K
Uprzedzam lojalnie, że poniższy tekst jest z kategorii lajtowego pierdu pierdu o dupie Maryni. Bez uwzględniania dupy Maryni. Mianowicie:
Siedząc przy hotelowym barze obok
chrapiącego na jawie i nieudolnie próbującego okiełznać nasze polskie piwo
(ach, te procenty!) Brytyjczyka, doznałam nagle olśnienia.
Mianowicie, że muszę napisać o
moich ostatnich doświadczeniach w noszeniu… szpilek (na nogach) oraz aparatu na górnej
szczęce, prostującego zęby .
Powyższe doświadczenia mogłabym w
sumie skwitować krótkim stwierdzeniem:
zwolnienie tempa.
W dwóch zasadniczych wymiarach. I
jeśli coś dobrego doraźnie wynika z decyzji o noszeniu powyższych, to właśnie
to, że musiałam zwolnić. Pęd chodzenia i pęd jedzenia. Niby nic, ale zanim
przywdziałam ww. atrybuty, bardzo szybko chodziłam (i chodzę, wszak szpilek nie
mam zamiaru nosić codziennie) i dość szybko pochłaniałam jedzenie (wbrew
przepisom na temat zdrowego i sensownego sposobu odżywiania), ponieważ zawsze było
coś ważniejszego od chodzenia i od jedzenia. Ponieważ najczęściej idę po to,
aby gdzieś dotrzeć i jem po to, aby zaspokoić głód. Nie idę / chodzę dla samego … ijścia (?) /
chodzenia; nie jem dla samego rozkoszowania się smakiem. A nawet jeśli, to
bardzo, baaardzooo rzadko.
[Przerwa! Podjęłam rozmowę z
Brytyjczykiem przy barze. Powiedział mi, że był w miejscowości „Czubaka”, w
której jest muzeum kolei. Na widok mojego zdumienia otwarł swój notesik, w
którym miał zanotowaną nazwę „Chabowka”. Zgooglowałam przy nim tę nazwę i
wyszło, że jest to miejscowość Chabówka, na południu naszego kraju, w której
rzeczywiście znajduje się skansen pełen starych lokomotyw. Niestety, jakem
wielbicielka brytyjskiego akcentu, nie wykapowałam, co to ta „Czubaka”, poza
skojarzeniem z „Gwiezdnymi wojnami” )
Wracając do szpilek itepe. Te,
które kupiłam za zawrotną sumę, jak na buty sięgające poniżej kostki,
wyglądają mniej więcej tak:
To znaczy, obcas i koturn jest
ten sam, zaś kokarda mniej ekspansywna. Gdy je zakładam, jestem wyższa o ok. 10
cm. Jak na kogoś, kto NIGDY nie poruszał
się w takich butach, chodzę w nich
całkiem sprawnie. Aczkolwiek WOLNIEJ. I o to właśnie chodzi. Stąpając wolniej,
mam czas na to, aby umieścić nieco gracji w moich ruchach. To jest naturalny
skutek. Dzieje się na zasadzie sytuacji bez wyjścia. Przypominam sobie o tym, że unisex odzienia wierzchniego niekoniecznie zawsze popłaca. Trzeba
było tych szpilek, po trzydziestu paru latach mojego życia, żebym się o tym
przekonała.
Podobnie w przypadku aparatu na
zębach.. Nagle przy spożywaniu każdego bez wyjątku posiłku muszę wszystko żuć wolniej, ostrożniej ponieważ pierścienie na zębach haczą i ma się również wrażenie, że szybkie przeżuwanie mogłoby aparat uszkodzić. I w ten oto sposób zaczęłam przeznaczać na posiłki więcej czasu.
Co ma do powyższych tytułowa cykoria? A to, że spędzając czas w hotelowej enklawie, zamówiłam sobie sałatkę, w której skład wchodziła cykoria. Nigdy wcześniej, tj. zanim na moich zębach znalazł się aparat, nie odczułam skali i kwintesencji gorzkości cykorii w takim stopniu, jak właśnie teraz.
I może będzie to banalna puenta, najpewniej zupełnie tak, ale ... ile nam umyka istotnych drobiazgów konsekwentnie budujących naszą codzienność, tylko dlatego, że jesteśmy przekonani, że szkoda na nie czasu albo że się na nie czasu nie ma? Czy trzeba zachorować na nowotwór z terminalną opcją, aby doceniać "pierdoły"? W sumie to nie. Wystarczy aparat na zębach i szpilki na nogach. Ja już to wiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz