niedziela, 3 lutego 2013

Kruk, który odmówił śpiewania....

K

Lubię muzykę, która potrafi paraliżować, pozwala odpłynąć i przeniknąć do jakiegoś alternatywnego, równoległego względem rzeczywistości świata. Gdybym miała wymienić albumy, dzięki którym osiągnęłam taki stan (nie wspomagany żadnymi używkami), to tak naprawdę jest ich niewiele. Właściwie na myśl spontanicznie przychodzą mi dwa - muzyka z filmu "The hours" autorstwa Philipa Glassa oraz płyta "Komeda" Leszka Możdżera. Przed laty taką pożywką emocjonalno-imaginacyjną była dla mnie twórczość Enyi i Loreeny McKennit. Pierwsza wraz z upływem czasu odeszła we mnie do lamusa, do drugiej czasem, w wyjątkowych sytuacjach, lubię powrócić (szczególnie do 'Lady of Shalot"). Na dalszym planie pamięciowym figuruje The Doors i Nick Cave & the Bad Seeds ("The Murderer Ballads" wyśmienite). Do tych zespołów wracam, ale już nie z takim przejęciem, jak kiedyś. 
Kilka dni temu, słuchając radiowej Trójki, odkryłam dla siebie muzykę, która skacze po moich myślach i emocjach niczym zdziczały zając uciekający przed swoim wilczym oprawcą. Nie spodziewałam się, że mogę jeszcze trafić na taki rodzaj twórczości. Mam wrażenie, że jednym z objawów starzenia się jest zmniejszająca się umiejętność nagłego zachwytu czymkolwiek. Zżarł mnie krytyk i, zarówno na film jak i na kawałek muzyki, coraz częściej patrzę nieufnie przez pryzmat szkiełka i oka. Chyba że mam do twórcy zaufanie - to inna sprawa. Aż tu nagle taka niespodzianka!; w jeden, smutny jak zmoknięta sowa, wieczór otwarłam gębę, słysząc pierwsze dźwięki zapowiedzianego utworu z jeszcze nie wydanej płyty o inspirującym wyobraźnię tytule: "The raven who refused to sing". Autorem tego muzycznego pająka, który złapał mnie w swoją sieć w kilka sekund, jest Steven Wilson. Po wysłuchaniu natychmiast skierowałam swoje kroki w stronę laptopa i wchodząc na youtube, kliknęłam w pierwszą piosenkę, jaka się pojawiła:

I właściwie nie przestałam jej słuchać do dzisiaj. Boję się sięgnąć po następną z obawy, że mogłabym nie chcieć już wracać do rzeczywistości poza światem w moim umyśle.
Świat w moim umyśle... Może trudno będzie Ci to, Szanowny Czytelniku, zrozumieć (a może nie będzie trudno?), ale dzięki temu światu właściwie nie potrzebuję ludzi. Rozumiem ewentualne głosy oburzenia lub niedowierzania. Ale tak jest. Za to są ludzie, którzy potrzebują mnie. I to jest o wiele przyjemniejsze niż pierwsza opcja. Posiadając rozległą (i przy okazji pokręconą) wyobraźnię, można w sobie zbudować prawdziwe imperium. I jeśli ktoś zarzuci mi, że to ucieczka od świata, to się zgodzę. Jednakże, co innego robi człowiek grający nieustannie w rpg? Albo korzystający z dobroci monopolowych? Co robi pani Krysia z panią Stasią, przeskakując z jednego serialu na drugi kiedy tylko mogą? Różnica pomiędzy nimi a mną polega na tym, że ja mogę zostać podejrzana o schizofrenię. 
Pamiętam, że pierwszym krokiem do wyzwolenia się spod mordujących wyobraźnię bodźców, było pozbycie się telewizji z domu. Minęło około osiem lat, odkąd to zrobiłam i nie żałuję. 
Wolę przesiedzieć przed pustą ścianą, medytując. Odmownie dziękuję serialom, teleturniejom, programom rozrywkowym i wiadomościom; również grom komputerowym, chatom internetowym z nieznajomymi oraz jałowym rozmowom z sąsiadami w realu. Dziękuję, pomilczę. Długo nie miałam odwagi to robić. To znaczy nie rozmawiać "z grzeczności" lub dać do zrozumienia, że nie chcę rozmawiać. 
Grzech już chyba się oswoił z tym, że kiedy mówię, że kończymy rozmowę, bo nie chce mi się już rozmawiać albo już nie mam nic na dany temat do powiedzenia, to nie okazuję w ten sposób chamstwa. Taka po prostu jestem. Kiedy rozmawiam przez telefon z kimś, kto cierpi na leksykalną sraczkę (najczęściej są to osoby z mojego świata zawodowego), w pewnym momencie po prostu milknę i ta osoba w zakłopotaniu wycofuje się z rozmowy. Ewentualnie, w drastycznych przypadkach, nie odbieram telefonu w ogóle.
Coraz mniej potrafię rozumieć tę dziwną potrzebę u ludzi - jazgotania, paplania, mielenia jęzorem w niewiadomym celu. Po to tylko chyba, aby nie zapanowała cisza, której ludzie boją się jak ducha zmarłej teściowej. 
Inną wartością, którą cenię sobie szczególnie, to moja samotność. Nie lubię wychodzić z domu. Robię to z konieczności - bo trzeba pracować, zrobić zakupy, wyprowadzić psy (to ostatnie akurat lubię, zwłaszcza, gdy jestem z nimi w lesie i nie ma nikogo więcej). Jednakże nie nazwałabym siebie "domatorem". Właśnie dlatego, że utarte wyobrażenie domatora sprowadza się do projekcji osoby siedzącej przed tv "po ciężkim dniu pracy", opychającej się przysmakami typu chipsy albo pijącej herbatkę u Tadka. 
Cisza i samotność jest mi niewątpliwie potrzebna do pisania. Do myślowego odpływania. Do nauki. Do oglądania filmów. Tych czynności, które cenię najbardziej.....
A jednak sięgnęłam po kolejną:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz