poniżej kolejny fragment mojej (o)powieści. dla przypomnienia: tu wrzuciłam najpierwszy: Córka
STASZEK
Schodził do piwnicy na sztywnych, poważnych nogach. Jeszcze nie pił. Jeszcze się nie gubił w tym, ile ma kończyn. W reklamówce miał sześć butelek. Nie dźwięczały, bo pozawijał każdą w gazetę. Była godzina trzynasta. Czas, w którym blok zasypiał dziennym snem, ponieważ większość jego mieszkańców była w pracy. Tylko Sztazi spod dziewiątki siedziała już na balkonie, gotowa do rejestracji wszelkiego ruchu na trasie: blok-chodnik-sklep-chodnik-blok. Za stara, by chcieć zejść na parter i zobaczyć, że sąsiad po raz kolejny schodzi do piwnicy. Wiadomo przecież po co. Może gdyby była młodsza. I gdyby Stach żył. I pracował w policji. I ćwiczył na jej ciele wytrzymałość garnków i patelni. Wtedy by wychodziła z domu. A tak to po co. Na balkonie wszystko widać. No nie widać, że sąsiad zeszcza się znowu, ale to wiadomo z góry. W piwnicy skręcił w lewo, do starej pralni. Już nikt jej nie używał. Ostatni raz pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Jak Arturowie spod czwórki kupili, jako pierwsi, pralkę automatyczną, wszyscy pozostali mieszkańcy, prędzej czy później, zaopatrzyli się w to urządzenie. Ostatnia była Sztazi. Z jej obliczeń wynikało, że zupełnie nie opłaca się mieć taką pralkę, lepiej korzystać z piwnicznej pralni i starej frani, jak do tej pory. Ale kupiła. Na raty. Przecież wszyscy już mieli. Ona ustawiła ją nawet w kuchni, nie w łazience. Kuchnia sąsiaduje z drzwiami wejściowymi; gdy pralka wiruje, słychać na klatce. Niech wiedzą, że nie jest gorsza i automat ma. Mimo że wdowa i sama mieszka i nie stać ją na kiełbasę z samego mięsa, jak tych nowych spod piątki, co się tak obnoszą ze wszystkim. Pralnia pachniała zatęchłą wilgocią, choć, przysiągłby, że czuł w ścianach resztki krochmalu, który latami gotował się w wielkim kotle, gdy kobiety szykowały bieliznę i pościel, w kolejce ustalonej według niepisanego harmonogramu. Usiadł na starym trzeszczącym stołku. Popatrzył w małe okno, zza szyby którego zielenił się fragment trawnika a kawałek dalej majaczył skrawek chodnika prowadzący do sklepu. Ta stara raszpla na pewno już czai się na balkonie. Złośliwa franca. Inkubator osiedlowych plotek. Uniósł dłonie. Trzęsły się. Czarne obwódki krzywo przyciętych paznokci przypominały mu o latach spędzonych w kotłowni. Stemple poświadczające, że kiedyś pracował. Nie do wymycia. Kto by się tym przejmował. Zerknął na haki wkręcone w sufit i jeszcze do niedawna utrzymujące trakt grubych sznurków biegnących od ściany do ściany, na których suszyły się niegdyś rzeczy. Słyszał dojmującą, demoniczną ciszę. Wwiercała się w mózg, wyciągając całe armie niepokoju z najdalszych zakamarków świadomości, nad którą, jako prosty człowiek, zupełnie nie panował. Złapał się za głowę i zawył. Odpowiedziało mu stłumione, koślawe echo. Sięgnął po pierwszą butelkę. Dziś dokona się tutaj kolejna jego klęska. Pierwszy długi łyk. Chłód spływającej wzdłuż gardła wódki. Ciepło w żołądku. Drugi łyk, bardziej zachłanny. Trzeci jeszcze szybszy. Piąty, siódmy.... To jeszcze nie to. To jeszcze nie to. Jedenasty. Czternasty. Dwudziesty. Organizm zaczął się otwierać. Spowalniać. Wyciszać. Kolejne łyki, kolejna butelka, następowały już tylko po to, by przyklepać ten stan. Cisza przestała straszyć. Ściany przerodziły się w gumowe wnętrze piłki. Jest dobrze. Oooo jak dobrze. Przy trzeciej butelce popuścił. Nie wstanie teraz. Niech leci. Pomyślał o tym, że jeszcze musi zdjąć pasek i wejść na stołek. Później, później. Za chwilę. Już, już. Zaraz. Zaczął się kiwać i nucić melodię jednego ze szlagierów, który zapamiętał z wojskowych festiwali za gierkowych czasów. Grażyna tego nienawidziła. Gdy siadał przed Neptunem, stawiał wódkę na ławę pokrytą śnieżnobiałą serwetą i oglądał. Ona wtedy gotowała rosół. Wiedziała, że za chwilę będzie się darł, wtórując głosom śpiewaków. Wszyscy będą słyszeć. Również pewexowi sąsiedzi. Więc szła do pokoju, nalewała sobie pół szklanki, łykała na raz i potem już było jej wszystko jedno. Rosół wrzał. Stanął na stołku, który gwałtownie się zachwiał, kolana ugięły się niespodziewanie zbyt szybko i sprowadziły go brutalnie na betonową posadzkę pralni. Poczuł coś mokrego w ustach. Splunął. Czerwony kolor rozprysł się, niczym pęknięte szkło. Zebrał się i wszedł ponownie. Spiął w sobie wszystkie siły robotnika. Mocowanie powrozu do haka zakończyło się niebywałym sukcesem. Można by zorganizować huśtawkę dla dzieci. Mocny, solidny węzeł. Grażyna mogłaby być dumna. Nie jak wtedy na majówce w parku miejskim. Miał nauczyć Darka jazdy na rowerze. Miał zbyt giętkie dłonie. Ale zapłacił dentyście. Zarabiał wtedy. Więc wszystko skończyło się dobrze. Chociaż Teresa wypominała mu to przez długie lata. Nawet wtedy, gdy Darek, trzymając ich wnuka na ręce, mówił: mama, daj już spokój przecież. Przymocował pasek od spodni do powrozu. Wsunął głowę. Jeszcze tylko chwila. Zapiął pasek. Jeszcze tylko chwila. Wzdłuż nogawki pobiegła kolejna strużka. To z emocji. Zerknął na pozostałe butelki. Uśmiechnął się. Całą siłą uderzył stopą w stołek.
Po parapecie w pralni wędrowała biedronka. Reminiscencje krochmalu ulatniały się ze zrezygnowanych ścian. Gdzieniegdzie, przez małe okno, przebiegały wąskie bicze światła, rozbijając się o przeciwległą ścianę. Popołudnie osiągało swój szczyt.
Po parapecie w pralni wędrowała biedronka. Reminiscencje krochmalu ulatniały się ze zrezygnowanych ścian. Gdzieniegdzie, przez małe okno, przebiegały wąskie bicze światła, rozbijając się o przeciwległą ścianę. Popołudnie osiągało swój szczyt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz