sobota, 18 marca 2017

Córka

K

- Yhhhymm  yhhhymm yhhhymm yhhhymm yhhhymm yhhhymm yhhhymm yhhymm…
Respirator pracuje bezbłędnie. Miarowe, przerywane oddychanie.
Poprawiła mu poduszkę.
- Ty skurwielu. Dziesięć lat zmarnowałam.
Zerknęła w bok. Na sterylną, wyjałowioną z życia ścianę.  Odbiła się o nią sekwencja pytań, które nie zakotwiczyły do żadnej odpowiedzi. Spojrzała na jego twarz.
- Ojciec. Prędzej ja tu zdechnę niż ty przejdziesz na drugą stronę.
Pił tyle czasu. Ruchał panienki. Jeździł po świecie. Złote lata siedemdziesiąte. Cały świat u jego stóp. Partia. Wpływy. Kasa. I usrana po pachy córka w łóżeczku, o której zapominał. Tak jak o matce kilka lat wcześniej, zanim pojechała do sanatorium.
- Ojciec, nie wkurwiaj mnie. Chcesz umrzeć, to umieraj, tu, teraz, bez scen i tego rzępolenia z płuc. Ile razy będą po mnie dzwonić???
Tariraram tariraram tariraram. Urlop na Lofotach. Zimne, proste i bezlitosne klimaty. Gdy wpadła jej większa premia, poleciała właśnie tam. Tam, gdzie świat  zdawał się kończyć. Gdzie, prócz kilku domów i wszechmocnej ciszy, nie ma już nic. Tylko obojętne wzgórza. Tylko obojętne lesiste tereny. Tylko obojętna rzeczywistość. Tariraram tariraram. Pieczołowicie rozpakowywała zawartość walizki. Dom se zrobię tu na chwilę. Dom se zrobię. Se zrobię. Ustawiła na nocnym stoliku Dostojewskiego. Dwa tomy, które nie zdążyła okiełznać w Polsce. Idiota. Trzeba przeczytać. Ramkę ze zdjęciem. Zdjęcie czarno-białe, stoi na nim w sukience ledwo zakrywającej uda, ktoś ją trzyma za rękę a minę ma taką jakby patrzyła na ostrą siekierę, ociekającą krwią. Po drugiej stronie stał fotograf z aparatem. A ona widziała w nim Kubę Rozpruwacza. Drgały jej drobne, kościste kolana obleczone w ażurowe kolanówki. Chciała krzyczeć, ale nie zrobiła tego, ponieważ ojciec obiecał jej czekoladę, jeśli tylko będzie grzecznie stać. To jedyne zdjęcie, które poświadcza to, że kiedyś była dzieckiem. Matka spaliła resztę. Zanim pojechała do sanatorium.
- Zesrał się. No kurwa, zesrał się jeszcze. Haaaloooo! – wyszła na korytarz. Z daleka majaczyło stanowisko pielęgniarek – haaaloooo! Poproszę panią! Tak, panią, poproszę.
- Pani wyjdzie. - Wyszła chętnie. Nie będzie pomagała. Nie dlatego, że nie mogłaby. Nie chce. Świadomie. Twardo i zdecydowanie. Zasłużył sobie. Niech poczuje zapach własnego gówna. Ona czuła go aż nadto, gdy była dzieckiem. Koło zatacza się i zamyka. Los się finalizuje. Wąż zjada swój ogon. Na korytarzu poczuła ukłucie. Gdzieś w okolicy skroni. Nagłe, gwałtowne. Jak igła chamsko wbijająca się do środka.

- Gdzie tatuś jedzie? – dziesięcioletnie oczy dziewczynki  zrobiły się wielkości sarnich. Lęk ogarnął młody umysł. Taty znowu nie będzie. Tylko ta pani, która śmierdzi potem i cebulą i każe się nazywać ciocią. Brak odpowiedzi. Szybki pocałunek w czoło, obojętny głask po włosach. Pies by się pewnie ucieszył. Strach. Nie ma taty, nie ma mamy. Mamusia pojechała do sanatorium.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz