piątek, 16 grudnia 2016

Innego piekła nie będzie, czyli paroksyzmy Beksińskich

K


tytułowa parafraza jednego zdania z wiersza Miłosza jest jednocześnie myślą, która przemykała przeze mnie w trakcie oglądania Ostatniej rodziny. na marginesie dodam, że jestem miło zaskoczona, że ów film jest pełnometrażowym debiutem reżysera.

agnostyczny klimat, który wyłania się z utworu noblisty, daje się odczuć również na ekranie.
wprawdzie Beksiński unikał raczej deklaracji dotyczących wiary czy niewiary, jednak zdecydowanie łatwiej jest rozpoznać agnostyczne - ze skłonnością do ateizujących - akcenty w jego twórczości, wyczytać z publikacji poświęconych artyście a teraz również i z filmu. mistrzowska scena wigilii, podczas której przy jednym stole kobiety się modlą a ojciec z synem rozpakowują prezenty, pokazuje dodatkowo rodzaj kuriozalnej harmonii pomiędzy domownikami - pani Zofia grzecznie pod nosem ucisza męża i syna, jednakże nikt nikogo nie strofuje, każdy robi swoje po swojemu.

Ostatnia rodzina jest sprawnie poskładanym dramatem, w którym akcja ledwie pulsuje, przedstawiana rzeczywistość powoli toczy się przez kolejne dni a kamera przemierza obszar głównie dwóch mieszkań i drogę pomiędzy nimi. ten zdarzeniowy ascetyzm soczyście pogłębia dramatyczność relacji między bohaterami i krystalizuje dogłębnie ujętą problematykę tego, co tkwi w człowieku - artyście. obecność płaskich i "fizycznych" babć w domu buduje cenny kontrast pomiędzy nimi a skomplikowanymi mężczyznami z rodu Beksińskich. owa nietuzinkowość osobowości w przypadku ojca, dzięki doskonałemu warsztatowi Seweryna, ukazana jest nie "na tacy", lecz w sposób zawoalowany. pozornie bowiem Zdzisław jest zwykłym facetem, przy którym trudno zjeść obiad, nie odwracając głowy z lekkim niesmakiem.
laur za arcygrę należy się jednak w pierwszej kolejności Ogrodnikowi. w autentyczność jego Tomasza nie sposób nie uwierzyć od pierwszej sceny, w której się pojawia. neurotyczny, schizujący i depresyjny socjopata spoglądający z pogardą na świat, którego ani on nie rozumie, ani też ów świat zdaje się nie znajdować w sobie miejsca dla niego. i braku tego miejsca bohater jest cały czas świadomy. jego egzystencja jest jak nitka - do ochoczego przerwania w każdym momencie i z byle powodu. jakby z definicji urodził się po to tylko, aby odejść a odejście ulokowane jest w głowie Tomasza jako nagroda.

fabuła Ostatniej rodziny zawiera coś jeszcze. redefinicję piekła jako części składowej, które żyje w każdym człowieku, choć nie każdy ma tyle umiejętności i/lub odwagi, by je okiełznać i przyjąć. rzucić wyzwanie potworowi. każdy z głównych bohaterów wyraźnie się mierzy ze swoim. 
matka, bo chce być dobra i troskliwa wobec syna, ale zupełnie nie wie, jak to zrobić i tkwi w bezradności, ciesząc się drobiazgami, jak napływ apetytu u niego. zaś scena, w której Tomasz demoluje kuchnię rodziców na znak buntu przeciwko nadopiekuńczości matki, urasta niemal do symbolicznej. jest desperacką próbą zapanowania nad swoim życiem i jednocześnie krzykiem rozpaczy z powodu świadomości, że jest w tej mierze skazany na klęskę. fabularny finisz opowieści również skłania do infernalnych skojarzeń. i potwierdza fatalizm złowrogiego losu, który zaprojektował tragiczny egzystencjalny finał dla każdego bohatera.

wreszcie, należy wspomnieć o obecności dzieł Beksińskiego w kadrach filmowych. ich surrealistyczny kunszt, znany wielbicielom, idealnie komponuje się z fabularną rzeczywistością i stanowi rodzaj dodatkowego, niemego bohatera zdarzeń.




wtorek, 29 listopada 2016

Iluminacje w Rybniku

K

Motta z fejsbuków:
-Why do you look so sad?
- Because you talk to me with words and I look at you with feelings.
…………………………………………………………………………………………………………..
Czasem człowiek zmienia zdanie, czasem zdanie zmienia człowieka.


Powyższe mogą pasować do poniższych przemyśleń, ale nie muszą. Spodobały mi się, więc postanowiłam tu je uwiecznić.

W Rybniku znalazłam się przez przypadek. Albo nie przez przypadek. W każdym razie znalazłam się. I dziś pomyślałam, że w pewnym sensie lubię Śląsk. Za jego surowość i autentyczność. A może to pora roku? A może to suma myśli? A może wszystko razem?

Spacer leśnymi ścieżkami sąsiadującymi z elektrownią. Industrialność i naturalność pejzażu w jednopaku. Cisza. Wszędobylska, gromniczna cisza. Przejeżdżające auta raz po raz jak nagłe przecinki w nieskończonym zdaniu. Każdy krok stawiany po zmarzniętej ziemi nabiera znaczenia. Przestaje być jedynie mechanizmem ciała, napędzanym przez procesy myślowe. Idę. Martwa i prawie martwa roślinność uparcie trwa na przekór demonicznym kominom i majestatycznemu dymowi. Pokornie obejmuje czas wygasania i zamierania. Nie wiem, dokąd prowadzi droga. Drzewa nie mówią w moim języku. Choć posyłam im pozdrowienia spojrzeniami długimi jak smutek zagubionego psa.

Cisza w pustym mieszkaniu. W budynku i w stanie ducha. Minimalizm wyposażenia jednego i drugiego. Szumienie wina. W głowie. Szumienie wody. W starych rurach i kaloryferach. Cisza ma swoje dźwięki. Bezlitosne wokalizy.  Przeobraża się w wizje. Wyciąga z umysłu wszystko, co mieści się w obrębie jej nieskończonej woli. Strumień świadomości prowadzi z nią kolokacyjne romanse. Są za pan brat. W wielkim tyglu trwania.
Kroki na klatce schodowej. Zbiegają rozedrgane dzieci. Hałas urasta do wojny napoleońskiej. I nagle ustaje. Dzieci doświadczają właśnie wczesnozimowego powietrza poza blokiem. Zniknęły. Chwilowe jak niezapominajki. Wiertarka piętro wyżej. Uderzenia młotka. Remonty tego, co między ścianami. Remonty w sobie.

Trwanie. Jego sens. Przypominają mi się przemyślenia i tezy Brach-Czainy ze „Szczelin istnienia”. Składanie jedynych w swoim rodzaju klocków i puzzli dla dorosłych. Mozolne łatanie pajęczej sieci codzienności. Momenty, wyrywki, migawki, olśnienia. Drobiazgi.
Trwanie.
Jestem. Cokolwiek się zdarzy, jestem. Świadoma, nieświadoma. Pewna, niepewna. Własna, nie własna. Zapętlona.

Jestem.

Potwierdzają to wszystkie lustra wszechświata. 







czwartek, 17 listopada 2016

Trzy sny


G



1. Okazałem się szczęśliwym posiadaczem rodziny i całkiem eleganckiego domu na wyspie w ciepłych krajach. Sielankę przerwała poważna kłótnia z sąsiadem - bucowatym Bogaczem o twarzy Petera Sellecka. Bogacz zapewnił, że mnie zabije.
Przygotowywałem się jak do inwazji zombie, okna zabiłem deskami, w piwnicy zgromadziłem zapasy jedzenia, skompletowałem naboje do dwulufowej strzelby myśliwskiej. Bronią przyboczną został łom i komplet noży kuchennych w piwnicy.
Do obrony dołączyły się (#logikasnu) Żona i Córka Bogacza.
Nie musieliśmy długo czekać. Napastnicy próbowali wyrwać deski z okien, udało im się przedostać do piwnicy. Dźgałem nożem, waliłem po dłoniach łomem, włożyłem też lufę strzelby w drzwi do piwnicy i wypaliłem z dwóch rur. Cieszyłem się z odgłosów bólu powstrzymanego napastnika.
Potem była cisza i otarłem spocone czoło.
Na końcu pojawił się Morgan Freeman. Powiedział, że wszystko będzie dobrze,że nic strasznego się stało. W mądrych i rozważnych słowach opisał morał z całej historii.
Ale ja go nie usłyszałem bo się obudziłem.


2. To był krótki i dziwaczny sen. Coś pomiędzy "cholercia, czemu nie mogę zasnąć" a "całą noc nie spałem i nie wiem czemu ten różowy hipopotam z szafy tak boleśnie gryzł mnie w łydkę". W każdym razie odnotowano::rozkołtunioną pościel, spocone czoło i ból głowy.
A rano, dodatkowo - wielkie rozczarowanie
Bo uświadomiłem sobie ze smutkiem, że był casting na ochroniarzy w Gwieździe Śmierci a ja się nie pojawiłem.



3. Byłem nieszczęśliwym widzem koncertu Madonny (tak, TEJ Madonny) w Hali Gryfia w Słupsku.
Stałem z tyłu i nudziłem się jak Mops. Miałem ze sobą miotłę i zmiotkę w kolorze jaskrawozielonym (#logikasnu) i wykorzystałem ją do zabicia czasu i radosnego wygłupiania się. Zamiatałem więc radośnie podłogę, używałem miotły jak ulubiony bohater z dzieciństwa, czyli Amerykańskie Ninja, wykorzystałem ją także jako środek transportu. Dla niezorientowanych - radośnie udawałem, że udaje mi się na miotle latać.
Mój entuzjazm i zapał do wygłupów przyniósł efekt - pół sali oglądało mnie zamiast Madonny. A Madonna? Miała kwaśny uśmiech.
Planowanie kariery scenicznej przerwał jednak jeden przykry fakt - obudziłem się.

poniedziałek, 14 listopada 2016

Zamieranie, czyli część czasu kolistego

K


Nie pamiętam już, kiedy pierwszy raz zaczęłam fascynować się zagadnieniem czasu cyklicznego, zwanego też potocznie kolistym. Być może wtedy, gdy po raz pierwszy miałam w rękach dzieła Bachtina i Eliadego. Być może wtedy, gdy w kolejną noc z rzędu, z wypiekami na twarzy, składałam w całość moją pracę magisterską, w której to pojęcie stanowiło istotny składnik jej treści. A może wtedy, gdy wgłębiając się w koncepcje cykliczności i linearności czasu, jednocześnie roztrząsałam w myślach fascynujące założenia homeostazy czy teleologii. Niezależnie od tego, kiedy uwiódł mnie pojemny zbiór określeń próbujących uchwycić istotę czasu, ten romans trwa w mojej głowie do dzisiaj.

Nie ukrywam, że przylgnęłam do koncepcji czasu cyklicznego jak do wodopoju dającego nadzieję. Ponieważ póki istniejemy, to właśnie zdarzenia budujące ten czas, pozwalają zachować ten stan ducha. Wieczne odejścia i powroty, zamieranie i odradzanie się tworzą koło, w enklawie którego nietrudno jest zachować pogodę ducha oraz sankcjonować istnienie wszystkiego: od cierpienia po radość, od bólu po błogość. Czas kolisty łagodzi i godzi, wycisza i powoduje radość. 
Za Eliadem idąc i parafrazując go, czas ten dotyczy mitu. Praistnienia. Schodzi do głębi tego, co stanowi wielką tożsamość ludzkiego istnienia. Ma swoje odzwierciedlenie w przyrodzie - w cykliczności i porządku pór roku, które w sposób wieczny i trwały przemieniają naszą rzeczywistość i nią w pewnym sensie rządzą.

Gdy dzisiaj spacerowałam po lesie, który ucieleśnia wyżej wymienione założenia, w którym nikogo nie było, który otoczony mgłą zdawał się jedynie zaklinać moje oczy szronowatością pożółkłych i jeszcze płomiennych liści, uśpieniem sosnowych igieł poruszających się tylko wtedy, gdy wiatr niespodziewanie zbudził je swoją istotą; gdy stałam pośród tego zadziwiającego teatru, weszłam w sferę głębokiego spokoju, który pozwolił mi na wędrówkę myśli w stronę czasu. Pozwolił mi na odczucie harmonii i porozumienia z leśnym wycinkiem rzeczywistości. Miałam wrażenie, że czasoprzestrzeń zagięła się i trwam pośrodku czegoś, co zastygło zupełnie i trwać będzie wiecznie. 

Czas cykliczny nie tylko odzwierciedla się w przemianach pór roku, ale, można rzec, też się w nich przegląda. Jeśli ma jakąkolwiek twarz, to będzie to oblicze zmienne, malowane specyfiką każdego sezonu tworzącego rok kalendarzowy, A więc teraz będzie to antropomorficzna postać zamierania.
Rozumiem, że można nie lubić ani jesieni, ani zimy, ponieważ spada temperatura, pada deszcz, śnieg, czasem jedno i drugie. Ale nie można odmówić tym zjawiskom racji bytu. Przychodzą i odchodzą według ustalonego porządku, na który nie mamy wpływu. (pomijam problematykę ekologiczną związaną m.in. z globalnym ociepleniem
Zamieranie, stan hibernacji, zatrzymania, wreszcie uśpienia - ma sens. Z obserwacji tych zjawisk rodzi się pokora. Umacnia się nadzieja. I można bardzo łatwo przetransportować ten porządek natury do sfery pragmatyzmu życiowego, w którym metafora zamierania i odradzania się znajduje regularne potwierdzenie. Jakkolwiek sloganowy mają charakter te przemyślenia, są prawdą: aby dobrnąć do etapu odradzania się, trzeba przejść przez zamieranie. To zagadnienie zahacza zresztą również o istnienie przeciwieństw: dobra / zła, radości / smutku, zdrowia / choroby itd. Jedno jest warunkiem istnienia drugiego. Aby naprawdę doceniać to, że można coś zacząć budować, trzeba przejść przez etap burzenia, doświadczyć smaku ruin. Aby zacząć wierzyć w optymistyczną wersję nadchodzących dni, trzeba przejść przez pesymizm zacieśniających się ścian i poczuć, jak się kurczy oddech.
Przemian tego rodzaju nie zrozumie się bez ich składowych, które tworzą wyżej wymienione przeciwieństwa. Brak pokory i zgody na nie powoduje w człowieku sytuację bez wyjścia - czymże bowiem jest nasz marny bunt wobec wyższego porządku czegoś zdecydowanie potężniejszego od nas?  ..........................

Na koniec zamieszczam zdjęcia z dzisiejszego spaceru oraz link do płyty pewnej kobiety o anielskim głosie, którą to płytę uważam za jedną z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek wydał przemysł muzyczny.



















niedziela, 23 października 2016

Chodzę do kina na filmy Smarzowskiego albo kilka uwag na temat "Wołynia"

K

I.

po raz pierwszy pomyślałam o Smarzowskim jako o wybitnym reżyserze, gdy obejrzałam Małżowinę. mimo prostej fabuły, film ten jest w pewnym sensie trudny i w "ciężkim" kafkowskim klimacie. kolejne obrazy Smarzowskiego tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że mam oto do czynienia z prawdziwym reżyserskim warsztatem zaspokajającym wyszukane potrzeby wymagającego widza, który, wyczulony na wszędobylskie wzorce popkulturowe płynące z zachodu, czuje niewymowny głód kina autorskiego. bo nie ulega wątpliwości, że Smarzowski tworzy filmy bardzo po swojemu a jego nazwisko stało się samo w sobie "marką" i określonym standardem jakości dzieła filmowego.

II.
poczułam potrzebę, aby do obejrzenia Wołynia przygotować się jak należy, biorąc pod uwagę istotny przecież aspekt trudnego kawałka kresowej historii polsko-ukraińskiej, o którym ten film traktuje. wypracowanie opinii na ten temat wcale nie jest łatwe, jeśli ma się świadomość, że opracowaniom materiałów źródłowych w obrębie katalogizacji współczesnej historii, towarzyszą, niestety, poglądy osobiste (lewicowe lub, rzecz jasna, prawicowe) badaczy i naukowców. wypośrodkowanie zdania, na czym mi zależało, może być do tej pory fałszywe. na pewno jednak nie sądzę, że należy arbitralnie pokroić ten drastyczny epizod na czarne i białe obszary, całkowicie wybielając kresowych Polaków. dla jasności! - nie mam wątpliwości, kto odpowiada za wołyńską zbrodnię i że to jednostki uwiedzione ideologią wybranego narodu oraz zasilające szeregi UPA, dokonały rzezi na Polakach, ale nie tylko, bo również na "swoich", którzy "ośmielili się" zbratać więzami rodzinnymi z Polakami. 
jeśli czegoś mi zabrakło w filmie Smarzowskiego, to uczciwego przedstawienia pełnego spektrum zachowań Polaków względem Ukraińców na Kresach w tamtym czasie; a zabrakło dlatego, że po obejrzeniu "Wołynia" miałam i mam przemożne wrażenie, że w pierwszej kolejności Smarzowski chciał pokazać właśnie owe relacje. prawdą jest, że Ukraińcy należeli do społecznej mniejszości, która ze strony Polaków - zdarzało się - doświadczała trudu codziennego funkcjonowania. ów trud dotyczył m.in. likwidacji ukraińskich szkół czy np. utrudniania życia Ukraińcom przez polskich urzędników. nie można oczywiście powiedzieć, że te fakty miały znaczący i bezpośredni wpływ na finalną barbarzyńską rzeź. jednakże te relacje są faktem, którego zabrakło mi w filmie.


III.
długi czas procesowałam w myślach wszystkie wrażenia i odczucia po obejrzeniu "Wołynia". bez wątpienia jest to film dobry i ważny. 
pierwszy zarzut, jaki mam względem niego, nie wypływa bezpośrednio z treści filmu, o czym muszę uczciwie przyznać. chodzi o to, że miałam nastawienie na zupełnie inne treści, niż te, które stanowią dominantę tegoż filmu i go w przeważającej mierze budują. byłam przekonana, że wybieram się na film, który będzie opowiadał o rzezi wołyńskiej. tymczasem ona tworzy finał całej historii fabularnej. nie zgadzam się z umiejscowieniem "Wołynia" w kategorii filmów czysto wojennych. to w dużej mierze obraz przedstawiający obyczaje, ma też rys psychologiczny. pierwiastek obyczajowości stanowi w nim wyrazisty i dominujący komponent.
drugi zarzut, związany jest z pierwszym, chodzi o czasową organizację fabuły. oraz o proporcje wątków obyczajowych względem tych dotyczących stricte narastania fali propagandy UPA i w finale dokonania rzezi. uważam, że Smarzowski zbyt wiele uwagi poświęcił temu pierwszemu. po części rozumiem ten zamysł. nie ulega wątpliwości, że reżyser miał sprecyzowaną ideę i pozostał jej wierny. potwierdził też ją w udzielanych wywiadach. 

IV.
czy film polecam? i tak, i nie. zresztą, nie trzeba go polecać. Smarzowskiego po prostu należy oglądać. 


poniedziałek, 4 kwietnia 2016

W innej głowie

G
...

Frank wzrósł, marka spadła, manifestacja przeszła pod Twoim oknem a potem M. (Ten Z Którym Miałaś Spędzić Resztę Życia) połamał Ci serce na kawałki pięcioma słowami.
"Nie chcę z Tobą być" - powtarzasz te słowa i z wyjątkowo gorzkim smakiem w ustach idziesz do Monopolowego. Jest sobotni wieczór, młodzież kupuje alkohol, są krzyki, ktoś się całuje i wzbudza Twoje obrzydzenie, ludzie pędzą na imprezy, Ty jesteś tylko w swojej głowie. I boisz się klaustrofobii.
Sprzedawca unosi brew, gdy z rozmazanym makijażem i pogniecioną twarzą stawiasz na ladzie 5 czerwonych win. Ćwiczysz na nim wyniosłe spojrzenie. Podziałało, ale zamiast cieszyć się sukcesem szybkim krokiem pędzisz do domu.
Zawsze lubiłaś planować (właśnie dzięki temu odnosisz sukcesy w pracy), teraz plan jest prosty - wrócić do domu, wyłączyć telefon, zamknąć drzwi, nałożyć piżamę w Żółwie Ninja, zwinąć się w kłębek i spróbować pić wino tak szybko, jak leją Ci się łzy.
Wygrywasz.
Sen przynosi jakąś tam ulgę.
Pewnie dlatego, że jest głęboki.
*
Po dwóch dniach, które spędzasz w domu (masz ten przywilej łatwego zdobywania "urlopu na żądanie") przychodzi gniew. Jego obiektem jest oczywiście M. Tworzysz 124 błyskotliwe i obrazowe inwektywy na jego temat, obmyślasz plany zniszczenia albo chociaż ogromnego utrudnienia mu życia, nożem kuchennym ćwiczysz ciosy, które mogłyby zgłębić się w jego umięśnione i bliskie
ideału ciało.
I to był błąd. Bo przypominasz sobie co to ciało potrafiło robić na początku Waszej burzliwego związku. A te myśli powinny być zakazane.
Jest Ci gorąco, znowu lecą łzy. Długo, naprawdę długo nie możesz zasnąć. Twoja pościel mogłaby wygrać w konkurs na najbardziej przepocone i zapłakane legowisko województwa mazowieckiego.
Tuż przed zaśnięciem pojawia się niepokojąca myśl "A może to ja byłam dla niego niedobra?". Odrzucasz ją jako wyjątkowo absurdalną. Zasypiasz
*
Wracasz do pracy i wykonujesz swoje obowiązki jak Robot. Na twarzy masz Minę nr 5, która zawsze odstraszała niewydarzonych podrywaczy w knajpach. Teraz też działa i po raz pierwszy od kilku lat w Twojej korporacji spędzasz dzień bez rozmów o sprawach niezwiązanych z pracą. Udaje Ci się uporać ze wszystkimi sprawami i wychodzisz do 17. Dawniej byłabyś zachwycona takim wczesnym fajrantem, teraz czeka na Ciebie perspektywa samotnego i gorzkiego wieczoru w domu.
Wcześniejszy gniew jest już przeszłością, teraz czujesz już tylko żal i ból. Nie możesz wywalić z głowy myśli o tych wszystkich przygodach, sukcesach, możliwościach i osiągnięciach, których nie będziecie dzielili razem. On Ci je bezczelnie ukradł.
Skupiasz się tylko na podstawowych czynnościach bo wszystkie sprzęty, przedmioty, pisma i plakaty przypominają Ci Tego,Z Którym Miałaś Spędzić Resztę Życia.
Tym razem zasypiasz po solidnej szklance wódki.
*
Przyjaciółki, znajome i koledzy dobijają się do Ciebie od kilku dni i w końcu odbierasz ich telefony. Tłumaczysz co się stało. I zagryzasz zęby ze złości, bo zamiast wsparcia i zrozumienia usłyszałaś "Nie bój się, znajdziesz lepszego", cztery razy ktoś powiedział z wyższością "Wiedziałam, że tak będzie". W pustym mieszkaniu warczysz - "Czemu, kurwa nikt nie chce mnie zrozumieć".
*
M.zabrał wszystkie swoje rzeczy i nie masz żadnego pretekstu,żeby do niego zadzwonić. Ale mimo tego - drżącą ręką wystukujesz na smartfonie jego numer.
Czujesz się bardziej zdenerwowana, niż przed czterema laty, gdy po 12 latach przerwy spowiadałaś się w kościele w Konstancinie. Wtedy ksiądz potraktował Ciebie w taki sposób, jakbyś spaliła mu kościół. I poprosiła o zwrot kosztów benzyny.
Rozmowa jest zwyczajna. Kurewsko, nieszczęśliwie zwyczajna. M. spokojnie odpowiada na Twoje pytania, jest konkretny i rzeczowy. Gadacie 6 minut, gdy następuje długa przerwa po jego pytaniu "A co u Ciebie"?. Wymyślasz coś na szybko, rozmowa się kończy. Uświadamiasz sobie, że podczas rozmowy rozpaczliwie czekałaś na jakiś przejaw czułość z jego strony, na coś, co pozwoli Ci pomyśleć,że ten pieprzony Drań, Świnia żałuje rozstania.
Nie doczekałaś się i czujesz się najżałośniejszym stworzeniem na ziemi. Topisz to uczucie w 4 butelkach wina.
*
Zagryzając zęby, czytasz kobiece pismo, które współczujący współpracownicy zostawili Ci na biurku. Noga drga Ci mimowolnie ze złości, gdy przeglądasz artykuł "Co zrobić po rozstaniu?".
Tym razem zasypiasz na trzeźwo. 9 godzin bezmyślnego oglądania telewizji mogłoby każdego uśpić.
*
Rano przypominasz sobie, że w artykule sugerowali, żeby znaleźć coś niezwiązane z życiem uczuciowym, co sprawiało Ci przyjemność. Najlepiej, żeby to było coś konkretnego i prostego.
Tak! To jest to...
Uśmiechasz się szeroko, wychodzisz na dwór. Tym razem podobają Ci się ciepłe promienie słońca. Tym razem możesz być małą dziewczynką, bo w głowie jest nowy cel.
Skaczesz po płytach chodnikowych i szepczesz - "Nar", "Ko", "Ty", "Ki"....