha. Wieczne odejścia i powroty, zamieranie i odradzanie się tworzą koło, w enklawie którego nietrudno jest zachować pogodę ducha oraz sankcjonować istnienie wszystkiego: od cierpienia po radość, od bólu po błogość. Czas kolisty łagodzi i godzi, wycisza i powoduje radość. 
Za Eliadem idąc i parafrazując go, czas ten dotyczy mitu. Praistnienia. Schodzi do głębi tego, co stanowi wielką tożsamość ludzkiego istnienia. Ma swoje odzwierciedlenie w przyrodzie - w cykliczności i porządku pór roku, które w sposób wieczny i trwały przemieniają naszą rzeczywistość i nią w pewnym sensie rządzą.

Gdy dzisiaj spacerowałam po lesie, który ucieleśnia wyżej wymienione założenia, w którym nikogo nie było, który otoczony mgłą zdawał się jedynie zaklinać moje oczy szronowatością pożółkłych i jeszcze płomiennych liści, uśpieniem sosnowych igieł poruszających się tylko wtedy, gdy wiatr niespodziewanie zbudził je swoją istotą; gdy stałam pośród tego zadziwiającego teatru, weszłam w sferę głębokiego spokoju, który pozwolił mi na wędrówkę myśli w stronę czasu. Pozwolił mi na odczucie harmonii i porozumienia z leśnym wycinkiem rzeczywistości. Miałam wrażenie, że czasoprzestrzeń zagięła się i trwam pośrodku czegoś, co zastygło zupełnie i trwać będzie wiecznie. 

Czas cykliczny nie tylko odzwierciedla się w przemianach pór roku, ale, można rzec, też się w nich przegląda. Jeśli ma jakąkolwiek twarz, to będzie to oblicze zmienne, malowane specyfiką każdego sezonu tworzącego rok kalendarzowy, A więc teraz będzie to antropomorficzna postać zamierania.
Rozumiem, że można nie lubić ani jesieni, ani zimy, ponieważ spada temperatura, pada deszcz, śnieg, czasem jedno i drugie. Ale nie można odmówić tym zjawiskom racji bytu. Przychodzą i odchodzą według ustalonego porządku, na który nie mamy wpływu. (pomijam problematykę ekologiczną związaną m.in. z globalnym ociepleniem
Zamieranie, stan hibernacji, zatrzymania, wreszcie uśpienia - ma sens. Z obserwacji tych zjawisk rodzi się pokora. Umacnia się nadzieja. I można bardzo łatwo przetransportować ten porządek natury do sfery pragmatyzmu życiowego, w którym metafora zamierania i odradzania się znajduje regularne potwierdzenie. Jakkolwiek sloganowy mają charakter te przemyślenia, są prawdą: aby dobrnąć do etapu odradzania się, trzeba przejść przez zamieranie. To zagadnienie zahacza zresztą również o istnienie przeciwieństw: dobra / zła, radości / smutku, zdrowia / choroby itd. Jedno jest warunkiem istnienia drugiego. Aby naprawdę doceniać to, że można coś zacząć budować, trzeba przejść przez etap burzenia, doświadczyć smaku ruin. Aby zacząć wierzyć w optymistyczną wersję nadchodzących dni, trzeba przejść przez pesymizm zacieśniających się ścian i poczuć, jak się kurczy oddech.
Przemian tego rodzaju nie zrozumie się bez ich składowych, które tworzą wyżej wymienione przeciwieństwa. Brak pokory i zgody na nie powoduje w człowieku sytuację bez wyjścia - czymże bowiem jest nasz marny bunt wobec wyższego porządku czegoś zdecydowanie potężniejszego od nas?  ..........................

Na koniec zamieszczam zdjęcia z dzisiejszego spaceru oraz link do płyty pewnej kobiety o anielskim głosie, którą to płytę uważam za jedną z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek wydał przemysł muzyczny.