Film Ślesickiego pt. "Trzy minuty. 21:37" oglądałam dwa razy. Nie dlatego, że za pierwszym razem go nie zrozumiałam. Dlatego, że dawno tak przyjemnie nie oglądało mi się polskiego filmu.
Recenzję postanowiłam napisać nie tylko z tego względu. Również z powodu już istniejącej recenzji autorstwa Pani Malwiny Grochowskiej (tekst tutaj) Autorka, moim zdaniem, w ogóle nie zrozumiała dzieła Ślesickiego, ale również ma trudności w zauważeniu istnienia aluzji, symboli itp. zabiegów w tymże filmie...
Pani Malwino, pisze Pani, że to "kolejny projekt "papieski" robiony na kolanach". Otóż myli się Pani. Reżyser z tym motywem (śmierć papieża, która rzekomo miała odmienić Polaków) polemizuje. Owo zdarzenie jest punktem wyjścia i rodzajem trampoliny, od której odbija się świat przedstawiony i żyje własnym życiem - w opozycji do tego zdarzenia.
Tuż po obejrzeniu "Trzech minut..." byłam skłonna się zgodzić z opinią wielu internautów, przeczytaną na filmwebie, że temat 'papieski' tak naprawdę jest zbędny i że bez niego film nic by nie stracił.
Dzisiaj, gdy uświadomiłam sobie, jaka jest jedna z możliwych interpretacji tego filmu, stwierdzam, że jednak wątek śmierci Jana Pawła II jest potrzebny. Tak jak wspomniałam wyżej, jest rodzajem trampoliny, ale również podkreśla przepaść pomiędzy założeniem, że śmierć papieża odmieniła jego rodaków, a rzeczywistością. Bo wielkim znakiem tego filmu jest kontrast i konflikt pomiędzy tymi dwoma założeniami.
Filmowy prolog, w moim odczuciu, reżyser wziął w ironiczny cudzysłów. Jest to zapowiedź - jakby można było się spodziewać - opowieści o niesamowitościach, o wielkich czynach, przemianach ludzkich charakterów, o wielkich wartościach, ba!, o cudach. Tymczasem, w kontekście fabuły ów początek akcji jest niemalże kpiną. Kpiną nie ze śmierci papieża, lecz z tego, co przypisywaliśmy temu wydarzeniu. Do tego tematu powrócę.
Konwencja filmu (trzy równoległe historie, retrospekcje, niechronologiczność, "refleksyjność" narracji) przypomina mi trylogię Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Szczególnie jego debiutancki obraz "Amores perros". Ślesicki poradził sobie zarówno z logiką jak i konsekwencją fabularną i harmonijnie doprowadza opowieść o swoich bohaterach do końca.
Nie zgodzę się również z uwagami Pani Grochowskiej na temat humoru w tym filmie. Pojawia się on w dialogach, ale jest bardzo gorzki!, a przez to nie śmieszy... Tam, gdzie ma się do czynienia ze scenami, które wywołują uśmiech (głównie w części o Reżyserze), tam jest rodzaj humoru spod egidy pt. "w życiu piękne są tylko chwile", zatem i tak jest smutny.
"Trzy minuty..." to dzieło zagrane minorowo i gorzko. To świat, w którym to, co dobre, musi zginąć. W którym panoszy się obłuda religijna i społeczna, znieczulica i agresja. To opowieść o antycudzie naszej szarej codzienności (w godzinę śmierci papieża jeden z bohaterów morduje człowieka). Nie ma tu szczęśliwych, spełnionych ludzi - są Syzyfy, nieudacznicy, służbiści, karierowicze, ludzie pogubieni w życiu i ubodzy, tacy, co już nic nie mają do stracenia. I jest prymitywna tłuszcza, która za papieża życie by oddała, ale sąsiada gnoi i gnębi - ot, takie życie.
Wśród bohaterów przez cały film przewija się młody mężczyzna, o którym nie wiemy prawie nic. Moim zdaniem, jest on spadkobiercą romantyków, jest symbolem prawości, dlatego nie ma miejsca dla niego na tym świecie. Jest 'Mścicielem' i 'Obrońcą Niewinnych' (pies, konie wiezione do rzeźni) oraz Dociekaczem Sprawiedliwości. To jest zupełnie osobna postać, osobny wątek względem trzech historii: Reżysera (brawo dla wyśmienitej gry Stroińskiego), Malarza i Konia (czyli kłusownika i jego synka).
Reżyser mówi "talent jest w wódce" i właściwie w ten sposób streszcza swoje życie. Malarz kieruje swoją dramatyczną modlitwę do Boga ("nie chcę konać w tej trumnie z powietrza") nie jako rezultat zrozumienia swoich grzechów i nawrócenia ale z powodu odczuwania strachu, który potem przeradza się w przerażenie, Chłopiec, dla którego uratowany koń staje się przyjacielem i którego niewątpliwie pokochał, uczy się najtrudniejszej lekcji na temat życia i ludzi: człowiek za pieniądze zrobi wszystko. Szczucie konia i jego próby złapania kończą się tragicznie.
Wszystko, co dobre musi zginąć, zaszlachtowane okrutnie.
Punktem kulminacyjnym tego filmu jest dla mnie moment, w którym chłopiec mówi do swojego ojca:
"WOLĘ ZABIĆ CZŁOWIEKA NIŻ RYBĘ"
Nie ma żadnego cudu. Nic się nie zmieniło. Antycud goni antycud.
Ślesicki stworzył symboliczne, przerażające obrazy ludzi podłych, wyrachowanych i przegranych, w których życiu inni ludzie budują świat oparty na różnych odmianach agresji.
I wszystko na to wskazuje, że choćby dziesięciu papieży umarło - nic się u nich nie zmieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz