poniedziałek, 25 marca 2013

Wierzba smocza, malinowe kalosze i strumień świadomości

K


Czy można dać się oczarować przez gałąź? Można. Uległam jej dzisiaj. Tak, gałęzi. Ale po kolei.
Wybrałam się z moimi domownikami na duży targ. Zasadniczo w celu zrobienia zakupów spożywczych przed świętami. Ale ze mną nie robi się takich po prostu zakupów. W drodze powrotnej do domu w aucie leżała owa gałąź, której tożsamość pojawi się za parę zdań, oraz malinowe kalosze. Bo, Szanowni Czytelnicy, nie ma udanych świąt bez gałęzi i kaloszy. To jest całkowicie zrozumiałe.
Mijając kolejne stragany i wpatrując się w mnogość wszystkiego, szczególnie w rzeczy i przedmioty absolutnie niezbędne do życia, jak na przykład kiczowate i przeurocze wełniane kury zrobione na szydełku (jedna już stoi u mnie w pokoju na półce), natrafiłam na wielkie wiaderko a w nich na TE gałęzie. I stanęłam jak zaczarowana. 
- Prawda, że piękne? - odezwała się pani sprzedająca owe cuda.
- Taaaak - wyskrzypiałam, nie odrywając wzroku od nich.
Pani sięgnęła po najbardziej okazałą, ponad metrową sztukę i mi wręczyła.
- Ta jest najładniejsza. Jeśli nie włoży się ją do wody, będzie służyć jako ozdoba przez lata. Ale jest też najdroższa.
- Ile kosztuje?
- 7zł.
W myślach pojawiło mi się mniej więcej coś takiego: ?!?!?!?!?. Byłabym skłonna za nią dać dużo więcej.
Wyciągnęłam dwie monety z kieszeni i po chwili gałąź była już moja. 
Po powrocie do domu, udałam się do wujka google, aby sprawdzić, co to za rodzaj wierzby (tak, bo to wierzbowa gałąź), nie było to takie łatwe, wpisywałam "dziwna wierzba", "złączone gałęzie wierzby" itp. W końcu dotarłam do właściwych zdjęć i dowiedziałam się, że to cudeńko, które teraz zdobi mi ścianę, jest integralną częścią drzewa o nazwie wierzba sachalińska sekka, inaczej smocza! i pochodzi z Azji. 
A tutaj jej fragment na mojej żółtej ścianie (pod podanym linkiem kryją się ładniejsze zdjęcia):
Z kaloszami łączy ten fragment rośliny to, że zostały kupione w tym samym dniu. Udało mi się namówić moją prawie siedemdziesięcioletnią Mamę na to, aby kupiła sobie wellingtony jako gwarancję nieprzepuszczalności wilgoci w deszczowe dni. Mama przymierzała pierwej czarne. 
- Pogrzebowe - powiedziałam - nie ma pani innych kolorów?
- Są, ale raczej nie dla starszej osoby.
- Ale jaki to kolor?
- Malinowy.
- To jest idealny kolor dla starszej osoby - powiedziałam do pani, akcentując słowo "starszej".
Pani chyba nie uwierzyła i zapytała moją Mamę:
- To przynieść pani te malinowe?
Ale Mama nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ ją ubiegłam:
- TAK, poprosimy.
W malinowych kaloszach moja Mama wyglądała jak ktoś, kto ma poczucie humoru. W ubiegłe wakacje kupiłam jej słoneczne okulary z czerwonymi oprawkami. 
- Idealnie skomponują się z czerwonymi okularami - powiedziałam.
- Jak pada deszcz to nie świeci słońce - odpowiedziała Mama.
Fakt. Nie pomyślałam o tym. Kupiłyśmy owe kalosze w kolorze malinowym, co Mama skwitowała jednym zdaniem "zgłupiałam przez ciebie" i miała oczywiście na myśli mnie. Nie szkodzi, pomyślałam, ludzie głupieją na mniej przyjemne sposoby.
W domu rozpakowałam owe buty, aby sprawdzić, czy będą pasować również na moje stopy. I gdy wykładałam je z reklamówki, uderzył mnie ich intensywny zapach. 
Gumowy zapach, który zdał mi się bardzo znajomy. Wścibiłam pół twarzy do cholewy kalosza i zaczęłam energicznie niuchać. Mama już nawet nie komentowała mojego zachowania.
I nagle do mnie dotarło!!! Tak pachniała głowa mojej pierwszej wymarzonej i upragnionej lalki - tzw. bobasa! Miałam wtedy pięć lat. Były to czasy schyłkowego socjalizmu, choć moi Rodzice jeszcze nie przewidywali tego, co nastąpi w 89. roku. Ja tęsknymi oczami powodziłam za reklamami zabawek na niemieckim programie RTL. Wręcz dostawałam wytrzeszczu pełnego łakomstwa, gdy przede mną roztaczał się nieosiągalny świat klocków Lego, domów dla lalek w pastelowych kolorach, kucyków z długimi włosami, lalek barbie, bobasów, które wydawały dźwięki płaczu i śmiechu oraz mnóstwa rozmaitych kuszących gadżetów.
Moja Mama wiedziała o moich tęsknotach, jednakże zasobność naszego budżetu domowego nie pozwalała na zakupy w socjalistycznym eldorado, czyli Pewexie. Aczkolwiek, po paru miesiącach, w dniu gdy przychodził do domu Gwiazdor (nie święty Mikołaj a właśnie Gwiazdor), zadając przerażające pytanie, na które gorączkowo odpowiadałam "tak, tak, tak, tak!", byleby szybciej dostać to, co trzymał w worku; w ten właśnie dzień, po rozpakowaniu prezentu dla mnie, do uszu moich Rodziców i reszty rodziny dotarła cała gama pisków i kwików, jakie tylko mój aparat mowy był w stanie wydobyć. Przede mną leżał bobas!!! Miał gumową głowę i gumowe kończyny, środek jedynie był z materiału. Pamiętam, że chwyciłam ową lalkę i zaczęłam skakać po całym pokoju, pokrzykując "mam bobasa, mam bobasa!" a potem wyściskałam moich Rodziców, Gwiazdora mając już głęboko gdzieś, ponieważ zdążyłam się zmiarkować rok wcześniej, że był to po prostu sąsiad w przebraniu. 
Niestety, nie cieszyłam się tą lalką zbyt długo. Moja dociekliwa natura nie pozwoliła mi na nierobienie rozmaitych eksperymentów. Po kilku kolejnych miesiącach wpadłam na pomysł, aby bobasowi zrobić nożyczkami otwór gębowy. Wycięłam go dość nieudolnie tam, gdzie były zaznaczone na różowo usta.
Efekt mojej pracy niezbyt mi się spodobał; postanowiłam go ukryć przed Mamą. 
Po kilku dniach od tegoż czynu, gdy byłam w trakcie pochłaniania obiadu, spontanicznie postanowiłam podzielić się częścią posiłku z moją lalką. Poprzez otwór gębowy, który przypominał raczej zwieracz, nawrzucałam kilka kawałków mięsa i surówki. Zadowolona z tego, że nakarmiłam moją lalkę, dokończyłam swój obiadowy przydział.
Po następnych kilku dniach nie tylko mi coś zaczęło przeszkadzać. Mianowicie mój bobas zaczął po prostu śmierdzieć. Moja Mama, próbując zlokalizować w pokoju ów przykry zapach, odkryła nie tylko to, że lalka miała na twarzy otwór gębowy w kształcie zwieracza, ale również to, że w środku gumowej głowy rozkładały się kawałki mięsa i surówki. Ku mojej rozpaczy i nie bacząc na moje desperackie błagania, postanowiła bobasa wyrzucić. Płakałam przeraźliwie, jednakże nic nie wskórałam. Znowu zostałam ze swoimi plastikowymi lalkami o smutnych jak epoka, w której spędzałam dzieciństwo, obliczach. 
Wracając do rzeczywistości z 2013 roku, uśmiechnęłam się ciepło do zupełnie obojętnych na ten gest malinowych kaloszy. I poczułam się przez ten moment jak Proust, jak Woolf, jak Joice. I było mi przyjemnie......



2 komentarze:

  1. Narracja nie jest moim żywiołem, dlatego z ogromną przyjemnością przeczytałem Twój wpis i jest mi z tym dobrze. Pan Proust - oj tak, może w te święta chociaż fragmenty... Wczoraj wróciłem po raz kilkunasty do "Weisera Dawidka" Huellego. Ale nie napiszę Ci recenzji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tomku, a pamiętasz, jakie problemy miał Huelle przed wydaniem "W.D." ze strony krytyków? Hahah, a publikacja okazała się książką dziesięciolecia...

    OdpowiedzUsuń