niedziela, 9 września 2012

The Chumscrubber, czyli wiwisekcja obłudy

K


Obejrzałam dzisiaj film, który uruchomił w mojej głowie chyba wszystkie trybiki przemyśleniowe.
Dzieło nosi tytuł "The Chumscrubber" (w wersji polskiej idiotyczne tłumaczenie "Miłego dnia" opis na filmwebie (ale nie czytajcie recenzji - pełna spoilerów!)) i jest wybitną czarną komedią o silnym nasyceniu dramatu, ironii demaskującej obłudę i pozory, wiwisekcji życia tzw. mieszczaństwa z luksusowego przedmieścia.
 Dawno nie widziałam filmu, który w tak bezpardonowy sposób odziera bohaterów z godności, ukazując zidiociałość ich życia oraz jego bezsensowność.
Polecam bardzo - aczkolwiek z ostrzeżeniem: to nie jest film dla fanów "Mody na sukces" czy też hollywodzkiej pompy. Wymaga od widza sporo "dojrzałego" skupienia (akcja bardzo powolna, nastawiona na "rozważanie"); inaczej może wydać się nudny.
Reżyser "The Chumscrubber" jest mi kompletnie nieznany. Arie Posin, człowiek z korzeniami rosyjsko-amerykańskimi a urodzony w Izraelu. Myślę, że ten pochodzeniowy tygiel przyczynił się pozytywnie do stworzenia tego filmu. Widać w nim dystans reżysera. To był pierwszy pełnometrażowy film Posina.
Zaś co do tytułu - znalazłam bardzo ciekawe tłumaczenie tego słowa (niestety tylko na stronie angielskiego słownika): co znaczy słowo chumscrubber. Czytelnikom nieanglojęzycznym spróbuję przetłumaczyć:
1. dla rodziców: chumscrubber jest wszystkim tym, co lekceważymy; rozmowami, których nie odbywamy z dziećmi choć powinniśmy; wszystkim, co powoduje ból i dyskomfort
2. dla nastolatków: bohater / ocalały (także w grze komputerowej), który chroni swoich przyjaciół, który wprowadza sens w życie pośród panoszącej się obłudy, ignoracji i udawania.
Obydwa znaczenia są ważnymi motywami w filmie.

Główny bohater wcale nie jest skryty i wyizolowany z własnej woli. Obserwując swoją rodzinę, sąsiadów, rówieśników w szkole, po prostu doszedł do wniosku, że nie ma sensu komunikować się z kimkolwiek ponieważ nikt niczym tak naprawdę się nie przejmuje. Dean nosi maskę, własnomyślnie skonstruowaną, którą jednak zdejmie raz - w znaczącej scenie z udziałem matki przyjaciela.
Pozostali bohaterowie tego filmu są ukazani w przerysowany (mam nadzieję, że w rzeczywistości AŻ TAK ZIDIOCIAŁYCH LUDZI NIE MA!) sposób; są karykaturami ludzi. Nie można mówić o rzeczywistych relacjach międzyludzkich w tym świecie - bo ich po prostu nie ma. Cała organizacja życia, wspólnie spędzany czas, rozmowy ale bez porozumienia - wszystko to sprowadza się do pustki emocjonalnej, uczuciowej, intelektualnej.

Motyw narkotyków - w moim odczuciu - jest tematem zupełnie pobocznym. Pojawia się jako 'rozrusznik' zdarzeń pomiędzy Deanem a jego znajomymi ze szkoły (nie nazwałabym tych znajomych gangiem). 
Ciekawsze moim zdaniem było przywołanie motywu przemocy wśród nastolatków - takiego rodzaju przemocy, która wybudzona w człowieku ujawnia się, mimo że na co dzień, w innych okolicznościach ów człowiek nie byłby do niej zdolny. Przypomniał mi się w tym kontekście "Władca much".
Interwencja osób trzecich dokonana w odpowiednim czasie pozwoliła na uniknięcie tragedii.

Po obejrzeniu tego filmu, czyli kilka godzin temu, nie potrafiłam przestać myśleć. O tym, o czym przeważnie się nie myśli (bo po co psuć sobie humor). O tym, co nie jest żadną nowością ani żadnym olśniewającym, nowym wnioskiem. Ale jest bolesną prawdą. Żyjemy w świecie udawania i tworzenia pozorów.
W rodzinie - gdzie pomiędzy małżonkami nie ma już nic poza przyzwyczajeniem, rutyną; którzy to małżonkowie słuchają siebie ale nie słyszą, patrzą na siebie ale nie widzą. Gdzie dzieci pozostawione same sobie szukają pomocy tam, gdzie jej nie otrzymają lub otrzymają ułudę pomocy, ponosząc przy tym często straszliwe konsekwencje.
W szkole, gdzie liczy się lans a nie to, co młody człowiek ma w głowie. Gdzie liczy się najnowszy model komórki i inne technologiczne ustrojstwa, metka na ubraniu, wyzywający styl bycia. Wszystko to jest udawaniem,  kreowaniem, pod którym często kryje się samotność i niezrozumienie.
W pracy, gdzie pracownik małpuje przed pracodawcą, aby utrzymać stanowisko. Gdzie pracownik robi z siebie pajaca, daje się poniżać lub też po trupach dąży do kariery a wieczorem w domu unika lustra. Lub też i nie unika bo wmówił sobie, że dobrze robi i nie ma się czego wstydzić.

Reasumując, "The Chumscrubber" nie jest filmem "do poduchy" czy też na romantyczne posiedzenie z lubą / lubym. Mi osobiście uświadomił, jak wysoką cenę płacę za bycie sobą albo raczej za staranie się, żeby być sobą. Uświadomił mi okrutnie, jak bardzo brzydzę się obłudy i jak często musiałam / nie mogłam / nie miałam odwagi, aby nie udawać przed kimś kogoś, kim nie jestem.

Na koniec piosenka z filmu:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz