Nie mogę powiedzieć, że sięgam po muzykę elektroniczną często. Ani że stanowi ona szczególny obiekt moich zainteresowań. Ale doceniam sytuacje, w których jakakolwiek interakcja z dziełami kultury w jakiś sposób niespodziewanie do mnie trafia, zaczyna karmić i prowokować przemyślenia.
Na pewno lubię muzykę, która oferuje emocjonalny oddech oraz możliwość "szperania" w niej, poszukiwania proweniencji poszczególnych jej elementów. Która rodzi pytania.
Do tego rodzaju twórczości artystycznej zaliczam utwory Adriana Noryaniego, które porywają w podróż przez dźwiękową eklektyczność - w dobrym tego przymiotnika znaczeniu. Jest to muzyka warstw zapraszających do dekonstrukcji. Muzyka, w której słychać sumę doświadczeń i spostrzeżeń, odbytych wędrówek - tych geograficznych i tych w głąb siebie, przeżytych emocji. Dzieła Noryaniego potwierdzają tezę, że twórcze inspiracje mogą płynąć zewsząd i że można je znaleźć w najbardziej zaskakujących aspektach życia. Warunek jest jeden i Noryani go spełnia - trzeba posiadać otwarty i chłonny umysł.
Posłuchajcie:
Na koniec refleksja mało odkrywcza, ale pasuje. Jako rzemieślnik słowa trochę z przekąsem zauważyłam, że dzieło muzyczne, dzięki poziomowi technicznemu instrumentów i sprzętów, na których jest tworzone i poddawane procesowi dopracowywania, oferuje niemal nieograniczone możliwości w przekładaniu i przeobrażaniu bogactwa rzeczywistości na język muzyki. Może to porównanie nie na miejscu, ale dzieło pisane nigdy czegoś takiego twórcy nie zaoferuje. Piszę to, mając w pamięci twórczość m.in. Mirona Białoszewskiego.
Jedno się nie zmienia w żadnej z dziedzin sztuki - ponad możliwościami technicznymi niezaprzeczalnie stoi to, co jest zasadniczym konstruktem każdego dzieła: wrażliwość i wyobraźnia twórcy. Noryani obydwie ma nieograniczone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz