środa, 19 września 2018

Mikrorecenzja "Kleru" Smarzowskiego

G
Obawiałem się, że najnowszy film Smarzowskiego będzie ograniczał się tylko do jednostronnego i krytycznego pokazania  problemów polskiego kościoła, że będzie to film z tezą, którą reżyser będzie udowadniał przed dwie godziny i potem zakończy obraz ocierając pot z czoła.
Na szczęście-myliłem się.
"Kler" to świetnie napisana i dobrze zagrana opowieść o obłudzie, chciwości (niektóre fragmenty filmu to takie katolickie "House of Cards", które wywołuje ciarki na plecach) i kłamstwach polskiego kleru. Smarzowski nie zapomniał o dobrym scenariuszu-pokazuje historię trzech duchownych, którzy będą musieli się zmierzyć z całą obłudą, a każdy zrobi to na swój sposób. Film jest pełny czarnego humoru, a jego twórca unika udzielania jednoznacznych odpowiedzi na pytania, które sam zadał. Całość wieńczy mocny i przejmujący finał.

Moja ocena:8/10


czwartek, 21 września 2017

miejskie depresje, małe ciągoty, kasztanowe nostalgie

K

dziś w drodze powrotnej z pracy zachciało mi się nagle przysiąść na ławce i pogapić się na symbiozę kaczek, kawek i gołębi w miejskim parku, którego serce stanowi niewielki zalew. sytuuję się w tej potrzebie pomiędzy dziadkami tuptającymi do ławek jak do przystani wytchnienia a nastolatkami, których rzesze zasiadają przy stawie, by poprzeglądać internet w telefonach i pośmiać się z czegoś tam. dziadkowie i babcie mają twarze otwarte na przechodniów, na ostatnie podrygi słońca, na szmery i stuki ulic, na szelest liści, na drganie wiatru. nastoletni ludzie zamykają się w przestrzeni multimediów i we własnych wybuchach młodzieńczej witalności, w znaczących dla nich rozmowach o niczym. okolica jest tylko dodatkiem. ot - różnorodność percepcji rzeczywistości. 
w drodze do domu mijałam kasztanowce. bez namysłu zboczyłam z drogi i pakując się na trawnik, zaczęłam szukać kasztanów. znalazłam jednego i z bananem na gębie go podniosłam. odłożyłam torbę z laptopem na trawę i szukałam kolejnych. niebawem kątem oka zauważyłam ciekawskie spojrzenia jakiejś pani i jej dzieci. ona też zbierała kasztany. dla nich, do szkoły na zajęcia. nagle dopadła mnie myśl, że stoję w trawie, w butach na obcasie, w stroju "biurowym", nieopodal leży torba z laptopem. popatrzyłam na mamę z dziećmi i niespodziewanie zrobiło mi się głupio. konwencja, która dziś tworzyła mnie zewnętrzną, zupełnie nie pasowała do czynności biegania po trawie za kasztanami. zostawiłam w dłoni pierwszego znalezionego, wzięłam torbę z laptopem i poszłam do domu.
teraz siedzę sobie na balkonie i myślę, że powinnam mieć to wszystko w dupie. skoro miałam ochotę zbierać kasztany, to powinnam zbierać. jak bardzo społeczne konwencje mają wpływ na moje życie? co by się stało, gdybym zdjęła botki na wysokich obcasach i łaziła po trawie w skarpetach, w parku? czy ktoś uznałby mnie za "pomyloną? a jeśli tak, to dlaczego?


niedziela, 17 września 2017

bez facebooka czyli jak żyć

K


jakiś czas temu usunęłam swoje konto na facebooku. może Szanownemu Czytelnikowi ten komunikat wydać się mało godnym jakiejkolwiek rozwagi. jednakże dla mnie było to rozstanie z czymś, od czego byłam uzależniona. i chciałam podzielić się tutaj przemyśleniami człowieka na odwyku.  założyłam je w 2010 roku i byłam aktywną uczestniczką tego społecznościowego medium. myślę, że każdy w miarę inteligentny człowiek - użytkownik facebooka zdaje sobie sprawę z ułudy, jaką buduje tego typu zjawisko w internecie. ale na co dzień nie bardzo jest czas / chęć na to, by roztrząsać ten problem. z facebookiem po prostu się żyje. w telefonie, na tablecie, laptopie. w domu, w pracy, na wakacjach, na imprezie i w wielu innych miejscach, w których spędza się czas. raczej nikt lub mało kto pyta, dlaczego tak jest. działa w tej kwestii argument "wszystkich". "wszyscy mają". "wszyscy udostępniają". "wszyscy przeglądają". 
poniższe uwagi są wyłącznie wypadkową moich doświadczeń i przemyśleń człowieka zbliżającego się do czterdziestego roku życia. można się z nimi nie zgadzać. nie sięgałam po rozważania socjologów i psychologów. 

1. facebook jako przynależność do ogromnej społeczności. 
na ile ten argument działa, trudno mi stwierdzić, ale działał w jakimś stopniu na mnie. należę do ludzi, którzy niespecjalnie udzielają się towarzysko "w realu". ponieważ nie lubię, ponieważ uważam to za stratę czasu, ponieważ jestem w jakimś stopniu aspołeczna. mierżą mnie wszelkiej maści knajpy i hałas. czuję się w nich nieswojo. przestrzeń wirtualna była dla mnie zatem idealnym miejscem na realizowanie moich potrzeb związanych z życiem społecznym. przede wszystkim dlatego, że miałam ją pod kontrolą. mogłam zakończyć rozmowę w dowolnym momencie, nie tłumacząc, dlaczego to robię. udostępniałam na swojej tablicy takie informacje, jakie chciałam. i mogłam je w każdej chwili edytować lub usunąć. z drugiej strony brałam udział w aktywności moich znajomych, wiedziałam, co u nich się dzieje, czasami te informacje przekraczały zakres moich zainteresowań, szczególnie gdy dana osoba wylewnie uzewnętrzniała swoje życie prywatne, niemal intymne. niemniej jednak wiedziałam, co słychać np. u znajomego artysty grafika, który wraz z żoną  przeprowadził się z Berlina do USA, gdzie moi znajomi byli na wakacjach, co danego dnia robili, co jedli, co oglądali, czego słuchali, co polecają. ktoś zdał egzamin na prawo jazdy, ktoś skończył studia podyplomowe, komuś urodziło się dziecko etc... byłam na facebooku częścią tego procesu przepływu informacji. mogłam skomentować, polubić. wziąć udział w dyskusji. lub po prostu pośmiać się. 
2. facebook jako miejsce fałszywych pochwał. 
zasadniczo w tej przestrzeni nie spotkałam się z tym, by ktokolwiek skrytykował zdjęcie swojego znajomego. albo to, gdzie był na wakacjach, albo jaki ma samochód. każde zdjęcie dziecka jest z niepisanej zasady lajkowane, bombardowane cukierkowymi emotikonami i komentarzami typu "słodziak". zdjęcie może być beznadziejnej jakości i może przedstawiać wyjątkowo brzydkie dziecko. albo parę, która stoi na tle jakiejś tam plaży po zmroku, która mogłaby być plażą gdziekolwiek, ale podpis pod zdjęciem brzmi: "Rodos". to nie ma znaczenia. jest jakaś domyślnie skodyfikowana lista zasad, według których się reaguje. podobnie jest ze zdjęciami profilowymi lub ślubnymi. osoba / para może wyglądać wyjątkowo beznadziejnie i brzydko, ale to nie zmienia faktu, że reakcje będą zawsze pozytywne. ewentualnie niektórzy użytkownicy powstrzymają się od reakcji. czasami zdarzało mi się spotkać żartobliwe komentarze typu "stary ale masz tu przepity ryj". i to raczej na profilach młodych osób (do 25 r. ż.), ale ponieważ był to żart, adresat nie czuł się na serio obrażony. oczywiście na forum.
3. facebook jako źródło informacji o świecie.
poprzez swoje konto na przestrzeni lat polubiłam ponad 1000 stron. zarówno tych dotyczących kultury i ludzi kultury, jak i tych, które były kontami serwisów informacyjnych z kraju i ze świata typu The Independent, Frankfurter Allgemeine Zeitung, Gazeta Wyborcza, fundacji, instytucji, organizacji działających na rzecz ludzi i zwierząt. gdy dorwałam się do telefonu w ramach jakiejkolwiek przerwy od czegokolwiek, wpadałam w zachłanne scrollowanie i pochłanianie rozmaitych informacji, które z polubionych stron wyświetlały mi się na "wallu". niekiedy w domu, w wolnym czasie włączałam facebooka "na chwilkę" i robiłam jak wyżej - po czasie kapując się, że spędziłam na tej czynności godzinę. gdy nadszedł czas bezpardonowej samooceny, która doprowadziła mnie do decyzji o usunięciu konta, zdałam sobie sprawę, że robiłam sobie śmietnik z głowy oraz że - co najmniej - połowa zaczerpniętych informacji tylko przeleciała mi przez myśli, nic do nich nie wnosząc.
4. facebook jako przestrzeń kreowania własnego wizerunku.
wydaje mi się, że byłam na tym koncie trochę "lepsza" niż jestem w rzeczywistości. nie chodzi mi o wizerunek zewnętrzny, ponieważ akurat nie miałam potrzeby, by bombardować znajomych swoimi zdjęciami. jeśli już to były zdjęcia profilowe, które identyfikowały mnie ze mną. oczywiście te, które uważałam za najbardziej udane. fotografia potrafi wydobyć z człowieka urok. odpowiednie oświetlenie, ujęcie, bardziej lub mniej zaawansowana obróbka. i okazujemy się piękni lub przynajmniej bardziej atrakcyjni niż na co dzień. chodzi mi o wizerunek mnie jako człowieka złożonego z określonych poglądów. brałam udział w tych dyskusjach, w których wiedziałam, że "zabłysnę" a moje sądy spotkają się z poklaskiem i - czasami również - z podziwem. gdzieś w głębi łechtało to moje ego. dziś postrzegam to jako potrzebę niskich lotów i budowanie sobie fałszywego uznania. dlaczego fałszywego? a jakie znaczenie w codziennym życiu tak naprawdę może mieć to, że Iksiński z Warszawy i czterdzieści kolejnych nieznanych mi osób "lubi" moje przemyślenia na jakiś tam temat?
5. facebook jako ekshibicjonizm i podglądanie innych
przyznam, że obie czynności miałam pod kontrolą do samego końca mojej obecności na tej stronie. nikt nie znalazł informacji ani zdjęć dotyczących mojego najbardziej osobistego życia. ani nie miałam takiej potrzeby, ani nie uważałam tego za rozsądne. chętnie dzieliłam się zdjęciami z miejsc odwiedzonych na świecie i w kraju, które sama robiłam itp. 
ale na pewno dałam się poznać w zakresie poglądów m.in. politycznych i religijnych, a ponieważ mam je radykalne, mogłam sobie niejednokrotnie zaszkodzić - chociażby na gruncie zawodowym. na szczęście tak się nie stało. dziś, gdy myślę o wszystkich dyskusjach, w których wzięłam udział, ogarnia mnie gorzki śmiech. nie sądzę, bym kogokolwiek do czegokolwiek przekonała. odwrotnie również się tak nie stało. może z jednym wyjątkiem. [Tomasz, jeśli czytasz ten tekst, mam na myśli Ciebie i Twój piękny humanizm...] 
za to korzystałam z możliwości podglądania innych - przeważnie w celach związanych z moją pracą. chętnie też oglądałam zdjęcia z podróży znajomych globtroterów, ponieważ nie tylko były jakościowo zachwycające, ale również dlatego, że treść ich stanowiło odwiedzane miejsce a nie twarz czy sylwetka zajmująca 3/4 fotografii. tę ostatnią z wymienionych czynności w ramach użytkowania facebooka postrzegam jako najmniej szkodliwą.  ale prawdą jest też, że oglądałam te zdjęcia nie dlatego, że akurat potrzebowałam się dowiedzieć, jak podróżuje się np. po Islandii, ale dlatego, że "wpadły" mi przed oczy, gdy znajomy je udostępnił.
6. chwilowość facebooka
taki charakter mają media społecznościowe. wszystkie informacje mniej lub bardziej ważne, zdjęcia, złote myśli, obrazki itp. itd., które się udostępnia, po kilku dniach odchodzą w niepamięć, na ich miejsce pojawiają się kolejne. trwa nieustanny, olbrzymi przepływ istotnych i śmietnikowych komunikatów. ktoś na chwilę zabłyśnie, ktoś na moment jest na językach, po krótkim czasie przestaje, odchodzi w niepamięć, ktoś inny zastępuje jego miejsce. w szerszym kontekście m.in. czasowym to wszystko nie ma znaczenia. jest złudne. właśnie chwilowe. i nijak ma się do rzeczywistości, która czeka, gdy odłoży się telefon, tableta, laptopa.

przyłapuję się na tym, że dzień po dniu brakuje mi czynności przeglądania facebooka i zapewne ten stan jeszcze jakiś czas potrwa. brakuje mi też owego złudnego wrażenia, że jestem częścią jakiejś społeczności, do której należałam bez większego wysiłku i bez specjalnych zabiegów. telefon bez messengera zauważalnie zamilkł. odzywają się jedynie ci znajomi, z którymi utrzymywałam kontakt bez facebooka. reszta pozostała w świecie wirtualnym. 


piątek, 8 września 2017

mucha w kropli wody

K

kilka dni temu przydarzyło mi się coś, co można by określić jako zabawne / dziwne / zwykłe / niezwykłe / ontologicznie ironiczne.... właściwe słowo niech wybierze sobie Szanowny Czytelnik, gdy dobrnie do końca tekstu.

godzina 7.30, weszłam do łazienki na poranną toaletę. zerknęłam do wanny, ponieważ znajdowało się w niej coś czarnego. mianowicie mucha. duża mucha. wanna była w 99 % sucha. ten 1% stanowiła kropla wody, która zapewne ostała się po mojej wieczornej kąpieli. i w tej kropli motała się mucha. wyglądało to o tyle kuriozalnie, że, jak już wspomniałam, pozostała powierzchnia wanny była zupełnie sucha. zapatrzyłam się w bezradność owada. miałam ochotę popchnąć go i pokazać mu, że milimetr obok kropla się kończy więc mucha może ocalić swój nędzny żywot i powędrować w bezpieczne dla niej miejsce. jednakże nie zrobiłam nic. poirytowana tępotą stworzenia, oczekiwałam na rozwój sytuacji. mucha bezradnie poruszała odnóżami, kręcąc się w kółko. jakby widziała wyłącznie wodniste granice tej niebezpiecznej enklawy i nic poza nimi. w jakimś empatycznym odruchu chciałam zakończyć ten osobliwy teatr walki o życie. mimo tego, wyszłam.
godzina 18.25. wróciłam do domu z pracy i pospiesznie powędrowałam na górę do łazienki. mucha już nie żyła. utopiła się w tej kropli. zanim otwarłam drzwi, miałam nadzieję, że zastanę pustą wannę. zrobiło mi się smutno. nie z powodu muchy, której rozmaite gatunki skazuję na eksterminację w okresie wiosenno-letnim, ilekroć mam sposobność. zrobiło mi się smutno, bo nagle napadła mnie myśl, że to jestem ja. że ta mucha to ja. w wielu życiowych sytuacjach usidlona przez ciasne tu i teraz, zza ścian którego nie widzę nic więcej. czy mam czekać na moment, w którym, podobnie jak ja tę martwą muchę, ktoś lub coś zmyje mnie do kanalizacji silnym strumieniem z prysznica? ................


niedziela, 3 września 2017

G

Podpatrzone&podsłuchane

Wejherowo. Koniec sierpnia, peron kolejowy.
Rezolutny sześciolatek z ogromnym plecakiem o kolorowym wzorze zbliża się do peronu, z tyłu człapie jego dziadek i babcia.
Maluch może liczyć na rzadką chwilę uwagi, ma też publiczność. Wykorzystuje to.
- Nie można zbliżać się do torów, bo pociąg może potrącić - deklaruje, świetnie imitując głos wszystkowiedzącego eksperta z reklam telewizyjnych.
Dziadek i babcia kiwają głową niemal automatycznie.
Proces myślowy sześciolatka zmierza jednak dalej. Pojawia się pytanie, które domaga się natychmiastowego wypowiedzenia.
Co też i następuje.
- A jeśli pociąg uderzy, to poszoruje kości? - zastanawia się maluch.
- Nie. Wtedy przetnie Ciebie na kilka kawałków - rezolutnie tłumaczy dziadek. 
I dopowiada. - Jeśli mu się uda.

Gdynia. McDonald.
Przy automacie do kupna hamburgerów stoi grupka siedemnastolatków.
Jeden z nich pewnie ma kasę albo wyjątkowo dobry dzień. Machając kartą bankomatową przybierę minę zblazowanego bogacza.
- Możecie zamówić i mieć naprawdę WSZYSTKO. Oprócz masturbacji.

Idąc w swoją stronę wyobrażam sobie trudnowyobrażalne sytuacje, gdy hamburgery przegrywają...

czwartek, 10 sierpnia 2017

krawcy niematerialnych zjawisk

K
nie chcą za wiele zmieniać w swoim aktualnym życiu. z bardzo wielu rozmaitych powodów, w tym koniecznych, również bezlitosnych, także konformistycznych a i wynikających z ichniej natury wewnętrznego bardziej niż zewnętrznego wojownika. nie bronią się przed społecznym metkowaniem i wpychaniem w role. rozumieją, czemu to służy. ale są uzewnętrznieni i odporni na ów proceder, przy jednoczesnym dość sprawnym funkcjonowaniu w obrębie tych ról. pozostają z dala. są dla siebie samych furtkami i korytarzami. budują ich coraz więcej. nie chcą się w tym procesie zatrzymać. otwierają kolejne wsobne drzwi. kochają drzwi. kochają bycie w trakcie. trwanie w stawaniu się. w przeistaczaniu. w odkrywaniu swoich kolejnych korytarzy. nie chcą się zatrzymać. nie chcą się stać raz na zawsze. nie chcą być w środku siebie na stałe. zaakceptować jeden wymiar istnienia i przykleić do niego wszystkie sensy swojej egzystencji. odrzucają stałość wewnętrznego życia. jednowymiarowość. nie wiedzą, ile posiadają wersji samych siebie. nie identyfikują się z żadną. roztrząsają pojęcie niemożliwego. sprawdzają, jak w lustrze wygląda "nie" i gdzie leżą granice tego słowa. wpatrują się w sufit i widzą kalejdoskopy możliwych zdarzeń. wpatrują się w gładką ścianę i widzą zawiłości tego, co jest. 
gdy napotkają na nagłe szczęście, oglądają je z odległości. jak niebywały okaz, pod mikroskopem. gdy napotkają zrozumienie, szyją z niego nieudolne płaszcze i zakładają je na nagie posągi swoich braków. łatają nim swoje wewnętrzne dziury. karmią się nimi po cichu, w samotności. trochę zachowawczo. trochę z obawy. trochę nieśmiało i badawczo. 
zawsze pozostając w gotowości. zawsze tej gotowości przecząc.





wtorek, 13 czerwca 2017

Trzy filmy, które chciałbym obejrzeć

G

Władca Pierścieni by APART
*Współczesna i realistyczna wersja "Władcy Pierścieni" Tolkiena. 
*Dramat Fantasy
Wszystko zaczyna się źle. Gandalfowi nie udaje się namówić rozleniwionego i gnuśnego Froda do wyprawy i uratowania świata. Po trzech dniach bezskutecznego namawiania, zrezygnowany Czarodziej rzuca na niziołka czar zniewolenia i wyrusza na wyprawę. Sami, bo inni hobbici pojechali do sanatorium.
W drodze do Góry Mglistych Gandalf pokonuje Nazguli za pomocą świeżo poznanej przebiegłości i sprytu, podróżnicy nie trafiają jednak do Gospody Pod Rozbrykanym Kucykiem, bo Frodo stwierdza, że trzeba oszczędzać kasę i jeść darmowe korzonki, martwe nietoperze i kawałki kory drzewnej. Gandalf się zgadza, bo niziołek jest coraz bardziej gnuśny i czepia się go, że z powodu wyprawy zniszczy swoją szansę na karierę w branży jubilerskiej. W Górach Mglistych Frodo strzela focha a Gandalfowi dokucza okrutny reumatyzm, nic więc dziwnego, że nie jest specjalnie zadowolony ze spotkania Barloga. Rzuca na niego 15 kul ognia, kopie go zdradziecko w jądra i ostatecznie pokonuje brutalnymi czarami. Właśnie wtedy zyskuje przydomek Gandalf Wkurwiony.
Przez kolejne miesiące wyprawy nie dzieje się nic szczególnego i widowiskowego, poza dołączeniem do wyprawy obślizgłego Golluma. Czarodziej decyduje się jednak oddać tego nudziarza do Obozu dla Nieprzystosowanych prowadzonego przez Krasnoludy.
Gdy na horyzoncie pojawia się Góra Przeznaczenia Gandalf dostaje niepokojące wieści. Posłaniec donosi, że Sauron wybrał nową taktykę - zamiast walczyć z ludem Śródziemia, korumpuje go. Okazuje się, że sprzedaż taniego i mocnego alkoholu oraz zmodyfikowanego genetycznie fajkowego ziela przynosi coraz lepsze efekty, do Saurona przystępują nawet Krasnoludy.
Zniszczenie pieścienia ma więc gorzki charakter, z jednej strony jest to ważny cios w Saurona, ale z drugiej - przed siłami dobra czeka jeszcze wiele trudnych walk.
Tuż przed zniszczeniem pierścienia pojawia się przerwa dla sponsora. Szef firmy APART tłumaczy jak ważny jest wybór biżuterii stworzonej właśnie w jego firmie.


Zemsta Klanu Jebosława
*Słowiański film akcji
Obraz rozpoczyna się emocjonującą sceną ataku na słowiańską wioskę przez wikingów. Najeźdźcy prowadzeni przez Jarla Ragnara BladegoLoka w ciszy podchodzą do wioski o nazwie Lipce, licząc na zaskoczenie mieszkańców. W chatach znajdują jednak tylko słomiane kukły w kształcie ludzi.
- To pułapka! - krzyczy Ragnar.
Nie udaje mu się jednak zrobić nic więcej, bo zostaje przebity włócznią przez Mieszka Jebosława, nieustraszonego wojownika słowiańskiego, który zaczaił się na wikingów.
Klan Jebosława szybko rozprawia się z wojownikami północy, dzięki pomocy kapłanów Peruna udaje się także zbudować kopie statków wikingów.
Dokładnie dwa lata po zdradzieckim ataku Drużyna Jebosława na 30 okrętach słowiańsko-wikinśkich rusza na podbój krajów północnych. Wikińscy wojownicy uginają karki przez szalonymi słowianiami, którzy walczą z imieniem Światowida na ustach. Po 10 latach walk Jebosław zdobywa całkowitą dominację nad wikingami i planuje podbój Brytanii.
Plany przerywają jednak wieści z rodzimych ziemi. Trzeba wracać i pokonać ogromne zagrożenie-brutalny i coraz bardziej popularny kult chrześcijaństwa.

Duma i znudzenie
*Realistyczna komedia romantyczna
Hugon, początkujący i obiecujący księgowy z Ciechanowa zakochuje się ! Mężczyzna porusza niebo i ziemię, coby zdobyć serce, ciało, duszę (niekoniecznie w tej kolejności) ponętnej Joanny. Wybranka serca głównego bohatera ma jednak
charakter wybitnie księżniczkowaty-raz jest miła, a raz oschła, czasem strzela seriami fochów. Przez pierwszą godzinę filmu widzimy wyczerpujące próby zdobycia Joanny przez Hugona, później następuje załamanie.
Hugon płacze w kwaśnym deszczu, kompulsywne zjada paluszki słone, rzuca nawet kamieniami z dachu elektrociepłowni. W końcu dochodzi do siebie i postanawia żyć bez miłości!
Plan okazuje się genialny w swej prostocie-kariera Hugona rozwija się jak węże pijanych strażaków-ochotników, wszystkie inne dziedziny życia też kwitną. Przez kolejne 15 minut filmów Hugon żyje tak radośnie i szczęśliwie, że cała dramaturgia siada i film się kończy.
W ostatnich scenach widzimy Joannę, której udało się założyć dobrze prosperującą fabrykę gofrów i która wzdycha do Hugona. Okazuje się, że nawet zwycięstwo w programie "Gotuj z Papieżem" nie przynosi jej szczęścia.

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Córka. Choroba.

K


Publikuję ciepły jeszcze, dopiero co obrobiony fragment tego, co z rozmachem roi mi się w głowie.
Wrzucam dla zainteresowanych takim potworzeniem również linki do poprzednich fragmentów moich wypocin: numero unonumero duo.


CHOROBA. POCZĄTEK.
- Starałam się, przecież się starałam, starałam, starałam…. – bujany fotel poruszał się nerwowo.  Szeptała do siebie jedno zdanie, próbując się uspokoić. Ponownie sięgnęła po zgniecioną kartkę.
Nienawiść jest błogosławieństwem.
Dwa tygodnie wcześniej:
- Pani córka jest chora. – psychiatra przybrał minę sugerującą, że się przejmuje przekazywaną diagnozą.
Zanim przekroczyły próg Poradni, zanim nastał dzień rozliczeń i rozrachunków, obie siedziały na tarasie. Czarne włosy Bereniki zasłaniały ostry zarys jej policzków. Strzelała palcami. Dźwięk kościstych pstryknięć  skrzywił jej twarz.
- Nika, przestań!
- Mamo, ja nigdzie nie pojadę.
- Pojedziesz. Za-tar-gam cię tam choćby siłą.
- Chodzi ci o to gówno na ścianach. Nie jestem nienormalna. Nie wiem do końca, dlaczego to zrobiłam. Może dlatego, że na trawniku leżało tyle gówien Czarliego. A może dlatego, że życie jest ogólnie gówniane.
- Bredzisz! Masz dopiero siedemnaście lat!
- Cóż światłego ma wypływać z tego stwierdzenia, droga mamo? – Berenika skrzywiła ironicznie usta.
- Zamknij się. Pojedziesz do tego ośrodka. Kurwa, pojedziesz!
Joanna czuła napływające drgawki. Uświadomiła sobie, że za chwilę może stracić samokontrolę.
- Nie sięgniesz do twojej magicznej torebeczki?  Po tabletki szczęścia?
Do oczu Joanny napływała wściekłość.
- Nie krępuj się. Wiem, co łykasz. Co dzisiaj w menu? Doksepina?
Oczy Bereniki zaszły czarną, spokojną obojętnością. Wpatrywała się w matkę wyczekująco.
Szersze źrenice. Berenika skierowała wzrok niżej. Rozchylające się usta. Niżej. Niespokojna klatka piersiowa. Unosi ciężar oddechów coraz szybciej. Jeszcze niżej. Palce obu dłoni zachodzą jeden na drugi w ciasnym uścisku. Z powrotem na usta. Ulotny dźwięk zaciskającej się szczęki.
- Żmija, nie dziecko.
- Oczywiście. Ale nigdzie nie pojadę. Zapamiętaj moją decyzję.
Berenika wstała. Skierowała powolne kroki do salonu. Wyjęła z kieszeni kluczyk. Drzwiczki zakazanej szafki zaskrzypiały smutno. Wyjęła kilka listków rozmaitych tabletek.
- Mama weźmie.
Położyła je na stole. Joanna jednym szybkim ruchem zrzuciła lekarstwa na podłogę.
- Wynoś się żmijo. – wycedziła cicho przez zaciśnięte zęby.
- Jak sobie życzysz. Nigdzie nie pojadę. Zapamiętaj moją decyzję.
Joanna cztery razy zmieniała zamek w szafce na swoje prywatne rzeczy. Bezskutecznie.

- Pani córka jest chora.
Odłożył dokumentację na biurko. Spojrzał na Joannę. Chwila zawahania. Patrzyła na niego wyczekująco.
- Cierpi na zaburzenia afektywne dwubiegunowe. Jest to choroba... – Joanna uniosła na sekundę otwartą dłoń i opuściła.
- Nie musi pan tłumaczyć. Wiem, co to jest. Jakie zalecenia?
- Zanim przejdziemy do zaleceń, chciałbym wrócić do tego, o czym mówił pani mąż. O obciążeniu genetycznym. Zapoznałem się z pani kartoteką. Chciałbym również zweryfikować wszystkie niepokojące informacje na temat sytuacji rodzinnej. Ligia mówiła, w ramach wywiadu, o niepokojących, w moim odbiorze, incydentach domowych. Chciałbym również…
- Czy mógłby się pan wyrażać precyzyjnie?
Szybkie, wzajemne taksowanie się wzrokiem.
- Tak, oczywiście. Czy zamykała pani kiedykolwiek Berenikę w piwnicy?

(...)

wtorek, 30 maja 2017

nieważne, jakie błędy popełniłam

K


wróciłam w pielesze znajomego hotelu. gdy wyszłam zapalić fajkę, poczułam napływ świeżego, wiosennego powietrza, witającego nieśmiało lato. ponieważ przez chwilę było deszczowo, poczułam też zapach wzrastających roślin. uwielbiam go. siedząc na ławce przed hotelem, gdy samokrytycyzm poczynał spustoszenie w mojej głowie, zaczęłam myśleć o tym, co zdarzyło mi się w tym roku. przemknęły mi przed oczami kalejdoskopy podjętych decyzji, dokonanych wyborów różnego autoramentu i kalibru, sekwencje słów wypowiedzianych w rozmaitych sytuacjach; deklaracji i oświadczeń. wszystkie miały jakieś mniej lub bardziej znaczące odzwierciedlenie w moim życiu. kilka traum po drodze, kilka wzruszeń do głębi, jakieś błądzenie we własnych brudach, jakieś trawienie nieswoich wymiocin. to, gdzie jestem i to, co ośmielam się planować, jest wypadkową splotów tych niesamowitych, dołujących, pokrzepiających i wszystkich innych wrażeń. nadal oddycham, nadal żyję, to znaczy, że jest dobrze. 
smakując konsekwencje swoich wyborów, nie mając do nikogo pretensji, wstaję rano, odprawiam wszystkie poranne rytuały i wkraczam na nowo w kolejny dzień. czy jestem sobą? czy jestem sobie wierna? pewnie tak. kategoryczne odpowiedzi na te pytania pojawiłyby się, gdybym znała definicje bycia sobą i bycia wiernym sobie samemu. niekiedy mam wrażenie, że to jakieś wyświechtane slogany, modne marketingowo pod względem koniunktury na psychologiczne wyznaczanie granic swoim zachowaniom. sama nie wiem. i wiecie co? im więcej mam lat, tym większą przyjemność odczuwam w mówieniu / pisaniu: "nie wiem". 
nieważne, jakie błędy popełniłam. dźwigając ich ślady na swoim zwichrzonym kręgosłupie, już wiem, że trzeba je popełniać inaczej. by mniej bolało. 
adios ayer.

niedziela, 7 maja 2017

Córka. Nowele blokowe II

K
poniżej kolejny fragment mojej (o)powieści. dla przypomnienia: tu wrzuciłam najpierwszy: Córka

STASZEK
Schodził do piwnicy na sztywnych, poważnych nogach. Jeszcze nie pił. Jeszcze się nie gubił w tym, ile ma kończyn. W reklamówce miał sześć butelek. Nie dźwięczały, bo pozawijał każdą w gazetę. Była godzina trzynasta. Czas, w którym blok zasypiał dziennym snem, ponieważ większość jego mieszkańców była w pracy. Tylko Sztazi spod dziewiątki siedziała już na balkonie, gotowa do rejestracji wszelkiego ruchu na trasie: blok-chodnik-sklep-chodnik-blok. Za stara, by chcieć zejść na parter i zobaczyć, że sąsiad po raz kolejny schodzi do piwnicy. Wiadomo przecież po co. Może gdyby była młodsza. I gdyby Stach żył. I pracował w policji. I ćwiczył na jej ciele wytrzymałość garnków i patelni. Wtedy by wychodziła z domu. A tak to po co. Na balkonie wszystko widać. No nie widać, że sąsiad zeszcza się znowu, ale to wiadomo z góry. W piwnicy skręcił w lewo, do starej pralni. Już nikt jej nie używał. Ostatni raz pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Jak Arturowie spod czwórki kupili, jako pierwsi, pralkę automatyczną, wszyscy pozostali mieszkańcy, prędzej czy później, zaopatrzyli się w to urządzenie. Ostatnia była Sztazi. Z jej obliczeń wynikało, że zupełnie nie opłaca się mieć taką pralkę, lepiej korzystać z piwnicznej pralni i starej frani, jak do tej pory. Ale kupiła. Na raty. Przecież wszyscy już mieli. Ona ustawiła ją nawet w kuchni, nie w łazience. Kuchnia sąsiaduje z drzwiami wejściowymi; gdy pralka wiruje, słychać na klatce. Niech wiedzą, że nie jest gorsza i automat ma. Mimo że wdowa i sama mieszka i nie stać ją na kiełbasę z samego mięsa, jak tych nowych spod piątki, co się tak obnoszą ze wszystkim. Pralnia pachniała zatęchłą wilgocią, choć, przysiągłby, że czuł w ścianach resztki krochmalu, który latami gotował się w wielkim kotle, gdy kobiety szykowały bieliznę i pościel, w kolejce ustalonej według niepisanego harmonogramu. Usiadł na starym trzeszczącym stołku. Popatrzył w małe okno, zza szyby którego zielenił się fragment trawnika a kawałek dalej majaczył skrawek chodnika prowadzący do sklepu. Ta stara raszpla na pewno już czai się na balkonie. Złośliwa franca. Inkubator osiedlowych plotek. Uniósł dłonie. Trzęsły się. Czarne obwódki krzywo przyciętych paznokci przypominały mu o latach spędzonych w kotłowni. Stemple poświadczające, że kiedyś pracował. Nie do wymycia. Kto by się tym przejmował. Zerknął na haki wkręcone w sufit i jeszcze do niedawna utrzymujące trakt grubych sznurków biegnących od ściany do ściany, na których suszyły się niegdyś rzeczy. Słyszał dojmującą, demoniczną ciszę. Wwiercała się w mózg, wyciągając całe armie niepokoju z najdalszych zakamarków świadomości, nad którą, jako prosty człowiek, zupełnie nie panował. Złapał się za głowę i zawył. Odpowiedziało mu stłumione, koślawe echo. Sięgnął po pierwszą butelkę. Dziś dokona się tutaj kolejna jego klęska. Pierwszy długi łyk. Chłód spływającej wzdłuż gardła wódki. Ciepło w żołądku. Drugi łyk, bardziej zachłanny. Trzeci jeszcze szybszy. Piąty, siódmy.... To jeszcze nie to. To jeszcze nie to. Jedenasty. Czternasty. Dwudziesty. Organizm zaczął się otwierać. Spowalniać. Wyciszać. Kolejne łyki, kolejna butelka, następowały już tylko po to, by przyklepać ten stan. Cisza przestała straszyć. Ściany przerodziły się w gumowe wnętrze piłki. Jest dobrze. Oooo jak dobrze. Przy trzeciej butelce popuścił. Nie wstanie teraz. Niech leci. Pomyślał o tym, że jeszcze musi zdjąć pasek i wejść na stołek. Później, później. Za chwilę. Już, już. Zaraz. Zaczął się kiwać i nucić melodię jednego ze szlagierów, który zapamiętał z wojskowych festiwali za gierkowych czasów. Grażyna tego nienawidziła. Gdy siadał przed Neptunem, stawiał wódkę na ławę pokrytą śnieżnobiałą serwetą i oglądał. Ona wtedy gotowała rosół. Wiedziała, że za chwilę będzie się darł, wtórując głosom śpiewaków. Wszyscy będą słyszeć. Również pewexowi sąsiedzi. Więc szła do pokoju, nalewała sobie pół szklanki, łykała na raz i potem już było jej wszystko jedno. Rosół wrzał. Stanął na stołku, który gwałtownie się zachwiał, kolana ugięły się niespodziewanie zbyt szybko i sprowadziły go brutalnie na betonową posadzkę pralni. Poczuł coś mokrego w ustach. Splunął. Czerwony kolor rozprysł się, niczym pęknięte szkło. Zebrał się i wszedł ponownie. Spiął w sobie wszystkie siły robotnika. Mocowanie powrozu do haka zakończyło się niebywałym sukcesem. Można by zorganizować huśtawkę dla dzieci. Mocny, solidny węzeł. Grażyna mogłaby być dumna. Nie jak wtedy na majówce w parku miejskim. Miał nauczyć Darka jazdy na rowerze. Miał zbyt giętkie dłonie. Ale zapłacił dentyście. Zarabiał wtedy. Więc wszystko skończyło się dobrze. Chociaż Teresa wypominała mu to przez długie lata. Nawet wtedy, gdy Darek, trzymając ich wnuka na ręce, mówił: mama, daj już spokój przecież. Przymocował pasek od spodni do powrozu. Wsunął głowę. Jeszcze tylko chwila. Zapiął pasek. Jeszcze tylko chwila. Wzdłuż nogawki pobiegła kolejna strużka. To z emocji. Zerknął na pozostałe butelki. Uśmiechnął się. Całą siłą uderzył stopą w stołek.
Po parapecie w pralni wędrowała biedronka. Reminiscencje krochmalu ulatniały się ze zrezygnowanych ścian. Gdzieniegdzie, przez małe okno, przebiegały wąskie bicze światła, rozbijając się o przeciwległą ścianę. Popołudnie osiągało swój szczyt.