W wyniku dokonanego przez siebie - nieprzymuszonego - wyboru, od prawie dziesięciu lat nie posiadam telewizji. Zatem gdyby nie fakt, że słucham od czasu do czasu radia, nie dowiedziałabym się o dzisiejszym specyficznym święcie. Mianowicie przemiła pani na radiowej antenie (której to pani nazwiska nie znam, ale myślę, że to ani nie robi różnicy mi, ani tym bardziej owej dziennikarce) poinformowała mnie, że dzisiaj obchodzimy
MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ CAŁOWANIA.
Chciałam się dowiedzieć nieco na temat pocałunków od wujka Google i się zdziwiłam, ponieważ na hasło "rodzaje po" wyskoczyły hasła w kolejności:
1. rodzaje podatków
2. rodzaje pocałunków
3. rodzaje podmiotów
Następnie stwierdziłam, że to jednak bezsensu sprawdzać takie coś, bo w sumie jak po trzydziestce się tego nie wie, to już chyba się człowiek nie dowie. Perspektywa ta wpędziła mnie niemal w depresję.
Ale są ludzie, którzy mają poważniejsze problemy. Na przykład, godzinę temu dostałam od znajomego sms o takiej treści:
"Moje chwilowe przekleństwo to inaczej rozdarcie. Bo jest jedna babka, z którą już się nie całuję i inna, z którą jeszcze się nie całuję".
Dylemat, który, przyznam szczerze, rozłożył mnie na części pierwsze - metaforycznie ujmując.
Pomyślałam sobie, że może jakąś piosenkę wstawię na naszego bloga z tejże całuśnej okazji.
Ale to też nie jest taka prosta sprawa!
Ponieważ, gdybym nie była sobą, wstawiłabym coś takiego:
albo na przykład coś takiego:
Ale nie byłabym sobą, a sobą jestem przeważnie codziennie.
Zatem, z okazji dzisiejszego święta upubliczniam na naszym blogu tęże piosenkę:
Jakby co, pretensje wynikłe ze zniesmaczenia proszę kierować do spadkobierców Juliana Tuwima, o!....
Lubię od czasu do czasu pomyśleć o dupie Maryni. Zasadniczo z tego powodu, że nie znam żadnej Maryni, która miałaby mniejszą dupę ode mnie. A znam kilka Maryń. Również z tego powodu, że tak właśnie jest, że nie tylko mężczyźni myślą o dupach. Oraz dlatego, że cztery litery wchodzą w poligamiczność związków z innymi wyrazami, co stanowi dla mojego umysłu zestaw niezwykle stymulujących bodźców. I także ze względu na to, że nie jestem kotem, nie spadam na cztery łapy, najczęściej właśnie na słowo złożone z dwóch spółgłosek i dwóch samogłosek, o którym mój Ojciec mawia, że nieważne, czy przez "u", czy przez "ó", bo jeśli niemyta, to i tak śmierdzi a wtedy kit pani/panie z ortografią.
Lubię od czasu do czasu porozmawiać o dupie Maryni, szczególnie gdy przeczuwam, że z moim/-ją interlokutorem/-ką lepiej nie rozmawiać o żadnej innej części ciała, ponieważ się na nich nie zna.
Cieszę się, że istnieje opcja rozmawiania o dupie Maryni, ponieważ gdyby jej nie było, byłabym skłonna w wielu sytuacjach milczeć lub nawet wyjść. Z siebie.
Film Ślesickiego pt. "Trzy minuty. 21:37" oglądałam dwa razy. Nie dlatego, że za pierwszym razem go nie zrozumiałam. Dlatego, że dawno tak przyjemnie nie oglądało mi się polskiego filmu.
Recenzję postanowiłam napisać nie tylko z tego względu. Również z powodu już istniejącej recenzji autorstwa Pani Malwiny Grochowskiej (tekst tutaj) Autorka, moim zdaniem, w ogóle nie zrozumiała dzieła Ślesickiego, ale również ma trudności w zauważeniu istnienia aluzji, symboli itp. zabiegów w tymże filmie...
Pani Malwino, pisze Pani, że to "kolejny projekt "papieski" robiony na kolanach". Otóż myli się Pani. Reżyser z tym motywem (śmierć papieża, która rzekomo miała odmienić Polaków) polemizuje. Owo zdarzenie jest punktem wyjścia i rodzajem trampoliny, od której odbija się świat przedstawiony i żyje własnym życiem - w opozycji do tego zdarzenia.
Tuż po obejrzeniu "Trzech minut..." byłam skłonna się zgodzić z opinią wielu internautów, przeczytaną na filmwebie, że temat 'papieski' tak naprawdę jest zbędny i że bez niego film nic by nie stracił.
Dzisiaj, gdy uświadomiłam sobie, jaka jest jedna z możliwych interpretacji tego filmu, stwierdzam, że jednak wątek śmierci Jana Pawła II jest potrzebny. Tak jak wspomniałam wyżej, jest rodzajem trampoliny, ale również podkreśla przepaść pomiędzy założeniem, że śmierć papieża odmieniła jego rodaków, a rzeczywistością. Bo wielkim znakiem tego filmu jest kontrast i konflikt pomiędzy tymi dwoma założeniami.
Filmowy prolog, w moim odczuciu, reżyser wziął w ironiczny cudzysłów. Jest to zapowiedź - jakby można było się spodziewać - opowieści o niesamowitościach, o wielkich czynach, przemianach ludzkich charakterów, o wielkich wartościach, ba!, o cudach. Tymczasem, w kontekście fabuły ów początek akcji jest niemalże kpiną. Kpiną nie ze śmierci papieża, lecz z tego, co przypisywaliśmy temu wydarzeniu. Do tego tematu powrócę.
Konwencja filmu (trzy równoległe historie, retrospekcje, niechronologiczność, "refleksyjność" narracji) przypomina mi trylogię Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Szczególnie jego debiutancki obraz "Amores perros". Ślesicki poradził sobie zarówno z logiką jak i konsekwencją fabularną i harmonijnie doprowadza opowieść o swoich bohaterach do końca.
Nie zgodzę się również z uwagami Pani Grochowskiej na temat humoru w tym filmie. Pojawia się on w dialogach, ale jest bardzo gorzki!, a przez to nie śmieszy... Tam, gdzie ma się do czynienia ze scenami, które wywołują uśmiech (głównie w części o Reżyserze), tam jest rodzaj humoru spod egidy pt. "w życiu piękne są tylko chwile", zatem i tak jest smutny.
"Trzy minuty..." to dzieło zagrane minorowo i gorzko. To świat, w którym to, co dobre, musi zginąć. W którym panoszy się obłuda religijna i społeczna, znieczulica i agresja. To opowieść o antycudzie naszej szarej codzienności (w godzinę śmierci papieża jeden z bohaterów morduje człowieka). Nie ma tu szczęśliwych, spełnionych ludzi - są Syzyfy, nieudacznicy, służbiści, karierowicze, ludzie pogubieni w życiu i ubodzy, tacy, co już nic nie mają do stracenia. I jest prymitywna tłuszcza, która za papieża życie by oddała, ale sąsiada gnoi i gnębi - ot, takie życie.
Wśród bohaterów przez cały film przewija się młody mężczyzna, o którym nie wiemy prawie nic. Moim zdaniem, jest on spadkobiercą romantyków, jest symbolem prawości, dlatego nie ma miejsca dla niego na tym świecie. Jest 'Mścicielem' i 'Obrońcą Niewinnych' (pies, konie wiezione do rzeźni) oraz Dociekaczem Sprawiedliwości. To jest zupełnie osobna postać, osobny wątek względem trzech historii: Reżysera (brawo dla wyśmienitej gry Stroińskiego), Malarza i Konia (czyli kłusownika i jego synka).
Reżyser mówi "talent jest w wódce" i właściwie w ten sposób streszcza swoje życie. Malarz kieruje swoją dramatyczną modlitwę do Boga ("nie chcę konać w tej trumnie z powietrza") nie jako rezultat zrozumienia swoich grzechów i nawrócenia ale z powodu odczuwania strachu, który potem przeradza się w przerażenie, Chłopiec, dla którego uratowany koń staje się przyjacielem i którego niewątpliwie pokochał, uczy się najtrudniejszej lekcji na temat życia i ludzi: człowiek za pieniądze zrobi wszystko. Szczucie konia i jego próby złapania kończą się tragicznie.
Wszystko, co dobre musi zginąć, zaszlachtowane okrutnie.
Punktem kulminacyjnym tego filmu jest dla mnie moment, w którym chłopiec mówi do swojego ojca:
"WOLĘ ZABIĆ CZŁOWIEKA NIŻ RYBĘ"
Nie ma żadnego cudu. Nic się nie zmieniło. Antycud goni antycud.
Ślesicki stworzył symboliczne, przerażające obrazy ludzi podłych, wyrachowanych i przegranych, w których życiu inni ludzie budują świat oparty na różnych odmianach agresji.
I wszystko na to wskazuje, że choćby dziesięciu papieży umarło - nic się u nich nie zmieni.
Podczas oglądania filmu "Najsamotniejsza z planet" pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, jest wyrachowanie reżysera. Bo film jest luźną adaptacją opowiadania "Expensive trips nowhere" Toma Bissella, które to w wydaniu filmowym trwa prawie 2 godziny. A
reżyser(Julia Lotev), za pomocą zastosowanej formy i oszczędności
środków, wyraźnie wydaje się celować w stronę tzw. "wyrafinowanych krytyków"
i publiczności podkreślającej, że lubi "tylko ambitne i
niejednoznaczne filmy". "Najsamotniejsza z planet"
jest więc taką zupą gotowaną dla określonego odbiorcy, a jej
autorka wrzuca do garnka wszystkie typowe składniki.
Dwie główne 'potrawy' to Alex (Gael
Garcia Bernal) i Nica (Hani Furstenberg), dwóch backpakersów,
którzy przed swoim ślubem wyruszają do Gruzji, żeby tam wynająć
przewodnika i wyruszyć z nim w góry. Reżyserka, mieszając w garnku,
próbuje podgrzewać
danie, tworząc figurę trzeciej postaci
- Gruzina. Ten trzeci główny składnik potrawy początkowo wydaje
się radosnym i prostolinijnym autochtonem, rzucającym kiczowate
dowcipy, później pełnić będzie istotniejszą w filmie rolę.
Punktem kulimacyjnym jest natomiast grożna sytuacja, w której
Alex tchórzy i już do końca filmu będzie kwestionował swoją
męskość. Rolę sosu całego dania pełnią natomiast długie
ujęcia milczącej wędrówki przez góry, gdzie pojawia się mocno
pompatyczna muzyka, która urywana jest
w najlepszym momencie. Jako przyprawę można chyba określić
naturalizm występujący w filmie. A tenże naturalizm prezentowany
jest przez duże "N"- możemy więc zobaczyć jak Nica
sika sobie w środku nocy w gruzińskich górach, a jej tyłek jest
oświetlany latarką, albo też sceny seksu, które w
Najsamotniejszej z Planet to szamocąca
się i dysząca para głównych
bohaterów (ubranych od stóp do głów!) w ciemnym namiocie.
Co więc wychodzi z takiego gotowania?
Danie wyraźnie rozwodnione i nietreściwe. Głównym zarzutem może
być letnia temperatura. Bo oszczędność środków oznacza, że o
głównych bohaterach wiemy niewiele, a to, że są oni backpackersami,
jest podkreślone za pomocą radosnego turlania się po trawie i
długiego włóczenia się po górach. Nic więc dziwnego,że ciężko
zrozumieć do końca, czy też polubić głównych bohaterów.
Poważnym błędem jest też brak wytłumaczenia powodów, dla
których Alex musiał zaglądać w lufę karabinu (a to właśnie
jest kuliminacyjnym momentem filmu). Drugi zarzut to rozwodnienie.
Film jest po prostu rozwleczony a sceny wędrówek, które pewnie w
założeniu miały być symboliczne, są zbyt długie i
męczące. Rozczarowujące jest także zakończenie, gdzie mamy
możliwość wysłuchania pomysłu na życie gruzińskiego
przewodnika. Pewnie te słowa miały zachwycić widza swoją
prostotą i błyskotliwością, brzmią jednak po prostu banalnie. W
efekcie po zjedzeniu takiej zupy, zamiast zaspokojonego żołądka i poczucia
smaku, pojawia się uczucie głodu.
I rozczarowanie z powodu wybrania
niewłaściwej garkuchni.
Wczoraj Karmel po dwóch mocnych drinkach popełniła poniższy tekst. Chyba jest niezły. Może powinna pić na stałe?
Wiersz nosi tytuł "Poeta kończy 80 lat":
Uważaj dziecko
Moje tantiemy nie zapewnią ci poczucia bezpieczeństwa,
O potrzebie którego przeczytałaś w Cosmopolitanie
Moje gacie żółkną z dnia na dzień
Niezależnie, niestety, ode mnie
Pamiętaj o tym, gdy będziesz wrzucać pranie
Wybierz opcję 50º C
Mówisz: w tym, co piszesz, wyczytuję różne sensy życia
Do napisania tego tekstu zainspirowały mnie dwie sprawy. Tajemnicze mydełko o znaczącej nazwie, o którym wspomnę pod koniec oraz pewne zdarzenie na facebooku. Otóż jedna z moich znajomych wstawiła na moją tablicę taki oto obrazek:
Nieistotne jest, dlaczego wstawiła. Parę godzin później, podobne obrazki znalazły się u kilku innych osób.
I pod jednym z nich znalazłam komentarz o takiej treści:
"tego janioła nie powinno się wstawiać tym, co wpierdalają zarzynane świnie i krowy".
Chciałabym uprzedzić, że nie poczułam się dotknięta taką uwagą. Ale stała się ona motorem do tego, aby podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na rzeczony temat.
Również komentarz pewnej pani pod protestem przeciwko ubojowi rytualnemu, cyt."nie żreć mięsa i sprawa załatwiona", skłonił mnie do popełnienia poniższego tekstu, ponieważ nie, sprawa nie załatwiona, niestety, to nie jest takie proste....
Jestem wegetarianinem. Niejedzenie mięsa nie stanowiło i nie stanowi dla mnie problemu ani też specjalnych wyrzeczeń. Jednakże prędko zdałam sobie sprawę, że niespożywanie mięsa niewiele załatwia, jakby tego chciała autorka powyższego cytatu. Wraz z upływem czasu, w którym moja dieta roślinno-zbożowa nie tylko nie wyrządzała mi żadnej szkody, ale wpływała na moje samopoczucie pozytywnie, zaczęłam się wgłębiać w sens wegetarianizmu. I wydało mi się, że najważniejszą sprawą dla wegetarian jest niewyrządzanie cierpienia i nieodbieranie życia zwierzętom. Zrobiłam zatem własny rachunek sumienia.
Mniej więcej tak to wyglądało:
1. Nie jem mięsa, ale...... spożywam sery, jaja.
Krowy wykorzystywane do produkcji mleka, a w konsekwencji sera, są nieustannie zapładniane. Po to właśnie, aby dawały mleko. Cielaki rodzące się w wyniku tego procederu są w zasadzie "skutkiem ubocznym" i przeznaczone są na cięlęcinę. Gdy krowa nie jest już w stanie dawać mleka, trafia do rzeźni.
Kury chowane metodą klatkową nigdy nie chodzą, nie drapią w ziemi, ba, nawet nie mogą się wyprostować. Unieruchomione w klatkach bez żadnej wyściółki, mają jeść i znosić jaja. Jakość tych jaj pozostawia wiele do życzenia (ja akurat jem jaja od kur z własnego chowu, które, w porównaniu do swoich koleżanek w klatkach, mają raj na ziemi). Wniosek? Spożywając mleko, sery, jaja POŚREDNIO przyczyniam się do śmierci zwierząt.
2. Nie jem mięsa, ale..... noszę skórzane buty, rękawiczki itd. Zatem POŚREDNIO przyczyniam się do śmierci zwierząt, bo tworzę popyt na skórzane produkty.
3. Nie jem mięsa, ale.... robię zakupy w jednym, z tych sklepów: Tesco, Carrefour, Biedronka.... i kupuję produkty m.in. firm, testujących produkty na zwierzętach. Ich lista jest niebotycznie dłuższa niż lista firm, które tego nie robią. Zwierzęta wykorzystywane laboratoryjnie (szczury, myszy, króliki, szczenięta, kocięta itd.) przechodzą nieopisane męki przez całe swoje (zazwyczaj krótkie) życie.
4. Nie jem mięsa, ale... mam psy i koty. To są stworzenia mięsożerne. Muszę dla nich kupować mięso i produkty pochodzenia zwierzęcego.
Po tym rachunku sumienia doszłam do wniosku, że nie jedząc mięsa, z pewnością wpływam na swoje zdrowie pozytywnie oraz sprawiam sobie dobre samopoczucie, natomiast w mikroskopijny sposób przyczyniam się do niezabijania zwierząt. To była ułuda. "Uspokajacz" sumienia. Bo w rzeczywistości, walka o niezabijanie zwierząt, to coś o wiele poważniejszego i bardziej złożonego, niż mi się wydawało.
Oczywiście, jeśli ktoś nie chce jeść mięsa, niech tego nie robi. Natomiast niech również nie ma złudzeń, że pomaga w ten sposób zwierzętom. Robi to dla siebie. W czym oczywiście nie ma nic złego!
Dopiero w sytuacji, w której mogłabym zaprzeczyć punktom 1-4 lub chociaż 1-3, mogłabym również przyznać, że istotnie nie przyczyniam się do zabijania zwierząt.
Uważam, że zarówno wegetarianie, weganie jak i mięsożercy powinni swoją uwagę skierować na to, co można by wywalczyć: mianowicie diametralną zmianę przepisów dotyczących uboju zwierząt hodowlanych, skuteczny system surowych kar za łamanie praw zwierząt oraz ograniczenie gatunków przeznaczonych na ubój (osobiście wykluczyłabym konie oraz krowy mleczne). Ale czy to jest realne? Temple Grandin w USA pokazała, że można zminimalizować cierpienie zwierząt zanim trafią do rzeźni. Jednakże w naszym kraju żadna z partii politycznych w swoich programach wyborczych nie uwzględniła takich problemów a i społeczne zainteresowanie nimi jest małe!...
Tymczasem zbliżają się święta - z roku na rok coraz mniej lubię ten czas. Bo to jest czas fobii kupowania. Wszystkiego: jedzenia, którego się nie zje, prezentów, których się nie potrzebuje. I karpi oraz innych ryb, które muszą przejść mękę zanim trafią na talerze.
Wracając do prezentów - ostatnio natrafiłam w internecie na bardzo specyficzny produkt. Przyznam Wam się szczerze, że nie wiem do dzisiaj, czy to jest wyłącznie prowokacja, czy istotnie ktoś wpadł na pomysł sprzedawania...........
...........................................
mydła Jezus:
Z okresu podstawówkowych wycieczek autokarowych pamiętam Mydełko FA:
I chociaż moje poczucie humoru w zasadzie jest spore, pomysł na marketingowy chwyt sprzedawanego specyfiku odbieram jako wielki faux-paus. Aczkolwiek nie wykluczam, że jakaś gorliwa religijnie i niezbyt rozgarnięta niewiasta potraktuje tekstową reklamę mydełka dosłownie i z wielkim zaangażowaniem będzie co wieczór nacierać się nim tu i ówdzie, mamrocząc przy tym godzinki.