czwartek, 21 września 2017

miejskie depresje, małe ciągoty, kasztanowe nostalgie

K

dziś w drodze powrotnej z pracy zachciało mi się nagle przysiąść na ławce i pogapić się na symbiozę kaczek, kawek i gołębi w miejskim parku, którego serce stanowi niewielki zalew. sytuuję się w tej potrzebie pomiędzy dziadkami tuptającymi do ławek jak do przystani wytchnienia a nastolatkami, których rzesze zasiadają przy stawie, by poprzeglądać internet w telefonach i pośmiać się z czegoś tam. dziadkowie i babcie mają twarze otwarte na przechodniów, na ostatnie podrygi słońca, na szmery i stuki ulic, na szelest liści, na drganie wiatru. nastoletni ludzie zamykają się w przestrzeni multimediów i we własnych wybuchach młodzieńczej witalności, w znaczących dla nich rozmowach o niczym. okolica jest tylko dodatkiem. ot - różnorodność percepcji rzeczywistości. 
w drodze do domu mijałam kasztanowce. bez namysłu zboczyłam z drogi i pakując się na trawnik, zaczęłam szukać kasztanów. znalazłam jednego i z bananem na gębie go podniosłam. odłożyłam torbę z laptopem na trawę i szukałam kolejnych. niebawem kątem oka zauważyłam ciekawskie spojrzenia jakiejś pani i jej dzieci. ona też zbierała kasztany. dla nich, do szkoły na zajęcia. nagle dopadła mnie myśl, że stoję w trawie, w butach na obcasie, w stroju "biurowym", nieopodal leży torba z laptopem. popatrzyłam na mamę z dziećmi i niespodziewanie zrobiło mi się głupio. konwencja, która dziś tworzyła mnie zewnętrzną, zupełnie nie pasowała do czynności biegania po trawie za kasztanami. zostawiłam w dłoni pierwszego znalezionego, wzięłam torbę z laptopem i poszłam do domu.
teraz siedzę sobie na balkonie i myślę, że powinnam mieć to wszystko w dupie. skoro miałam ochotę zbierać kasztany, to powinnam zbierać. jak bardzo społeczne konwencje mają wpływ na moje życie? co by się stało, gdybym zdjęła botki na wysokich obcasach i łaziła po trawie w skarpetach, w parku? czy ktoś uznałby mnie za "pomyloną? a jeśli tak, to dlaczego?


niedziela, 17 września 2017

bez facebooka czyli jak żyć

K


jakiś czas temu usunęłam swoje konto na facebooku. może Szanownemu Czytelnikowi ten komunikat wydać się mało godnym jakiejkolwiek rozwagi. jednakże dla mnie było to rozstanie z czymś, od czego byłam uzależniona. i chciałam podzielić się tutaj przemyśleniami człowieka na odwyku.  założyłam je w 2010 roku i byłam aktywną uczestniczką tego społecznościowego medium. myślę, że każdy w miarę inteligentny człowiek - użytkownik facebooka zdaje sobie sprawę z ułudy, jaką buduje tego typu zjawisko w internecie. ale na co dzień nie bardzo jest czas / chęć na to, by roztrząsać ten problem. z facebookiem po prostu się żyje. w telefonie, na tablecie, laptopie. w domu, w pracy, na wakacjach, na imprezie i w wielu innych miejscach, w których spędza się czas. raczej nikt lub mało kto pyta, dlaczego tak jest. działa w tej kwestii argument "wszystkich". "wszyscy mają". "wszyscy udostępniają". "wszyscy przeglądają". 
poniższe uwagi są wyłącznie wypadkową moich doświadczeń i przemyśleń człowieka zbliżającego się do czterdziestego roku życia. można się z nimi nie zgadzać. nie sięgałam po rozważania socjologów i psychologów. 

1. facebook jako przynależność do ogromnej społeczności. 
na ile ten argument działa, trudno mi stwierdzić, ale działał w jakimś stopniu na mnie. należę do ludzi, którzy niespecjalnie udzielają się towarzysko "w realu". ponieważ nie lubię, ponieważ uważam to za stratę czasu, ponieważ jestem w jakimś stopniu aspołeczna. mierżą mnie wszelkiej maści knajpy i hałas. czuję się w nich nieswojo. przestrzeń wirtualna była dla mnie zatem idealnym miejscem na realizowanie moich potrzeb związanych z życiem społecznym. przede wszystkim dlatego, że miałam ją pod kontrolą. mogłam zakończyć rozmowę w dowolnym momencie, nie tłumacząc, dlaczego to robię. udostępniałam na swojej tablicy takie informacje, jakie chciałam. i mogłam je w każdej chwili edytować lub usunąć. z drugiej strony brałam udział w aktywności moich znajomych, wiedziałam, co u nich się dzieje, czasami te informacje przekraczały zakres moich zainteresowań, szczególnie gdy dana osoba wylewnie uzewnętrzniała swoje życie prywatne, niemal intymne. niemniej jednak wiedziałam, co słychać np. u znajomego artysty grafika, który wraz z żoną  przeprowadził się z Berlina do USA, gdzie moi znajomi byli na wakacjach, co danego dnia robili, co jedli, co oglądali, czego słuchali, co polecają. ktoś zdał egzamin na prawo jazdy, ktoś skończył studia podyplomowe, komuś urodziło się dziecko etc... byłam na facebooku częścią tego procesu przepływu informacji. mogłam skomentować, polubić. wziąć udział w dyskusji. lub po prostu pośmiać się. 
2. facebook jako miejsce fałszywych pochwał. 
zasadniczo w tej przestrzeni nie spotkałam się z tym, by ktokolwiek skrytykował zdjęcie swojego znajomego. albo to, gdzie był na wakacjach, albo jaki ma samochód. każde zdjęcie dziecka jest z niepisanej zasady lajkowane, bombardowane cukierkowymi emotikonami i komentarzami typu "słodziak". zdjęcie może być beznadziejnej jakości i może przedstawiać wyjątkowo brzydkie dziecko. albo parę, która stoi na tle jakiejś tam plaży po zmroku, która mogłaby być plażą gdziekolwiek, ale podpis pod zdjęciem brzmi: "Rodos". to nie ma znaczenia. jest jakaś domyślnie skodyfikowana lista zasad, według których się reaguje. podobnie jest ze zdjęciami profilowymi lub ślubnymi. osoba / para może wyglądać wyjątkowo beznadziejnie i brzydko, ale to nie zmienia faktu, że reakcje będą zawsze pozytywne. ewentualnie niektórzy użytkownicy powstrzymają się od reakcji. czasami zdarzało mi się spotkać żartobliwe komentarze typu "stary ale masz tu przepity ryj". i to raczej na profilach młodych osób (do 25 r. ż.), ale ponieważ był to żart, adresat nie czuł się na serio obrażony. oczywiście na forum.
3. facebook jako źródło informacji o świecie.
poprzez swoje konto na przestrzeni lat polubiłam ponad 1000 stron. zarówno tych dotyczących kultury i ludzi kultury, jak i tych, które były kontami serwisów informacyjnych z kraju i ze świata typu The Independent, Frankfurter Allgemeine Zeitung, Gazeta Wyborcza, fundacji, instytucji, organizacji działających na rzecz ludzi i zwierząt. gdy dorwałam się do telefonu w ramach jakiejkolwiek przerwy od czegokolwiek, wpadałam w zachłanne scrollowanie i pochłanianie rozmaitych informacji, które z polubionych stron wyświetlały mi się na "wallu". niekiedy w domu, w wolnym czasie włączałam facebooka "na chwilkę" i robiłam jak wyżej - po czasie kapując się, że spędziłam na tej czynności godzinę. gdy nadszedł czas bezpardonowej samooceny, która doprowadziła mnie do decyzji o usunięciu konta, zdałam sobie sprawę, że robiłam sobie śmietnik z głowy oraz że - co najmniej - połowa zaczerpniętych informacji tylko przeleciała mi przez myśli, nic do nich nie wnosząc.
4. facebook jako przestrzeń kreowania własnego wizerunku.
wydaje mi się, że byłam na tym koncie trochę "lepsza" niż jestem w rzeczywistości. nie chodzi mi o wizerunek zewnętrzny, ponieważ akurat nie miałam potrzeby, by bombardować znajomych swoimi zdjęciami. jeśli już to były zdjęcia profilowe, które identyfikowały mnie ze mną. oczywiście te, które uważałam za najbardziej udane. fotografia potrafi wydobyć z człowieka urok. odpowiednie oświetlenie, ujęcie, bardziej lub mniej zaawansowana obróbka. i okazujemy się piękni lub przynajmniej bardziej atrakcyjni niż na co dzień. chodzi mi o wizerunek mnie jako człowieka złożonego z określonych poglądów. brałam udział w tych dyskusjach, w których wiedziałam, że "zabłysnę" a moje sądy spotkają się z poklaskiem i - czasami również - z podziwem. gdzieś w głębi łechtało to moje ego. dziś postrzegam to jako potrzebę niskich lotów i budowanie sobie fałszywego uznania. dlaczego fałszywego? a jakie znaczenie w codziennym życiu tak naprawdę może mieć to, że Iksiński z Warszawy i czterdzieści kolejnych nieznanych mi osób "lubi" moje przemyślenia na jakiś tam temat?
5. facebook jako ekshibicjonizm i podglądanie innych
przyznam, że obie czynności miałam pod kontrolą do samego końca mojej obecności na tej stronie. nikt nie znalazł informacji ani zdjęć dotyczących mojego najbardziej osobistego życia. ani nie miałam takiej potrzeby, ani nie uważałam tego za rozsądne. chętnie dzieliłam się zdjęciami z miejsc odwiedzonych na świecie i w kraju, które sama robiłam itp. 
ale na pewno dałam się poznać w zakresie poglądów m.in. politycznych i religijnych, a ponieważ mam je radykalne, mogłam sobie niejednokrotnie zaszkodzić - chociażby na gruncie zawodowym. na szczęście tak się nie stało. dziś, gdy myślę o wszystkich dyskusjach, w których wzięłam udział, ogarnia mnie gorzki śmiech. nie sądzę, bym kogokolwiek do czegokolwiek przekonała. odwrotnie również się tak nie stało. może z jednym wyjątkiem. [Tomasz, jeśli czytasz ten tekst, mam na myśli Ciebie i Twój piękny humanizm...] 
za to korzystałam z możliwości podglądania innych - przeważnie w celach związanych z moją pracą. chętnie też oglądałam zdjęcia z podróży znajomych globtroterów, ponieważ nie tylko były jakościowo zachwycające, ale również dlatego, że treść ich stanowiło odwiedzane miejsce a nie twarz czy sylwetka zajmująca 3/4 fotografii. tę ostatnią z wymienionych czynności w ramach użytkowania facebooka postrzegam jako najmniej szkodliwą.  ale prawdą jest też, że oglądałam te zdjęcia nie dlatego, że akurat potrzebowałam się dowiedzieć, jak podróżuje się np. po Islandii, ale dlatego, że "wpadły" mi przed oczy, gdy znajomy je udostępnił.
6. chwilowość facebooka
taki charakter mają media społecznościowe. wszystkie informacje mniej lub bardziej ważne, zdjęcia, złote myśli, obrazki itp. itd., które się udostępnia, po kilku dniach odchodzą w niepamięć, na ich miejsce pojawiają się kolejne. trwa nieustanny, olbrzymi przepływ istotnych i śmietnikowych komunikatów. ktoś na chwilę zabłyśnie, ktoś na moment jest na językach, po krótkim czasie przestaje, odchodzi w niepamięć, ktoś inny zastępuje jego miejsce. w szerszym kontekście m.in. czasowym to wszystko nie ma znaczenia. jest złudne. właśnie chwilowe. i nijak ma się do rzeczywistości, która czeka, gdy odłoży się telefon, tableta, laptopa.

przyłapuję się na tym, że dzień po dniu brakuje mi czynności przeglądania facebooka i zapewne ten stan jeszcze jakiś czas potrwa. brakuje mi też owego złudnego wrażenia, że jestem częścią jakiejś społeczności, do której należałam bez większego wysiłku i bez specjalnych zabiegów. telefon bez messengera zauważalnie zamilkł. odzywają się jedynie ci znajomi, z którymi utrzymywałam kontakt bez facebooka. reszta pozostała w świecie wirtualnym. 


piątek, 8 września 2017

mucha w kropli wody

K

kilka dni temu przydarzyło mi się coś, co można by określić jako zabawne / dziwne / zwykłe / niezwykłe / ontologicznie ironiczne.... właściwe słowo niech wybierze sobie Szanowny Czytelnik, gdy dobrnie do końca tekstu.

godzina 7.30, weszłam do łazienki na poranną toaletę. zerknęłam do wanny, ponieważ znajdowało się w niej coś czarnego. mianowicie mucha. duża mucha. wanna była w 99 % sucha. ten 1% stanowiła kropla wody, która zapewne ostała się po mojej wieczornej kąpieli. i w tej kropli motała się mucha. wyglądało to o tyle kuriozalnie, że, jak już wspomniałam, pozostała powierzchnia wanny była zupełnie sucha. zapatrzyłam się w bezradność owada. miałam ochotę popchnąć go i pokazać mu, że milimetr obok kropla się kończy więc mucha może ocalić swój nędzny żywot i powędrować w bezpieczne dla niej miejsce. jednakże nie zrobiłam nic. poirytowana tępotą stworzenia, oczekiwałam na rozwój sytuacji. mucha bezradnie poruszała odnóżami, kręcąc się w kółko. jakby widziała wyłącznie wodniste granice tej niebezpiecznej enklawy i nic poza nimi. w jakimś empatycznym odruchu chciałam zakończyć ten osobliwy teatr walki o życie. mimo tego, wyszłam.
godzina 18.25. wróciłam do domu z pracy i pospiesznie powędrowałam na górę do łazienki. mucha już nie żyła. utopiła się w tej kropli. zanim otwarłam drzwi, miałam nadzieję, że zastanę pustą wannę. zrobiło mi się smutno. nie z powodu muchy, której rozmaite gatunki skazuję na eksterminację w okresie wiosenno-letnim, ilekroć mam sposobność. zrobiło mi się smutno, bo nagle napadła mnie myśl, że to jestem ja. że ta mucha to ja. w wielu życiowych sytuacjach usidlona przez ciasne tu i teraz, zza ścian którego nie widzę nic więcej. czy mam czekać na moment, w którym, podobnie jak ja tę martwą muchę, ktoś lub coś zmyje mnie do kanalizacji silnym strumieniem z prysznica? ................


niedziela, 3 września 2017

G

Podpatrzone&podsłuchane

Wejherowo. Koniec sierpnia, peron kolejowy.
Rezolutny sześciolatek z ogromnym plecakiem o kolorowym wzorze zbliża się do peronu, z tyłu człapie jego dziadek i babcia.
Maluch może liczyć na rzadką chwilę uwagi, ma też publiczność. Wykorzystuje to.
- Nie można zbliżać się do torów, bo pociąg może potrącić - deklaruje, świetnie imitując głos wszystkowiedzącego eksperta z reklam telewizyjnych.
Dziadek i babcia kiwają głową niemal automatycznie.
Proces myślowy sześciolatka zmierza jednak dalej. Pojawia się pytanie, które domaga się natychmiastowego wypowiedzenia.
Co też i następuje.
- A jeśli pociąg uderzy, to poszoruje kości? - zastanawia się maluch.
- Nie. Wtedy przetnie Ciebie na kilka kawałków - rezolutnie tłumaczy dziadek. 
I dopowiada. - Jeśli mu się uda.

Gdynia. McDonald.
Przy automacie do kupna hamburgerów stoi grupka siedemnastolatków.
Jeden z nich pewnie ma kasę albo wyjątkowo dobry dzień. Machając kartą bankomatową przybierę minę zblazowanego bogacza.
- Możecie zamówić i mieć naprawdę WSZYSTKO. Oprócz masturbacji.

Idąc w swoją stronę wyobrażam sobie trudnowyobrażalne sytuacje, gdy hamburgery przegrywają...