"Sierpień w hrabstwie Osage" obejrzałam dwukrotnie. Za pierwszym razem po prostu utknęłam w zachwycie nad grą Meryl Streep i Julii Roberts. Żaden inny aktor nie istniał dla mnie od momentu, w którym rozpoczęła się polaryzacja charakterów matki i córki, w które wcieliły się powyższe aktorki, i w którym obie kobiety przeszły od wstępnej wiwisekcji do ostrego szarpania strun nadwątlonych relacji i niewypowiedzianych wyznań oraz pretensji. Drugi raz oglądałam ów arcydramat ze spokojną uwagą, przygladając się innym postaciom oraz pozostałym komponentom dzieła filmowego. Tęże procedurę polecam i Wam.
Nazwisko reżysera "Sierpnia..." nie mówiło mi nic poza tym, że był wcześniej producentem kilku dobrych obrazów (m.in. "Biały oleander" czy "Zdjęcie w godzinę") i że w rolę reżysera wcielił się dopiero po raz drugi. Właściwie do obejrzenia "Sierpnia..." zachęciły mnie wyłącznie dwa nazwiska - Streep i Gustawo Santaolalla, którego muzyka precyzyjnie trafia prosto w moje upodobania. Jakże lubię te sytuacje, w których, nie spodziewając się po filmie zbyt wiele, otrzymuję prawdziwe dzieło X muzy!
Wracając do aktorstwa, bo ono jest najmocniejszą stroną tego dramatu, bez wątpienia ten film i wszystko co się w nim dzieje, należą do Streep i Roberts. I o ile gra pierwszej z nich była dla mnie jedynie potwierdzeniem tego, co już wiedziałam wcześniej, o tyle druga kompletnie zbiła mnie z pantałyku. Nie postrzegałam Julii jako wybitnej aktorki. Nigdy jakoś specjalnie nie zachwyciła mnie żadną rolą poza Erin Brockovich. Dobrze, bardzo dobrze, że zagrała w "Sierpniu..."! Obserwując jej kreację, w głowie miałam dwie myśli: dojrzałe aktorstwo i wielkie aktorstwo. Koniec kropka.
Obie mistrzynie perfekcyjnie budowały cienką linię napięcia między swoimi postaciami, która - miało się wrażenie - lada moment przerwie się i ..... i 'poleje się krew'. Pauzy zbudowane z wymownych, chmurnych spojrzeń przeplatały się z chwilami surowej czułości i wybuchami tłumionej latami agresji. Wszystkie interakcje pomiędzy matką i córką ukazują portrety dwóch charakternych franc, niesłychanie silnych kobiet, w życiu których nie pojawił się żaden mężczyzna potrafiący okiełznać ich dominujące charaktery. Trudno jednak wbić je w kostium feministki w standardowym rozumieniu tego terminu.
"Sierpień..." jest w zasadzie prostą rodzinną historią. Ciekawie wielowątkową, ale prostą. Nie jest to jednak zarzut. Twórcy kina niejednokrotnie udowodnili, że właśnie te najprostsze historie genialnie nadają się na soczysty dramat. Na szczęście nie ma w obrazie Wellsa czystości gatunkowej. "Sierpień..." zbudowany jest również z elementów czarnej, sarkastycznej i gorzkiej komedii. W groteskowych scenach (jak ta przy stole w czasie skromnej stypy) padają siarczyste słowa, rządzą gwałtowne gesty. Jest kpina i jest ironia.
Kolejnym istotnym atutem jest brak happy endu. Każda silnocharakterna zołza "dostaje za swoje" i musi zmierzyć się z samotnością i tkwiącymi w niej "potworami". I nie tylko zołzom się dostaje. Także dwóm siostrom granej przez Roberts Barbary. Jedna z nich skryta i wycofana dostaje porządnego emocjonalnego kopa od najbliższych, druga naiwna i po prostu głupia opuszcza rodzinny dom z lekko zburzoną, także przez najbliższych, ułudą osobistego szczęścia. Co zatem pozostaje? Własne jestestwo. Jak blizna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz