Do napisania tego, lightowego jak na mnie, tekstu skłoniła mnie sytuacja w punkcie krwiodawstwa.
Otóż, udałam się, jak zwykle co trzy miesiące, oddać krew. W przychodni oprócz mnie były dwie dawczynie: starsza, jak na moje oko, miała trzydzieści pięć lat, młodsza dwadzieścia parę. Obie z bardzo widoczną nadwagą, starsza z nich niesłychanie wręcz otyła. Po oddaniu krwi spotkałyśmy się w "pokoiku" na kawie (dla niewtajemniczonych - powinno się napić kawy lub przyjamniej mocnej herbaty, ponieważ po oddaniu krwi spada jej ciśnienie w organizmie). Okazało się, że panie były bardzo rozmowne.
- Ile ci schodziła?
W pierwszej chwili nie skojarzyłam, o co zostałam zapytana. Ale szybko zmiarkowałam się i odpowiedziałam:
- pięć minut i kilka sekund.
- ooo, popierdalała! nom szła wincy niż sześć minut.
Już mi się odechciało rozmawiać. Pomyślałam, że obie kobiety - siostry, jak się potem okazało - mieszkają na wsi, ale nie, mieszkają w tym samym mieście co ja.
Do pokoiku weszła pani pielęgniarka z informacją do młodszej ze sióstr:
- pani ma za niską hemoglobinę. wprawdzie mieści się w normie, ale jest na granicy. Proszę o siebie zadbać.
I wyszła. Szkoda, że nie powiedziała, na czym owo zadbanie ma polegać, ponieważ następnie usłyszałam:
- no to bydziesz musiała wincy mjynsa jeść!
Zerknęłam na nie ze zgrozą w oczach i postanowiłam się włączyć:
- żelazo, oprócz czerwonego mięsa, jest również w warzywach, a te wiadomo, są zdrowsze.
Uśmiechnęłam się do nich, oczekując odpowiedzi, którą usłyszałam od starszej ze sióstr:
- a co jo królik jestem? - i obie w śmiech.
Uśmiechnęłam się raz jeszcze, tym razem z zamiarem zamilknięcia na dobre.
Od kilku lat poziom mojej hemoglobiny waha się od 13,7 do 14 g/dl; za każdym razem przed oddaniem krwi a po badaniu słyszę od pani pielęgniarki: "ale ma pani piękną krew" albo "ale ma pani dobrą krew". Gdybym miała w procentach określić, co stanowi moje pożywienie, wyglądałoby to mniej więcej tak: warzywa 75%, owoce 5%, produkty zbożowe 15%, owoce morza 5%, mięso 0%. Słodyczy z racji tego, że ich nie lubię, nie jem w ogóle, z cukrem mam do czynienia jedynie przy piciu kawy - nieosłodzonej nie wypiję. Z tłuszczów spożywam głównie oliwę i olej roślinny. I czuję się świetnie.
Gdy polegałam na kuchni mojej Mamy, czyli przez wiele lat, miałam problemy z anemią; raz było na tyle nieciekawie (wynik: 5,4 g/dl), że miałam robione dodatkowe badania wykrywające białaczkę. Na szczęście skończyło się na kuracji żelazem w tabletkach. Nie wiem, jak wielki jest związek jednego (kuchni Mamy) z drugim (anemią), ale nie ulega wątpliwości, że kuchnia ta mi nie służyła. Trochę Mamę rozumiem, ponieważ musiała przyrządzać posiłki również dla trzech facetów: Taty i moich dwóch braci. Zatem priorytetem dla Niej było to, aby były one kaloryczne. Zupy mocno zaciągane śmietaną, zawiesiste sosy, warzywa polane masłem i oczywiście dużo mięsa. Dziś dla mnie opcja nie do wyobrażenia. Co najśmieszniejsze, w oczach Mamy jestem osobą wiecznie się odchudzającą. Nie rozumie, że to jest mój styl żywienia. Często słyszę "jak ty się możesz tym najeść? ja byłabym ciągle głodna".
Zdarza się również, że gdy wracam do domu po oddaniu krwi, Mama mnie urabia: "najedz się przyzwoicie chociaż ten raz!".
Jak się okazuje, nie tylko starszych ludzi trudno przekonać do zmian nawyków żywieniowych; gdy zaczęłam na ten temat czytać rozmaite artykuły, obserwować, co ludzie biorą jako śniadanie do pracy itp. itd., stwierdziłam ze zdumieniem, że młodzi powielają wzorce starszych.
Kiedyś wydawało mi się to powiedzenie utartym frazesem, ale dzisiaj wiem z doświadczenia, że to prawda:
- a co jo królik jestem? - i obie w śmiech.
Uśmiechnęłam się raz jeszcze, tym razem z zamiarem zamilknięcia na dobre.
Od kilku lat poziom mojej hemoglobiny waha się od 13,7 do 14 g/dl; za każdym razem przed oddaniem krwi a po badaniu słyszę od pani pielęgniarki: "ale ma pani piękną krew" albo "ale ma pani dobrą krew". Gdybym miała w procentach określić, co stanowi moje pożywienie, wyglądałoby to mniej więcej tak: warzywa 75%, owoce 5%, produkty zbożowe 15%, owoce morza 5%, mięso 0%. Słodyczy z racji tego, że ich nie lubię, nie jem w ogóle, z cukrem mam do czynienia jedynie przy piciu kawy - nieosłodzonej nie wypiję. Z tłuszczów spożywam głównie oliwę i olej roślinny. I czuję się świetnie.
Gdy polegałam na kuchni mojej Mamy, czyli przez wiele lat, miałam problemy z anemią; raz było na tyle nieciekawie (wynik: 5,4 g/dl), że miałam robione dodatkowe badania wykrywające białaczkę. Na szczęście skończyło się na kuracji żelazem w tabletkach. Nie wiem, jak wielki jest związek jednego (kuchni Mamy) z drugim (anemią), ale nie ulega wątpliwości, że kuchnia ta mi nie służyła. Trochę Mamę rozumiem, ponieważ musiała przyrządzać posiłki również dla trzech facetów: Taty i moich dwóch braci. Zatem priorytetem dla Niej było to, aby były one kaloryczne. Zupy mocno zaciągane śmietaną, zawiesiste sosy, warzywa polane masłem i oczywiście dużo mięsa. Dziś dla mnie opcja nie do wyobrażenia. Co najśmieszniejsze, w oczach Mamy jestem osobą wiecznie się odchudzającą. Nie rozumie, że to jest mój styl żywienia. Często słyszę "jak ty się możesz tym najeść? ja byłabym ciągle głodna".
Zdarza się również, że gdy wracam do domu po oddaniu krwi, Mama mnie urabia: "najedz się przyzwoicie chociaż ten raz!".
Jak się okazuje, nie tylko starszych ludzi trudno przekonać do zmian nawyków żywieniowych; gdy zaczęłam na ten temat czytać rozmaite artykuły, obserwować, co ludzie biorą jako śniadanie do pracy itp. itd., stwierdziłam ze zdumieniem, że młodzi powielają wzorce starszych.
Kiedyś wydawało mi się to powiedzenie utartym frazesem, ale dzisiaj wiem z doświadczenia, że to prawda:
"Jesteś tym, co jesz"
A Wy? ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz