piątek, 3 kwietnia 2015

Koneser, czyli Tornatore w formie

K


Giuseppe Tornatore przyzwyczaił mnie do filmów, w których prym wiedzie nostalgia połączona z energią włoskiego temperamentu i które opowiadają wzruszające historie (Cinema Paradiso, Sprzedawcy marzeń, 1900: człowiek legenda, Malena) a jeśli już pojawia się intryga, to "niegroźna", osadzona w małomiasteczkowych realiach. Dlatego mam przemożne wrażenie, że reżyser stworzył film zupełnie nie w swoim stylu. Koneser wprawdzie przypomina klimatem i niektórymi wątkami mniej udany obraz Tornatore, czyli Nieznajomą; na szczęście jednak na tym podobieństwo się kończy. Jakież było moje zdziwienie, gdy dotarło do mnie, że reżyser tak zgrabnie i sprytnie przemycił i wiernie odwzorował w Koneserze to wszystko, co buduje wzorcową femme fatale, postać tak wielbioną przez twórców kina noir i literatów z epoki modernistycznej. I mimo że wątek niezwykłej kobiety nie pojawił się u Tornatore po raz pierwszy (wspomniane Malena i Nieznajoma), to nigdy wcześniej nie był on tak wyraźnie wyniesiony na piedestał. 
Koneser jest filmem fabularnie spójnym i konsekwentnym. A Tornatore od początku przekonująco wprowadza widza w wątki, dając mu, wraz z rozwojem akcji, pewność przewidywania kolejnych zdarzeń i pozwalając na to, aby obruszał się na banalność jednych scen a zachwycał innymi, szczególnie elektryką, którą w pewnym momencie zaczyna z siebie uwalniać główny bohater. A potem reżyser odbiera tę pewność, wprowadza zupełnie niespodziewany zwrot akcji i zostawia widza z otwartą gębą. I ten zabieg jest bardzo nie w stylu Tornatore. Tak jak podjęcie współpracy z Geoffreyem Rushem. Obydwie uwagi absolutnie nie stanowią zarzutu. Wprost odwrotnie. Świadczą o tym, że po latach dojrzały reżyser nie osiadł na twórczej mieliźnie i potrafi zaskoczyć.
Koneser należy całkowicie do arcygenialnego Rusha. Postać, którą wykreował, przekonuje psychologicznie, uwodzi swoją ekscentrycznością, zachwyca stopniowo uwalnianymi ładunkami emocji i uczuć. Wybór aktora postrzegam jako celny również z innego względu. Nie wyobrażam sobie, aby Oldmana mógł zagrać jakikolwiek aktor z kategorii amantów ze słodką twarzą, którzy są tak realni jak śnieg w Afryce. 
Na koniec dodam, że finalna scena, mimo że potwierdza brak happy endu i go wyklucza, pozostawia jednak otwarte drzwi i może, w oderwaniu od fabuły filmu, skłaniać do przemyśleń. Czy czekanie na kogoś, kto wstrząsnął życiem, ale jest nieosiągalny i nierealny, ma sens?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz