piątek, 28 grudnia 2012

Tekst niemisyjny 2, czyli Karmel pisze o całowaniu (się)

K

W wyniku dokonanego przez siebie - nieprzymuszonego - wyboru, od prawie dziesięciu lat nie posiadam telewizji. Zatem gdyby nie fakt, że słucham od czasu do czasu radia, nie dowiedziałabym się o dzisiejszym specyficznym święcie. Mianowicie przemiła pani na radiowej antenie (której to pani nazwiska nie znam, ale myślę, że to ani nie robi różnicy mi, ani tym bardziej owej dziennikarce) poinformowała mnie, że dzisiaj obchodzimy 

MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ CAŁOWANIA.

Chciałam się dowiedzieć nieco na temat pocałunków od wujka Google i się zdziwiłam, ponieważ na hasło "rodzaje po" wyskoczyły hasła w kolejności:
1. rodzaje podatków
2. rodzaje pocałunków
3. rodzaje podmiotów
Następnie stwierdziłam, że to jednak bezsensu sprawdzać takie coś, bo w sumie jak po trzydziestce się tego nie wie, to już chyba się człowiek nie dowie. Perspektywa ta wpędziła mnie niemal w depresję.
Ale są ludzie, którzy mają poważniejsze problemy. Na przykład, godzinę temu dostałam od znajomego sms o takiej treści:
"Moje chwilowe przekleństwo to inaczej rozdarcie. Bo jest jedna babka, z którą już się nie całuję
i inna, z którą jeszcze się nie całuję".
Dylemat, który, przyznam szczerze, rozłożył mnie na części pierwsze - metaforycznie ujmując.

Pomyślałam sobie, że może jakąś piosenkę wstawię na naszego bloga z tejże całuśnej okazji.
Ale to też nie jest taka prosta sprawa!
Ponieważ, gdybym nie była sobą, wstawiłabym coś takiego:
albo na przykład coś takiego:

Ale nie byłabym sobą, a sobą jestem przeważnie codziennie.
Zatem, z okazji dzisiejszego święta upubliczniam na naszym blogu tęże piosenkę:

Jakby co, pretensje wynikłe ze zniesmaczenia proszę kierować do spadkobierców Juliana Tuwima, o!....


środa, 19 grudnia 2012

Tekst niemisyjny, czyli Karmel pisze o dupie Maryni

K


Lubię od czasu do czasu pomyśleć o dupie Maryni. Zasadniczo z tego powodu, że nie znam żadnej Maryni, która miałaby mniejszą dupę ode mnie. A znam kilka Maryń. Również z tego powodu, że tak właśnie jest, że nie tylko mężczyźni myślą o dupach. Oraz dlatego, że cztery litery wchodzą w poligamiczność związków z innymi wyrazami, co stanowi dla mojego umysłu zestaw niezwykle stymulujących bodźców. I także ze względu na to, że nie jestem kotem, nie spadam na cztery łapy, najczęściej właśnie na słowo złożone z dwóch spółgłosek i dwóch samogłosek, o którym mój Ojciec mawia, że nieważne, czy przez "u", czy przez "ó", bo jeśli niemyta, to i tak śmierdzi a wtedy kit pani/panie z ortografią.
Lubię od czasu do czasu porozmawiać o dupie Maryni, szczególnie gdy przeczuwam, że z moim/-ją interlokutorem/-ką lepiej nie rozmawiać o żadnej innej części ciała, ponieważ się na nich nie zna.
Cieszę się, że istnieje opcja rozmawiania o dupie Maryni, ponieważ gdyby jej nie było, byłabym skłonna w wielu sytuacjach milczeć lub nawet wyjść. Z siebie.






niedziela, 16 grudnia 2012

Innego cudu nie będzie..., czyli kilka przemyśleń na temat ostatniego filmu Ślesickiego

K

Film Ślesickiego pt. "Trzy minuty. 21:37" oglądałam dwa razy. Nie dlatego, że za pierwszym razem go nie zrozumiałam. Dlatego, że dawno tak przyjemnie nie oglądało mi się polskiego filmu. Recenzję postanowiłam napisać nie tylko z tego względu. Również z powodu już istniejącej recenzji autorstwa Pani Malwiny Grochowskiej (tekst tutaj) Autorka, moim zdaniem, w ogóle nie zrozumiała dzieła Ślesickiego, ale również ma trudności w zauważeniu istnienia aluzji, symboli itp. zabiegów w tymże filmie...
Pani Malwino, pisze Pani, że to "kolejny projekt "papieski" robiony na kolanach". Otóż myli się Pani. Reżyser z tym motywem (śmierć papieża, która rzekomo miała odmienić Polaków) polemizuje. Owo zdarzenie jest punktem wyjścia i rodzajem trampoliny, od której odbija się świat przedstawiony i żyje własnym życiem - w opozycji do tego zdarzenia. Tuż po obejrzeniu "Trzech minut..." byłam skłonna się zgodzić z opinią wielu internautów, przeczytaną na filmwebie, że temat 'papieski' tak naprawdę jest zbędny i że bez niego film nic by nie stracił.
Dzisiaj, gdy uświadomiłam sobie, jaka jest jedna z możliwych interpretacji tego filmu, stwierdzam, że jednak wątek śmierci Jana Pawła II jest potrzebny. Tak jak wspomniałam wyżej, jest rodzajem trampoliny, ale również podkreśla przepaść pomiędzy założeniem, że śmierć papieża odmieniła jego rodaków, a rzeczywistością. Bo wielkim znakiem tego filmu jest kontrast i konflikt pomiędzy tymi dwoma założeniami. Filmowy prolog, w moim odczuciu, reżyser wziął w ironiczny cudzysłów. Jest to zapowiedź - jakby można było się spodziewać - opowieści o niesamowitościach, o wielkich czynach, przemianach ludzkich charakterów, o wielkich wartościach, ba!, o cudach. Tymczasem, w kontekście fabuły ów początek akcji jest niemalże kpiną. Kpiną nie ze śmierci papieża, lecz z tego, co przypisywaliśmy temu wydarzeniu. Do tego tematu powrócę. 
Konwencja filmu (trzy równoległe historie, retrospekcje, niechronologiczność, "refleksyjność" narracji) przypomina mi trylogię Alejandro Gonzáleza Iñárritu. Szczególnie jego debiutancki obraz "Amores perros". Ślesicki poradził sobie zarówno z logiką jak i konsekwencją fabularną i harmonijnie doprowadza opowieść o swoich bohaterach do końca.
Nie zgodzę się również z uwagami Pani Grochowskiej na temat humoru w tym filmie. Pojawia się on w dialogach, ale jest bardzo gorzki!, a przez to nie śmieszy... Tam, gdzie ma się do czynienia ze scenami, które wywołują uśmiech (głównie w części o Reżyserze), tam jest rodzaj humoru spod egidy pt. "w życiu piękne są tylko chwile", zatem i tak jest smutny.
"Trzy minuty..." to dzieło zagrane minorowo i gorzko. To świat, w którym to, co dobre, musi zginąć. W którym panoszy się obłuda religijna i społeczna, znieczulica i agresja. To opowieść o antycudzie naszej szarej codzienności (w godzinę śmierci papieża jeden z bohaterów morduje człowieka). Nie ma tu szczęśliwych, spełnionych ludzi - są Syzyfy, nieudacznicy, służbiści, karierowicze, ludzie pogubieni w życiu i ubodzy, tacy, co już nic nie mają do stracenia. I jest prymitywna tłuszcza, która za papieża życie by oddała, ale sąsiada gnoi i gnębi - ot, takie życie.
Wśród bohaterów przez cały film przewija się młody mężczyzna, o którym nie wiemy prawie nic. Moim zdaniem, jest on spadkobiercą romantyków, jest symbolem prawości, dlatego nie ma miejsca dla niego na tym świecie. Jest 'Mścicielem' i 'Obrońcą Niewinnych' (pies, konie wiezione do rzeźni) oraz Dociekaczem Sprawiedliwości. To jest zupełnie osobna postać, osobny wątek względem trzech historii: Reżysera (brawo dla wyśmienitej gry Stroińskiego), Malarza i Konia (czyli kłusownika i jego synka). Reżyser mówi "talent jest w wódce" i właściwie w ten sposób streszcza swoje życie. Malarz kieruje swoją dramatyczną modlitwę do Boga ("nie chcę konać w tej trumnie z powietrza") nie jako rezultat zrozumienia swoich grzechów i nawrócenia ale z powodu odczuwania strachu, który potem przeradza się w przerażenie, Chłopiec, dla którego uratowany koń staje się przyjacielem i którego niewątpliwie pokochał, uczy się najtrudniejszej lekcji na temat życia i ludzi: człowiek za pieniądze zrobi wszystko. Szczucie konia i jego próby złapania kończą się tragicznie.
Wszystko, co dobre musi zginąć, zaszlachtowane okrutnie.  
Punktem kulminacyjnym tego filmu jest dla mnie moment, w którym chłopiec mówi do swojego ojca: "WOLĘ ZABIĆ CZŁOWIEKA NIŻ RYBĘ"  
Nie ma żadnego cudu. Nic się nie zmieniło. Antycud goni antycud. Ślesicki stworzył symboliczne, przerażające obrazy ludzi podłych, wyrachowanych i przegranych, w których życiu inni ludzie budują świat oparty na różnych odmianach agresji.
I wszystko na to wskazuje, że choćby dziesięciu papieży umarło - nic się u nich nie zmieni.

Najsamotniejsza z planet, czyli rozwodniona zupa dla krytyków

G



Podczas oglądania filmu "Najsamotniejsza z planet" pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, jest wyrachowanie reżysera. Bo film jest luźną adaptacją opowiadania "Expensive trips nowhere" Toma Bissella, które to w wydaniu filmowym trwa prawie 2 godziny. A reżyser(Julia Lotev), za pomocą zastosowanej formy i oszczędności środków, wyraźnie wydaje się celować w stronę tzw. "wyrafinowanych krytyków"
i publiczności podkreślającej, że lubi "tylko ambitne i niejednoznaczne filmy". "Najsamotniejsza z planet" jest więc taką zupą gotowaną dla określonego odbiorcy, a jej autorka wrzuca do garnka wszystkie typowe składniki.  
Dwie główne 'potrawy' to Alex (Gael Garcia Bernal) i Nica (Hani Furstenberg), dwóch backpakersów, którzy przed swoim ślubem wyruszają do Gruzji, żeby tam wynająć przewodnika i wyruszyć z nim w góry. Reżyserka, mieszając w garnku, próbuje podgrzewać
danie, tworząc figurę trzeciej postaci - Gruzina. Ten trzeci główny składnik potrawy początkowo wydaje się radosnym i prostolinijnym autochtonem, rzucającym kiczowate dowcipy, później pełnić będzie istotniejszą w filmie rolę. Punktem kulimacyjnym jest natomiast grożna sytuacja, w której Alex tchórzy i już do końca filmu będzie kwestionował swoją męskość. Rolę sosu całego dania pełnią natomiast długie ujęcia milczącej wędrówki przez góry, gdzie pojawia się mocno
pompatyczna muzyka, która urywana jest w najlepszym momencie. Jako przyprawę można chyba określić naturalizm występujący w filmie. A tenże naturalizm prezentowany jest przez duże "N"- możemy więc zobaczyć jak Nica sika sobie w środku nocy w gruzińskich górach, a jej tyłek jest oświetlany latarką, albo też sceny seksu, które w Najsamotniejszej z Planet to szamocąca
się i dysząca para głównych bohaterów (ubranych od stóp do głów!) w ciemnym namiocie.
Co więc wychodzi z takiego gotowania? Danie wyraźnie rozwodnione i nietreściwe. Głównym zarzutem może być letnia temperatura. Bo oszczędność środków oznacza, że o głównych bohaterach wiemy niewiele, a to, że są oni backpackersami, jest podkreślone za pomocą radosnego turlania się po trawie i długiego włóczenia się po górach. Nic więc dziwnego,że ciężko zrozumieć do końca, czy też polubić głównych bohaterów. Poważnym błędem jest też brak wytłumaczenia powodów, dla których Alex musiał zaglądać w lufę karabinu (a to właśnie jest kuliminacyjnym momentem filmu). Drugi zarzut to rozwodnienie. Film jest po prostu rozwleczony a sceny wędrówek, które pewnie w założeniu miały być symboliczne, są zbyt długie i męczące. Rozczarowujące jest także zakończenie, gdzie mamy możliwość wysłuchania pomysłu na życie gruzińskiego przewodnika. Pewnie te słowa miały zachwycić widza swoją prostotą i błyskotliwością, brzmią jednak po prostu banalnie. W efekcie po zjedzeniu takiej zupy, zamiast  zaspokojonego żołądka i poczucia smaku, pojawia się uczucie głodu.
I rozczarowanie z powodu wybrania niewłaściwej garkuchni.

czwartek, 13 grudnia 2012

Poeta kończy 80 lat, czyli Karmel wierszuje (fałszuje?)

K

Wczoraj Karmel po dwóch mocnych drinkach popełniła poniższy tekst. Chyba jest niezły. Może powinna pić na stałe?
Wiersz nosi tytuł "Poeta kończy 80 lat":


Uważaj dziecko
Moje tantiemy nie zapewnią ci poczucia bezpieczeństwa,
O potrzebie którego przeczytałaś w Cosmopolitanie

Moje gacie żółkną z dnia na dzień
Niezależnie, niestety, ode mnie
Pamiętaj o tym, gdy będziesz wrzucać pranie
Wybierz opcję 50º C

Mówisz: w tym, co piszesz, wyczytuję różne sensy życia
Nas już uczono różnych sensów życia
Za czasów panowania Cyklonu B
A potem jednomyślności narodowej
Która budziła sprzeciw
A ja prowadziłem kolokacyjne romanse
Z różnymi dziwkami
Dzisiejsza polifoniczność sprzeciwów
Wprawia mnie w
Subtelne zakłopotanie
Przygnieciony ogromem możliwości
Wsuwam ciepłe pantofle i
Prostytuuję się z serialem

Mówisz: nie mów do mnie „dziecko”
Bo mam 40 lat
Słuchaj dziecko, świat jest dużo starszy
A jednak nie wydoroślał

Mówisz, że dochodzisz
Do wniosków na mój temat, że…
A ja dochodzę
Do sklepu tempem żółwia
W innych sytuacjach
Właściwie nie dochodzę
W ogóle

Chciałbym teraz
napisać
O tym, jak bardzo nie mogę
O tym, jak bardzo nie chcę
I żeby mnie kości nie bolały
W oczekiwaniu na nią



poniedziałek, 10 grudnia 2012

Wegetarianizm i mydełko Jezus

K

Do napisania tego tekstu zainspirowały mnie dwie sprawy. Tajemnicze mydełko o znaczącej nazwie, o którym wspomnę pod koniec oraz pewne zdarzenie na facebooku. Otóż jedna z moich znajomych wstawiła na moją tablicę taki oto obrazek:

Nieistotne jest, dlaczego wstawiła. Parę godzin później, podobne obrazki znalazły się u kilku innych osób. 
I pod jednym z nich znalazłam komentarz o takiej treści:
"tego janioła nie powinno się wstawiać tym, co wpierdalają zarzynane świnie i krowy".
Chciałabym uprzedzić, że nie poczułam się dotknięta taką uwagą. Ale stała się ona motorem do tego, aby podzielić się z Wami moimi przemyśleniami na rzeczony temat.
Również komentarz pewnej pani pod protestem przeciwko ubojowi rytualnemu, cyt."nie żreć mięsa i sprawa załatwiona", skłonił mnie do popełnienia poniższego tekstu, ponieważ nie, sprawa nie załatwiona, niestety, to nie jest takie proste....
Jestem wegetarianinem. Niejedzenie mięsa nie stanowiło i nie stanowi dla mnie problemu ani też specjalnych wyrzeczeń. Jednakże prędko zdałam sobie sprawę, że niespożywanie mięsa niewiele załatwia, jakby tego chciała autorka powyższego cytatu. Wraz z upływem czasu, w którym moja dieta roślinno-zbożowa nie tylko nie wyrządzała mi żadnej szkody, ale wpływała na moje samopoczucie pozytywnie, zaczęłam się wgłębiać w sens wegetarianizmu. I wydało mi się, że najważniejszą sprawą dla wegetarian jest niewyrządzanie cierpienia i nieodbieranie życia zwierzętom. Zrobiłam zatem własny rachunek sumienia.
Mniej więcej tak to wyglądało:
1. Nie jem mięsa, ale...... spożywam sery, jaja.
Krowy wykorzystywane do produkcji mleka, a w konsekwencji sera, są nieustannie zapładniane. Po to właśnie, aby dawały mleko. Cielaki rodzące się w wyniku tego procederu są w zasadzie "skutkiem ubocznym" i przeznaczone są na cięlęcinę. Gdy krowa nie jest już w stanie dawać mleka, trafia do rzeźni. 
Kury chowane metodą klatkową nigdy nie chodzą, nie drapią w ziemi, ba, nawet nie mogą się wyprostować. Unieruchomione w klatkach bez żadnej wyściółki, mają jeść i znosić jaja. Jakość tych jaj pozostawia wiele do życzenia (ja akurat jem jaja od kur z własnego chowu, które, w porównaniu do swoich koleżanek w klatkach, mają raj na ziemi). Wniosek? Spożywając mleko, sery, jaja POŚREDNIO przyczyniam się do śmierci zwierząt.
2. Nie jem mięsa, ale..... noszę skórzane buty, rękawiczki itd. Zatem POŚREDNIO przyczyniam się do śmierci zwierząt, bo tworzę popyt na skórzane produkty. 
3. Nie jem mięsa, ale.... robię zakupy w jednym, z tych sklepów: Tesco, Carrefour, Biedronka.... i kupuję produkty m.in. firm, testujących produkty na zwierzętach. Ich lista jest niebotycznie dłuższa niż lista firm, które tego nie robią. Zwierzęta wykorzystywane laboratoryjnie (szczury, myszy, króliki, szczenięta, kocięta itd.) przechodzą nieopisane męki przez całe swoje (zazwyczaj krótkie) życie.
4. Nie jem mięsa, ale... mam psy i koty. To są stworzenia mięsożerne. Muszę dla nich kupować mięso i produkty pochodzenia zwierzęcego.

Po tym rachunku sumienia doszłam do wniosku, że nie jedząc mięsa, z pewnością wpływam na swoje zdrowie pozytywnie oraz sprawiam sobie dobre samopoczucie, natomiast w mikroskopijny sposób przyczyniam się do niezabijania zwierząt. To była ułuda. "Uspokajacz" sumienia. Bo w rzeczywistości, walka o niezabijanie zwierząt, to coś o wiele poważniejszego i bardziej złożonego, niż mi się wydawało.
Oczywiście, jeśli ktoś nie chce jeść mięsa, niech tego nie robi. Natomiast niech również nie ma złudzeń, że pomaga w ten sposób zwierzętom. Robi to dla siebie. W czym oczywiście nie ma nic złego!
Dopiero w sytuacji, w której mogłabym zaprzeczyć punktom 1-4 lub chociaż 1-3, mogłabym również przyznać, że istotnie nie przyczyniam się do zabijania zwierząt.
Uważam, że zarówno wegetarianie, weganie jak i mięsożercy powinni swoją uwagę skierować na to, co można by  wywalczyć: mianowicie diametralną zmianę przepisów dotyczących uboju zwierząt hodowlanych, skuteczny system surowych kar za łamanie praw zwierząt oraz ograniczenie gatunków przeznaczonych na ubój (osobiście wykluczyłabym konie oraz krowy mleczne). Ale czy to jest realne? Temple Grandin w USA pokazała, że można zminimalizować cierpienie zwierząt zanim trafią do rzeźni. Jednakże w naszym kraju żadna z partii politycznych w swoich programach wyborczych nie uwzględniła takich problemów a i społeczne zainteresowanie nimi jest małe!...

Tymczasem zbliżają się święta - z roku na rok coraz mniej lubię ten czas. Bo to jest czas fobii kupowania. Wszystkiego: jedzenia, którego się nie zje, prezentów, których się nie potrzebuje. I karpi oraz innych ryb, które muszą przejść mękę zanim trafią na talerze. 
Wracając do prezentów - ostatnio natrafiłam w internecie na bardzo specyficzny produkt. Przyznam Wam się szczerze, że nie wiem do dzisiaj, czy to jest wyłącznie prowokacja, czy istotnie ktoś  wpadł na pomysł sprzedawania...........
...........................................
mydła Jezus:
Z okresu podstawówkowych wycieczek autokarowych pamiętam Mydełko FA:
 

I chociaż moje poczucie humoru w zasadzie jest spore, pomysł na marketingowy chwyt sprzedawanego specyfiku odbieram jako wielki faux-paus. Aczkolwiek nie wykluczam, że jakaś gorliwa religijnie i niezbyt rozgarnięta niewiasta potraktuje tekstową reklamę mydełka dosłownie i z wielkim zaangażowaniem będzie co wieczór nacierać się nim tu i ówdzie, mamrocząc przy tym godzinki.
AMEN!

środa, 21 listopada 2012

Nie pójdę na "Hobbita" bo padły zwierzęta (?)

K

Na portalu społecznościowym kilka prozwierzęcych osób i organizacji podniosło alarm z powodu doniesień na temat zwierząt, które padły rzekomo na planie "Hobbita". Na filmwebie również. A oto informacje z dwóch różnych źródeł:
Jak wynika z artykułów, na planie filmowym żadnemu zwierzęciu nic się nie stało, natomiast winą producentów i twórców filmu było to, że nie interweniowali w sprawie złych warunków bytowych zwierząt na farmie.
Cytuję wypowiedzi użytkowników Facebooka: 
" skurwysyny!!!! a zeby film okazał się klapą!!!!"
"o nie obejrzę tego filmu , nie ma takiej opcji !"
"I chyba założę inne konto i będę spamować wysyłając artykuł na zagraniczne portale"
"Szkoda, bo miałam wielką ochotę pójść na to do kina. W tym momencie to wykluczone."
Itd.
PETA planuje w USA bojkot filmu, zapewne dołączą się inne organizacje. 

Postanowiłam się ustosunkować do tej sprawy.
Przede wszystkim nie sądzę, aby producentów filmu ominęła surowa kara. W USA prawo na rzecz zwierząt przeważnie działa bardzo skutecznie. W tym przypadku, jakże już nagłośnionym, tym bardziej tak się stanie.
I bardzo dobrze, niech zapłacą surową karę - choćby ku przestrodze dla innych. Aby było wiadomo, że lekceważenie takiej sprawy, jak warunki bytowe zwierząt wykorzystywanych przy tworzeniu filmu, nie są kwestią ani błahą, ani marginalną.
I tyle, dalej bym się tym już nie emocjonowała.
Dlaczego?
Ponieważ był to JEDNORAZOWY wypadek. 
Tymczasem, nasza codzienność dostarcza nam wielu innych powodów do organizowania bojkotu. Jeden z przykładów: firmy typu Tesco czy Carrefour codziennie wykorzystują laboratoryjnie masy zwierząt. Codziennie odbywa się ich ciche i niewyobrażalne cierpienie. W jakim celu? Dla kasy. Dla kremiku do twarzy i zasypki do dupki. Ale nikt z oburzonych na Jacksona i jego ekipę nie pokusi się na bojkot Tesco, w którym robi się - przynajmniej kilka razy w tygodniu - zakupy. Dlaczego? Ponieważ dużo łatwiej jest zbojkotować film RAZ poprzez niepójście do kina niż organizować czasochłonną akcję długofalową.
Więc czy istotnie chodzi o dobro zwierząt?
NIE.
Wydarzenia tego typu (jak przewinienie producentów i twórców "Hobbita") są przez niektórych ludzi (przez wielu, wielu, wielu) poddawane "twórczej obróbce" z kilku powodów.
1. Nieświadomie lubimy złe informacje oraz lubimy je przekazywać (zdjęcie z psem do adopcji ma mniej udostępnień na FB niż informacja o 27 padłych zwierzętach, które były wykorzystywane w filmie).
2. Istnieje nieuświadomiona i tłumaczona zupełnie inaczej potrzeba potwierdzania własnej dobroci oraz prawomyślności. Zaś portale takie jak FB są doskonałym miejscem do zaspokajania tej potrzeby. Przede wszystkim dlatego, że kosztuje to minimum wysiłku. Wystarczy coś napisać (np. " skurwysyny!!!! a zeby film okazał się klapą!!!!"), gdzieś kliknąć, coś udostępnić. Trzy ruchy zajmujące kilkanaście sekund, które dają człowiekowi względnie trwałe przekonanie o słuszności i dobru poczynionych ruchów, oraz które poprawiają humor i utwierdzają w przekonaniu, że jest się "prozwierzęcym" i że coś się dla zwierząt robi.

A ja jestem typem francy, która stwierdza: nie, 'moi drodzy', to, że napiszecie pełny oburzenia czy też wyciskający łzy komentarz pod zdarzeniem dotyczącym zwierząt, NIE CZYNI z Was obrońcy zwierząt. Nie zmieniacie tym NIC w życiu ŻADNEGO zwierzęcia. I bądźcie tego świadomi.

Reasumując.
Cały hałas wokół Jacksona i jego ekipy kolejny raz utwierdził mnie w przekonaniu na temat nieskończoności ludzkiej ignorancji.
I TAK, wybieram się na  "Hobbita" do kina. Nie mogę się wręcz doczekać.


wtorek, 6 listopada 2012

"Jak jeden cień w dolinie mgieł"... oraz o poprawności językowej (żeby nie było zbyt romantcznie)

K

Najpierw o temacie 'gorszym', czyli Karmelowe wymądrzania się. Do tego akurat tematu skłoniła mnie wymiana poglądów na FB z dziennikarzem regionalnego portalu Calisia.pl, na który regularnie zaglądam - i przeważnie robię to z przyjemnością. Jak zwykle widzę wszędzie problemy i zapewne tak też odebrał mnie ów człowiek. Ale dlaczego?
Dziennikarz oddziałuje opiniotwórczo na odbiorców swoich artykułów. Więc względem tego zawodu, według mojej hierarchii wartości, nie ma zmiłuj, jeśli chodzi o poprawność językową. Słowo jest twoim, dziennikarzu, narzędziem pracy. Czy, będąc rolnikiem, byłbyś zadowolony, gdybyś miał przerzucać siano widłami o jednym zębie? Zatem, dlaczego z takim lekkim duchem podchodzisz do tego, czy popełniasz błędy językowe, czy też nie? 
Spotkałam się z opinią cyt. "w internecie można luźniej". No dobra, zaciskam zęby i uznaję tę zasadę w przypadku osób prywatnych, wypowiadających się na jakichś temat. Ale w sytuacji, gdy czytam post opublikowany na koncie serwisu informacyjnego, zawierający pytanie "macie chwilę czasu?", to niestety, ale, niczym ALIEN, chciałabym wypuścić ze swojej paszczy dodatkową szczękę gotową ukąsić autora powyższego zdania.... Natomiast na tłumaczenie tegoż pt. "O tej porze nie jesteśmy dziennikarzami. Ale uwaga przyjęta. Język zbyt potoczny" ALIEN po prostu pożera! ;-) [chodzi o godzinę 21.00 oraz o przekonanie dziennikarza, że użył języka potocznego, gdy tymczasem popełnił paskudny błąd zwany pleonazmem (podaję termin, gdyby ktoś chciał sprawdzić)]
A tak zupełnie serio - czy zdajesz sobie sprawę dziennikarzu, że twój artykuł, niezależnie od tego, czy pisałeś o katastrofie ekologicznej na świecie, czy też o Zbychu z Psiej Górki, który składa i sprzedaje używane rowery; że tenże artykuł może posłużyć twojemu czytelnikowi jako źródło lub jako cytat? Na przykład w czasie tworzenia innego artykułu albo innej wypowiedzi pisemnej?... Tekst zawierający błędy, podkreślam - rażące i podstawowe błędy, nie ma prawa bytu zarówno w internecie jak i w publikacjach drukowanych. Nie można przyzwolić na żaden objaw tolerancji w takim przypadku. W przeciwnym razie powstaje pytanie: od kogo zatem wymagać poprawności językowej wypowiedzi?
Rzucam to pytanie w kosmos - nie odpowiadajcie; na świecie dzieje się tyle złego. Żydzi z Muzułmanami się zabijają, kryzys gospodarczy ogarnia świat, afrykańskie dzieci umierają z głodu i ceny benzyny spędzają obywatelom sen z powiek a mi się chyba nudzi, że piszę o takich duperelach, jak poprawność językowa.

Zatem przestawiam się na temat 'lepszy'. Nie wiem, czy doświadczyliście kiedykolwiek chodzenia w tak gęstej mgle, że absolutnie nic nie widzieliście? Niesamowite doświadczenie... Wczoraj wyszłam z psami na spacer w kierunku stałego miejsca, czyli łąki. Już z oddali zauważyłam gęstą, sinobiałą mglistą zawiesinę.
Postanowiłam przejść łąkę i wejść na sąsiadujące z nią pole uprawne, gdzie kumulacja mgły była największa.
Przyznam się Wam szczerze, że gdybym była sama, zaczęłabym się bać. Przemieszczając się w stronę środka pola, traciłam zupełnie kontakt z czymkolwiek, co znajdowało się poza nim. Przejeżdżające kilka metrów dalej samochody zniknęły zupełnie, słyszałam tylko jak jadą.  Gdy zatrzymałam się na - mniej więcej - środku pola, mgła wydała mi się być ogromną kopułą przykrywającą powierzchnię ziemi. Wyciągnęłam rękę i upewniłam się, czy przypadkiem nie mogę tej zawiesiny dotknąć. Złudzenie było tak przekonujące!
Tylko na moich psach nasza lokalizacja nie robiła żadnego wrażenia. Niuchały ziemię jakby nigdy nic.
Stałam tak około pół godziny. Rozkoszowałam się tym doświadczeniem - byciem we mgielnym kokonie, jakiejś takiej magicznej enklawie niesamowitości, w której mogłoby coś niezwykłego się zdarzyć. W drodze powrotnej w stronę łąki miałam wrażenie, że te połacie mglistości nie mają końca. Przyspieszyłam kroku, bo moja wyobraźnia zaczęła tworzyć sceniariusze z kimś w rodzaju Kuby Rozpruwacza czekającego na mnie z boku. Gdy wreszcie zarys rzeczywistości, tego co znane i znajome, stał się wyraźny, odetchnęłam z ulgą i powędrowaliśmy dalej.






poniedziałek, 29 października 2012

Cytat

G
Powiem ci jednak, że gdybyś zobaczył zdjęcie panny Marthy R, nie jestem wcale pewny, czy doceniłbyś piękno, które ja dostrzegam w niej za każdym razem, gdy ją widzę. Przeciętnemu oku lub obiektywowi aparatu (Martha powiedziała mi kiedyś, że ma swoje zdjęcie: rodzice opłacili fotografa, gdy w zeszłym roku kończyła 19 lat) wydałaby sę po prostu niską, nieco surową kobietą o pociągłej twarzy, lekko negroidalnych ustach, prostych włosach czesanych z wyraźnym przedziałkiem (wyraźnym do tego stopnia, że wydaje się, że łysieje na czubku głowy), głęboko osadzonych oczach, oraz nosie i cerze, które bez trudu zapewniłyby jej pracę na plantacji bawełny na amerykańskim południu.
Sama fotografia Marthy R. nijak nie jest w stanie odzwierciedlić energii, którą tętni, jej żarliwości, zmysłowości,  wielkoduszności i zuchwałości. Wiele kobiet (a z jedną taką żyję na co dzień) potrafi emanować udawaną fizyczną zmysłowością i urzekać nią mężczyzn; umieją się odpowiednio ubierać, malować i trzepotać rzęsami, mimo że wcale tej zmysłowości nie czują. Przypuszczam, że to zwykłe przyzwyczajenie narzuca im taki sposób zachowania.  Zdarzają się jednak nieliczne wyjątki (takie jak Martha R.) będące prawdziwym ucieleśnieniem namiętności. Znalezienie takiej kobiety w stadzie niezbyt czułych, niespecjalnie wrażliwych i niespecjalnie żywo reagujących kobiet, jakie zamieszkują Anglię w latach sześćdziesiątych XIX wieku, przypomina nie tyle trafienie na złoty samorodek w kopcu piasku, ile raczej odkrycie żywego i ciepłego ciała wśród zimnych, martwych kształtów, zalegających katafalki w paryskiej kostnicy, dokąd z takim zapałem zaciągnął mnie Dickens.

poniedziałek, 15 października 2012

Esemesowo


G

Dostałem go o 3.42. Oto treść:
Zamieść to na blogu jako ostrzeżenie dla potencjalnych historyków. Po długich bojach ze statystyką doszedłem do wniosku, że w wojsku Gustawa II Adolfa regiment polowy składał się z dwóch skwadronów. 1 skwadron dzielił się na 4 kompanie złożone każda z kapralstw pikinierskich po 16 osób i 3 kapralstw muszkieterskich po 24 osoby. Kapralstwa pikinierskie dzieliły się na 3 roty, zaś muszkieterskie na 4 roty po 5 żołnierzy. Skwadron uzupełniały 4 kapralstwa muszkieterów nadliczbowych oraz sztab: 4 kapitanów, 4 chorążych, 4 poruczników, 5 sierżantów, 12 kaprali, 4 furierów, 8 trębaczy i 8 doboszy. Razem skwadron liczył 556 żołnierzy. Oszalałem i czuję euforię...


czwartek, 11 października 2012

Rozmowy przy sianie, czyli co jest w życiu ważne


G

Do kumpla, którego rodzice prowadzą stadninę koni, przyjechali rolnicy z Żuław. Z sianem.
Panowie przeszliby bez problemów casting do "Chłopów 2" - mieli kufajki, twarze ogorzałe od wiatru, ćmili fajki melancholijne a wyraz zadumy na ich twarzach można było zrozumieć jako kontakt z naturą bez niepotrzebnych pośredników.
Podczas wykładania siana wywiązała się rozmowa na tematy ważne. I najważniejsze nawet z ważnych. A mianowicie o tym, co w życiu jest najważniejsze.
Kumpel (a po wypiciu dwóch win twierdzi on, że, niczym kameleon, potrafi gadać z każdym o wszystkim i sprawdzić się jako uroczy rozmówca wszędzie i zawsze) podjął wyzwanie.
- Ważne jest....wykształcenie. I praca...jakiś zawód - mówił, licząc na potakiwanie głową.
Ale się przeliczył.
Jego rozmówca rodem z Żuław spojrzał z zadumą w przestrzeń. I ze spokojem często zwiastującym słowa poważniejsze od samej powagi powiedział leniwie:
- Harmonia.
- Ale że niby jak? - dziwił się kolega. - Ma pan na myśli, żeby to było wszystko ze sobą połączone?
- Nie. Instrument - tłumaczył rolnik.
- ?
- Można kupić. Nauczyć się grać. Potem na weselach zarabiać. Pieniądze - skończył myśl żuławski rolnik.

poniedziałek, 1 października 2012

dlaczego kocham Six Feet Under, czyli losowy zbiór miłosnych wyznań

K

"-Why do people have to die?
- To make life more important."


pałam do tego serialu narkotycznym uwielbieniem...

KOCHANIA:

1. kocham w tym serialu szczególne MOMENTY...
w czwartym sezonie jest odcinek, w którym Ruth wraz z rodziną postanowiła zorganizować garażową wyprzedaż. Nate w tym czasie przeżywał śmierć swojej żony, Claire utknęła w punkcie bez artystycznych inspiracji, zaś ekscentryczny Artur opuścił Fisherowy biznes. I w pewnym momencie Claire wpada na pomysł - SPALMY WSZYSTKO, czego się nie udało  nam sprzedać.
Mama Ruth w pierwszym odruchu sprzeciwia się, twierdząc, że wiele przedmiotów jest wartościowych, ale potem zerka na nowego męża George'a, przypuszczalnie dochodzi do wniosku, że trzeba reminiscencje przeszłości unicestwić i ... przystaje na pomysł córki. I oto stoją wokół płonącego stosu gratów przed domem: Ruth i George, Claire i jej nowa koleżanka Anita, David - a potem dołącza do nich Nate, dając Davidowi na ręce córeczkę Mayę a następnie pozbywając się z pokoju rzeczy, które uznał za konieczne do pożegnania. Ta symboliczna scena zawieszenia i zamyślenia przy płonącym ogniu, podparta rewelacyjną muzyką... Symboliczna scena, w której każdy z bohaterów tego niezwykłego serialu mierzy się z "duchami" swojej przeszłości i duma... 
W czwartym sezonie jest również odcinek, w którym Claire wraz ze swoimi przyjaciółmi spędza czas. Oglądając poniższą scenę pełną ciepła i wspólnoty, nasuwa mi się jedna myśl: młodość, młodość, młodość i carpe diem....

W piątym sezonie szczególnie przejmująca (dla mnie) jest chwila, gdy ciało Nate'a obmywają jego mama Ruth i jego brat Dave, przeżywając stratę Nate'a:



2. kocham Ruth, gdy się irytuje, złości i wścieka - to nie wymaga komentarza:




3. kocham dychotomiczność tego serialu
- tyle śmierci i tyle życia
- tyle komplikacji i tyle prostoty
- tyle niezwykłości i tyle banału w zdarzeniach
- zwykłość i niezwykłość głównych postaci
- założenie, że wszystko jest takie proste i oczywiste oraz tak skomplikowane i zagadkowe
- życie żywych i umarłych (duch Nathaniela - ojca i wielu postaci drugoplanowych) przeplata się ze sobą; ci drudzy są obecni w życiu pierwszych; w ich snach, marzeniach i wyobrażeniach
- ciało człowieka żywego i martwego - widzimy ich mnogość przez co w pewnym momencie nabieramy spokojnego dystansu do obydwóch
- poznanie drugiego człowieka i kompletne zaskakiwanie się nim

4. kocham sposób prezentowania najważniejszych dla tego serialu wartości: rodziny, poszukiwania własnej tożsamości i swojego miejsca w świecie, tolerancji wobec różnych odmienności..
A jeśli chodzi o rodzinę - nie ma w tym serialu żadnych lukrowanych scen... Ani tych utartych, zwanych "z życia wziętymi"... Bo życie Fisherów JEST ICH i to się czuje od pierwszego odcinka. Jest oryginalne. Możesz odnaleźć coś na swój temat w tych historiach ale równie dobrze możesz nie odnaleźć. To jest nieistotne.
W rodzinie Fisherów ludzie się kochają, nie cierpią, walczą ze sobą, padają niekiedy ostre i mocne słowa, ale nigdy nie ma się wątpliwości, że każda osoba stoi murem za drugą...

5. kocham ideę kategoryzacji śmierci, wyraźnie wyłaniającą się ze wszystkich sezonów: jest śmierć naturalna, spokojna / tragiczna, szokująca / żałosna i przez to smutna / niespodziewana i nagła / gwałtowna / cicha.....
wiele ich..., na przykład:




NA WSTĘPNY KONIEC:
ktoś wpadł na pomysł, aby zrobić kompilację najpiękniejszych scen z serialu... dodałabym do nich o wiele więcej ale... te również mi się podobają:


[wypowiedź jednego z użytkowników Youtube: "What I take from this whole show, is to be yourself. Accept others as they are... Always do better, but most of all - do. Do what your heart tells you to but your mind whispers you can't. Do. Whether you do, or you don't, life won't wait and death will catch up at some point. So while you can, do. Most of all, I think it tries to teach to love. We are all screwed up, I don't know any one who isn't, so try to love one and other... Thanks for posting this!! Loved it!"]


NA WŁAŚCIWY KONIEC:
kocham finałowy odcinek!
ślub Davida i Keitha - tyle czasu się docierali...
śmierć Ruth -  Ruth, którą, gdy umierała, wyczekiwał Nathaniel senior i junior
spóźniona miłość buntowniczej Claire, wierna, przysiwawa, która czekała na nią...
wczoraj, dzisiaj i jutro zazębione ze sobą spójnie, pięknie, cicho boleśnie...

I ostateczna konkluzja -
wszyscy umieramy.. ale czy to właśnie nie jest powód tego, aby intensywnie przeżyć swoje życie?

 Nie widziałam piękniejszego zakończenia serialu....

Posłuchajcie, popatrzcie:


Ps. nie wyczerpałam moich kochań związanych z tym serialem, ani wątków, ani postaci, ani bogactwa tematów, ani ich oryginalności...    :-)


piątek, 28 września 2012

Granice żartu

K

Do napisania tego tekstu skłoniło mnie kilka wypowiedzi, na które natknęłam się na portalu społecznościowym.
Mianowicie jedna z osób udostępniła skecz dotyczący Holocaustu, dodając komentarz "Holocaust na wesoło". Rozwinęła się kilkuosobowa dyskusja. Część rozmówców była kategorycznie na nie, część zdecydowanie na - 'cool, spoko, luz, peace' - tak.
To pierwsza rzecz, która mnie skłoniła.
Pod koniec dyskusji natrafiłam na jedno z podsumowań o treści: "Poczucie humoru jest cenne, w każdej sytuacji" (cytat).
To druga rzecz, która mnie skłoniła.
I jak każda kategoryczna wypowiedź, dała mi sporo do myślenia. Zdanie jest proste i jasne:

"POCZUCIE HUMORU JEST CENNE, W KAŻDEJ SYTUACJI"

Otóż ja należę do osób, które uważają wprost odwrotnie - że poczucie humoru nie jest cenne w każdej sytuacji a wręcz w wielu sytuacjach jest niewskazane i niebezpieczne.
Postaram się to udowodnić, wykorzystując kilka tematów aktualnych w mediach.

1. Holocaust.
Poruszyłam ten temat jako pierwszy bo od niego cała rzecz się zaczęła. Grzebiąc w internecie i szukając odpowiednich stron, zauważyłam jedno - poziom polskich kawałów na temat Zagłady nie różni się (to znaczy nie jest bardziej prymitywny) od zagranicznych. Proponuję następujące: Holocaust jokes, których komentować nie trzeba (ani nie mam zamiaru).


Natomiast chciałabym w tym miejscu zwrócić uwagę na "leczniczą" właściwość śmiechu. Bowiem w kulturze może odgrywać rolę oswajania "złego". Śmiech niejako osłabia moc oddziaływania tego, co było lub może być przyczyną traumy. Oraz w pewnym sensie oczyszcza. To żadna nowość.
Na przykład: moja umierająca ciocia (cukrzyca od trzydziestu lat, kilka zawałów w przeciągu roku) bardzo mnie zaskoczyła, gdy odwiedziłam ją w szpitalu, ponieważ zażartowała, że jak nie zrobią jej przepychania żył to doktor piasek ją wyleczy. Ja w swojej naiwności nie zatrybiłam od razu i zapytałam zupełnie poważnie, kto to jest "doktor Piasek". Dwa miesiące później ciocia umarła.
Oczywiście miała prawo żartować z przeczucia, że niedługo umrze. To była jej choroba i jej śmierć. Ja zaś w tamtym momencie byłam zakłopotana. Wymamrotałam coś w rodzaju "niech ciocia przestanie", nieśmiało się uśmiechając. Wyobraźmy sobie odwrotną sytuację. To ja mówię cioci (nie wiedząc, jak to może odebrać), że jak jej nie przepchają żył to wyleczy ją doktor piasek. Czy mam do tego prawo? Czy poczucie humoru jest cenne w takiej sytuacji? 
Wracając do Holocaustu - w Polsce odbyło się spotkanie pt. "Holocaust jokes. Co komu wolno. Polska i izraelska perspektywa". Bardzo żałuję, że nie wzięłam w nim udziału, gdyż jestem ciekawa konkluzji.

Osoby, które ocalały z Holocaustu, nie były tymi samymi ludźmi, jakimi były przed tym doświadczeniem. Nie spotkałam żadnej, która żartowałaby z tego doświadczenia (miałam okazję rozmawiać z kilkoma oraz śledziłam rozmaite programy z udziałem ocalałych). Jednakże, to było ich doświadczenie więc uważam, że mogliby z niego żartować tak jak moja ciocia ze swojej śmierci.
Potrafię również zrozumieć, że potomkowie osób, które zginęły podczas Holocaustu, mogliby czuć potrzebę zmierzenia się z tym tematem poprzez śmiech. Być może uświadomienie sobie faktu, że należy się do narodu, który został uznany za gatunek podludzi i przez to skazany na eksterminację, jest dzisiaj dla młodego Żyda doświadczeniem traumatycznym, które może zostać oswojone i oczyszczone poprzez śmiech.
Jest jeszcze jeden kontekst, w którym wolno to robić. Mianowicie sztuka. Obszar artystycznego tworzenia powinien być wolny od wszelkich zakazów. Ponieważ tam, gdzie zakazy, tam kończy się sztuka. Ale to osobne, wielowątkowe i złożone zagadnienie - tym razem je tylko wymieniam.

Nie godzę się z tym i najczęściej radykalnie reaguję, gdy jestem świadkiem żartowania z Holocaustu w każdej sytuacji poza wymienionymi. Bo - na przykład - gimnazjalista powtarzający kawał "co śpiewają Żydzi idący do komory gazowej? - Nie zamykajcie drzwi", którego, jestem pewna, że nie rozumie tak naprawdę, nie oczyszcza siebie z traumatycznego doświadczenia lecz koduje w swoim umyśle, że "z Żydków jak ich palili żartować można".

Poniżej sugestie kreowania poczucia humoru w każdej sytuacji:
2. Rasizm.
Przedstawmy humorystycznie wyższość Polaków nad Cyganami i Rumunami. Albo czekoladowość Afrykanina mieszkającego w małym, polskim mieście.
3. Seksizm.

Przedstawmy humorystycznie czułość szefa, który swojej pracownicy wkłada rękę między nogi.
4. Homofobia.
Przedstawmy humorystycznie dwóch gejów trzymających się za ręce i spacerujących ulicami.
5. Dyskryminacja osób niepełnosprawnych.
Przedstawmy humorystycznie zafrasowaną osobę na wózku inwalidzkim, który stoi przed schodami bez podjazdu.
6. Przemoc wobec kobiet i dzieci.
Przedstawmy humorystycznie pobitą kobietę czy pobite dziecko, uznając, że dostali za swoje.
7. Przemoc wobec zwierząt.
Przedstawmy humorystycznie przekonanie wielu ludzi, że zwierzęta to tylko zwierzęta. 

Reasumując, jak należy odebrać postawę światłego (?) człowieka, z której wynika, że można się śmiać z powyższych tematów - zgodnie z zasadą, że "poczucie humoru jest cenne w każdej sytuacji"?
Otóż taka postawa jest rodzajem przyzwolenia na przemoc.

[Zaraz, zaraz, jak to przyzwolenia na przemoc? O czym ona pisze? Przecież mi chodzi o nieszkodliwe skecze?!
No dobra.
To pomyśl: przychodzi do Ciebie skin i mówi, że chce zabić trzech Żydów. Jaka będzie Twoja reakcja? Sięgniesz po telefon po tym, jak oddalisz się od skina na bezpieczną odległość?
Otóż - przemoc fizyczna nigdy nie zaczyna się od siebie. Najpierw rodzi się w słowach.
Skin musi uwierzyć, że zabicie Żyda to chwała i zasługa dla kraju, w którym żyje. 
Owa przemoc słowna nie zaczyna się ostro pt. "Jebać żydów" pisana na ścianach, lecz zaczyna się zupełnie niewinnie i z pozoru nieszkodliwie...
Czy już rozumiesz, do czego pisząca zmierza?]

Dobra, prościej. Skoro już się tych Żydów uczepiłam:
Jeśli skecze na temat Holocaustu są ok - to może w ogóle ten cały Holocaust to była ściema?
Jeśli skecze na temat Holocaustu są ok - to dlaczego skecze o 'Żydkach' [oparte na stereotypach] nie mają być ok? 
Jeśli skecze o 'Żydkach' są ok - to dlaczego hasło 'Polska tylko dla Polaków', potraktowane żartobliwie, nie ma być ok?

Taką metodą dedukcji można dojść do naprawdę nieprzyjemnych, wrogich względem ludzi i zwierząt, konkluzji. Możemy oczywiście mieć nadzieję, że przeciętny (szczególnie młody) człowiek jest debilem i nie przejawia zdolności dedukcyjnego myślenia. Ale dla dobra tego artykułu zakładam, że jest odwrotnie.

Dlatego właśnie uważam, że żarty powinny mieć swoje granice. Dlatego uważam, że poczucie humoru nie jest cenne w każdej sytuacji; ba! jest niewskazane w pewnych sytuacjach...

Na zakończenie zachęcam do posłuchania tej piosenki (zerknijcie na tekst - warto):








środa, 26 września 2012

Paktofonika, czyli wyobraź to sobie

G


To nie było tak dawno, więc dobrze to pamiętam. Płyta "Kinematografia" Paktofoniki wpadła w moje ręce jakieś kilka miesięcy po wydaniu. Pojawiła się, zachwyciła, oszołomiła i okazało się, że ten CeDek przez kolejne miesiące był właściwie grany na okrągło w moim odtwarzaczu CD. Razem z techno i Dziewięciocalowymi Gwoździami, których wtedy słuchałem (i słucham do dzisiaj).
Pamiętam też jak orzeźwiająca i świeża była ta muzyka w 2000 roku i jak wspaniale błyszczała na tle kiczowatych i banalnych nagrań puszczanych wtedy w radiu. Bo śląskim chłopakom udało się stworzyć błyskotliwe i niebanalne teksty o ważnych sprawach, uzupełnić je świetnymi podkładami i zaśpiewać w taki sposób, że frajda z tworzenia czegoś swojego (i tylko swojego) udzielała się słuchaczom w sposób maksymalny. Nic więc dziwnego, że potem chłopaki z zespołu, którzy podali na płycie swój numer komórki (jakie to niedzisiejsze, nieprawdaż?), otrzymywali smsy o treści "Tylko Paktofonika na walkmanie trzyma mnie przy życiu". A gdy śpiewali refren utworu "Jesteś Bogiem", to nie spoglądali zawstydzeni w sufit sali koncertowej tylko kierowali te słowa razem ze spojrzeniem do konkretnego słuchacza. Sam zresztą miałem okazję kilkanaście lat temu w Sopocie przekonać się, że koncert Paktofoniki jest rewelacyjnym doświadczeniem.
Paktofonika to także samobójcza śmierć Magika i świadomość, że najlepsza płyta zespołu jest też jego ostatnią. A skojarzenia z zespołem Joy Division przychodzą właściwie same.  
Ogromnie się więc ucieszyłem, gdy okazało się, że ktoś poszedł po rozum do głowy i zrobił na ten
temat film. To, że powstał obraz, który próbuje się zmierzyć z nową historią polskiej muzyki, jest 
tym bardziej ważne, że polscy reżyserzy (z niewielkimi wyjątkami) mają ogromną awersję do
rzeczywistości i unikają jej w scenariuszach swoich dzieł.
Ciekawe i zarazem smutne jest obserwowanie na podstawie odbioru tego właśnie filmu, jak polska popkultura zjada swój ogon. Bo nagle okazuje się, że film jest kolejną okazją dla prawdziwych  
hiphopowców do podkreślania swojej prawdziwości a wszyscy przechodnie czy też kinomaniacy pytani  
przy wyjściu z kina, kupili płytę zespołu jeszcze tego samego dnia, kiedy ukazała się na rynku. A  
cześć dziennikarzy i felietonistów dopiero teraz się obudziła i zauważyła, że  istniał i istnieje 
coś takiego jak hip-hop i - pomimo ich wyraźnej niechęci - miał i ma duży wpływ na rzeczywistość.
Są też pismaki, którzy nie chcą się obudzić. W przypadku tego filmiku tak naprawdę niechęć budzi  
jednak reakcja Fokusa, który wiele lat temu potrafił błyskotliwie bawić się słowami i stosował
wspaniałe gry słowne, tutaj jednak zabrakło mu dystansu i pomysłu na mądrą i przemyślaną reakcję na - po prostu - głupie zarzuty...

I jeszcze jedno. Najlepszą dotychczas próbą opisania fenomenu zespołu jest wywiad Lidii Ostałowskiej z 2000 roku pod tytułem Teraz go zarymuję

Fucking Big Love, czyli cztery grzechy Baśki-Co-Fajny-Gust-Miała

K


Po napisaniu tego tekstu "Baśka miała fajny gust" czułam się niemal zobligowana do obejrzenia filmu "Big Love". Ponieważ szczególnie nie chodzę do kina na filmy polskie, poczekałam aż utwór Białowąs pojawi się w sieci. 
Nie będę powtarzała, o co chodzi z całym zamieszaniem wokół reżyserki. Tych, co nie wiedzą a chcą wiedzieć, odsyłam do powyższego tekstu.
Przejdę od razu do sedna, czyli do czterech  grzechów Baśki-Co-Fajny-Gust-Miała.

I i najcięższy grzech - PRZEWIDYWALNOŚĆ.
Nie oglądam filmów, których zakończenie już w pierwszej połowie jest dla mnie jasne. Tu zrobiłam wyjątek. Niestety, od razu wiedziałam, dlaczego Maciek jest w więzieniu, że Emilka się nie zabiła lecz została zabita i przez kogo, że nie usunęła ciąży i takie tam... 
Wszystkie formalne - wizualne szmery i muzyczne bajery - zabiegi; kadrowanie a la Aronofsky i inne jakże oryginalne pomysły, nie były  w stanie zmyć tego grzechu z reżyserki.
Białowąs zarzucała recenzentowi jej filmu, Michałowi Walkiewiczowi, że nie zauważył konwencji, które ona zastosowała. Otóż w tym filmie widać wyłącznie konwencje. Za to nie widać, co takiego autorskiego, czyli Baśkowego, w nim jest. Do tego jeszcze wrócę.
Od połowy filmu zerkałam na timer, nie mogąc się doczekać końca tej opowieści. Bo jak można oglądać, znając zakończenie....

II grzech - PROBLEM ZE SPRECYZOWANIEM ODBIORCY FILMU
Białowąs chciałaby, aby jej film traktować poważnie, aby pochylali się nad nim krytycy i dekonstruowali 'zawiłe pokłady nawiązań i głębię wynikającą z zastosowanych cytatów'. Chciałaby, aby robili to dorośli ludzie. I tu zaczyna się problem. Mam takie silne wrażenie, że autorka tego filmu nie odpowiedziała sobie jasno na pytanie, kto jest jego odbiorcą. Projekcja odbiorcy dzieła jest równie ważna, ba! ważniejsza, niż projekcja samego dzieła, jego bohaterów, świata przedstawionego itd. Odpowiedź na pytanie, 'dla kogo chcę zrobić film' mogłaby pomóc w uniknięciu pewnych błędów.
Na przykład - gdy oglądałam film Chereau o miłości pt. "Intymność", nie miałam wątpliwości, że jest to film "na serio", tzn. skierowany do dorosłego człowieka. Sceny nagości, niekiedy wręcz naturalistyczne, były w moim odczuciu uzasadnione; dzięki nim można było jeszcze dobitniej odczuć pustkę codziennego życia bohaterów. Gdy oglądałam pierwszą cześć sagi "Zmierzch", nie miałam wątpliwości, że jest to film dla nastolatków dlatego wiele jestem w stanie jej wybaczyć, nawet pogwałcenie mitu wampira.
Białowąs chciała zrobić ambitny film dla dorosłych - tymczasem wyszła jej banalna teen story, w której rozwydrzona i bardzo rozchwiana nastolatka gzi się na lewo i prawo, pogubiona w tym, czego i kogo chce w życiu. A z tego gżenia się nie wynika nic poza ... gżeniem. Teen story, w której Antoni Pawlicki miota się, przeżywając rozdwojenie osobowości - raz gra bohaterów wykreowanych przez Lindę (klimat 'co ty kurwa wiesz...'), raz kogoś w stylu Adasia z "Nic śmiesznego". Zaś Hamkało jest w miarę przekonująca jako nastolatka dopóki nie zaczyna mówić - bardzo sztucznie...
Poza tym nie potrafię emocjonować się serialowymi zdarzeniami typu ucieczka z domu rodzinnego, niechciana - chciana ciąża itepe.

III grzech - PODEJŚCIE DO  TEMATU CYTATÓW
W wywiadzie z Białowąs Walkiewicz próbuje jej wytłumaczyć, że cytowanie cudzych dzieł w swoim nie stanowi o wartości tego dzieła. Intertekstualność, z której nic nie wynika i która nie rodzi nowych sensów, nie jest zaletą! Białowąs zdążyła wielu osobom wytłumaczyć, w których momentach w filmie stosuje cytaty, w których odwołuje się do francuskiej Nowej Fali, m.in. w tym:


Za oknem sztuczny obraz, sztuczny księżyc, nienaturalne kolory. Na pierwszym planie kopulująca młodzież. Niestety, nie potrafię zinterpretować, czemu ów kicz ma służyć i jakie sensy rodzi. Pomiędzy dwojgiem młodych ludzi nie ma prawdziwego dramatu - jest szczeniacka i wyuzdana miłość, nieco głupoty pt. rozwalmy automat z zabawkami i pobiegajmy nago na pomoście. Śmiałe sceny erotyczne nie służą w tym filmie niczemu poza epatowaniem nagością. To już nawet nie jest kontrowersyjne. To jest po prostu nudne...


IV grzech - "zastosuję cool niszową muzykę i podwyższę wartość filmu". Dobry pomysł do tej filmowej zupy ze wszystkiego? Ano nie. Muzycznie do filmu pasuje jedynie tytułowa piosenka.
Która właściwie nie wiadomo, czym jest. Taka mieszanka Lipnickiej, Wyszkoni z Bjork i Sinead O'Connor.
Zmanierowany głos Ady Szulc, który z powodzeniem w filmie zastąpiła Hamkało, wpasowuje się w ogólny klimat filmu. Którego autorskim w żadnej mierze bym nie nazwała.






niedziela, 9 września 2012

The Chumscrubber, czyli wiwisekcja obłudy

K


Obejrzałam dzisiaj film, który uruchomił w mojej głowie chyba wszystkie trybiki przemyśleniowe.
Dzieło nosi tytuł "The Chumscrubber" (w wersji polskiej idiotyczne tłumaczenie "Miłego dnia" opis na filmwebie (ale nie czytajcie recenzji - pełna spoilerów!)) i jest wybitną czarną komedią o silnym nasyceniu dramatu, ironii demaskującej obłudę i pozory, wiwisekcji życia tzw. mieszczaństwa z luksusowego przedmieścia.
 Dawno nie widziałam filmu, który w tak bezpardonowy sposób odziera bohaterów z godności, ukazując zidiociałość ich życia oraz jego bezsensowność.
Polecam bardzo - aczkolwiek z ostrzeżeniem: to nie jest film dla fanów "Mody na sukces" czy też hollywodzkiej pompy. Wymaga od widza sporo "dojrzałego" skupienia (akcja bardzo powolna, nastawiona na "rozważanie"); inaczej może wydać się nudny.
Reżyser "The Chumscrubber" jest mi kompletnie nieznany. Arie Posin, człowiek z korzeniami rosyjsko-amerykańskimi a urodzony w Izraelu. Myślę, że ten pochodzeniowy tygiel przyczynił się pozytywnie do stworzenia tego filmu. Widać w nim dystans reżysera. To był pierwszy pełnometrażowy film Posina.
Zaś co do tytułu - znalazłam bardzo ciekawe tłumaczenie tego słowa (niestety tylko na stronie angielskiego słownika): co znaczy słowo chumscrubber. Czytelnikom nieanglojęzycznym spróbuję przetłumaczyć:
1. dla rodziców: chumscrubber jest wszystkim tym, co lekceważymy; rozmowami, których nie odbywamy z dziećmi choć powinniśmy; wszystkim, co powoduje ból i dyskomfort
2. dla nastolatków: bohater / ocalały (także w grze komputerowej), który chroni swoich przyjaciół, który wprowadza sens w życie pośród panoszącej się obłudy, ignoracji i udawania.
Obydwa znaczenia są ważnymi motywami w filmie.

Główny bohater wcale nie jest skryty i wyizolowany z własnej woli. Obserwując swoją rodzinę, sąsiadów, rówieśników w szkole, po prostu doszedł do wniosku, że nie ma sensu komunikować się z kimkolwiek ponieważ nikt niczym tak naprawdę się nie przejmuje. Dean nosi maskę, własnomyślnie skonstruowaną, którą jednak zdejmie raz - w znaczącej scenie z udziałem matki przyjaciela.
Pozostali bohaterowie tego filmu są ukazani w przerysowany (mam nadzieję, że w rzeczywistości AŻ TAK ZIDIOCIAŁYCH LUDZI NIE MA!) sposób; są karykaturami ludzi. Nie można mówić o rzeczywistych relacjach międzyludzkich w tym świecie - bo ich po prostu nie ma. Cała organizacja życia, wspólnie spędzany czas, rozmowy ale bez porozumienia - wszystko to sprowadza się do pustki emocjonalnej, uczuciowej, intelektualnej.

Motyw narkotyków - w moim odczuciu - jest tematem zupełnie pobocznym. Pojawia się jako 'rozrusznik' zdarzeń pomiędzy Deanem a jego znajomymi ze szkoły (nie nazwałabym tych znajomych gangiem). 
Ciekawsze moim zdaniem było przywołanie motywu przemocy wśród nastolatków - takiego rodzaju przemocy, która wybudzona w człowieku ujawnia się, mimo że na co dzień, w innych okolicznościach ów człowiek nie byłby do niej zdolny. Przypomniał mi się w tym kontekście "Władca much".
Interwencja osób trzecich dokonana w odpowiednim czasie pozwoliła na uniknięcie tragedii.

Po obejrzeniu tego filmu, czyli kilka godzin temu, nie potrafiłam przestać myśleć. O tym, o czym przeważnie się nie myśli (bo po co psuć sobie humor). O tym, co nie jest żadną nowością ani żadnym olśniewającym, nowym wnioskiem. Ale jest bolesną prawdą. Żyjemy w świecie udawania i tworzenia pozorów.
W rodzinie - gdzie pomiędzy małżonkami nie ma już nic poza przyzwyczajeniem, rutyną; którzy to małżonkowie słuchają siebie ale nie słyszą, patrzą na siebie ale nie widzą. Gdzie dzieci pozostawione same sobie szukają pomocy tam, gdzie jej nie otrzymają lub otrzymają ułudę pomocy, ponosząc przy tym często straszliwe konsekwencje.
W szkole, gdzie liczy się lans a nie to, co młody człowiek ma w głowie. Gdzie liczy się najnowszy model komórki i inne technologiczne ustrojstwa, metka na ubraniu, wyzywający styl bycia. Wszystko to jest udawaniem,  kreowaniem, pod którym często kryje się samotność i niezrozumienie.
W pracy, gdzie pracownik małpuje przed pracodawcą, aby utrzymać stanowisko. Gdzie pracownik robi z siebie pajaca, daje się poniżać lub też po trupach dąży do kariery a wieczorem w domu unika lustra. Lub też i nie unika bo wmówił sobie, że dobrze robi i nie ma się czego wstydzić.

Reasumując, "The Chumscrubber" nie jest filmem "do poduchy" czy też na romantyczne posiedzenie z lubą / lubym. Mi osobiście uświadomił, jak wysoką cenę płacę za bycie sobą albo raczej za staranie się, żeby być sobą. Uświadomił mi okrutnie, jak bardzo brzydzę się obłudy i jak często musiałam / nie mogłam / nie miałam odwagi, aby nie udawać przed kimś kogoś, kim nie jestem.

Na koniec piosenka z filmu:




poniedziałek, 3 września 2012

być nauczycielem, mieć w łóżku barbarzyńcę

K

dzisiaj Karmel nie jest w najlepszym nastroju; może nie powinna popełniać tego wpisu. Jednakże właśnie go tworzy.

01.09 - data szczególna z racji historii ale również z tej racji, że rozpoczyna się kolejny rok szkolny.
Dla uczniów bolesna prawda o końcu wakacji, dla nauczycieli - kolejny rok wyzwań.
Niestety, nie dla wszystkich. W naszym wspaniałym kraju wielu nauczycieli nie rozpocznie kolejnego roku pracy w szkole. W wyniku cięcia godzin tylko w jednym miasteczku i tylko w jednej szkole na bezrobociu wylądowało piętnastu pedagogów. W internecie roi się od przykrych informacji:
Itd.......
Obok zwolnionych są jeszcze te osoby, którym nie dane jest podjąć pracy w zawodzie ponieważ nie ma dla nich etatów. Osoby z piątkowymi dyplomami, przygotowaniem pedagogicznym, nietuzinkową osobowością, otwarte na świat i samoksztalcenie się.
Tymczasem uczelnie produkują rokrocznie kolejnych nauczycieli, wciskając im kity o świetlanej przyszłości.
Karmel sama nasłuchała się banialuków, gdy jeszcze studiowała.
Zaś w szkołach pracuje niemała liczba emerytów, którzy mogliby zwolnić miejsce młodym.
Można stękać, płakać, wzdychać (zdychać?), załamywać ręce i nogi, tudzież wiele innych części ciała - taka jest rzeczywistość.
Inszą prawdą jest ta, że nauczyciel - ten z powołania - jest nauczycielem i czuje się nauczycielem, niezależnie od tego, czy ma pracę czy też nie. I to jest najsmutniejsze w kontekście faktu, że pracę tę wykonują często osoby, które nauczycielami być nie powinny.
Co może robić bezrobotny belfer?
Jak Karmel przed laty usłyszała od pewnego kierownika wydziału swojego kierunku, który chwalił sie w wywiadzie radiowym: [belfer] "może pracować na przykład w telemarketingu".
Stwierdzenie to nie wymaga komentarza, ergo wymaga komentarza niecenzuralnego (* niepotrzebne skreślić).
W rzeczywistości, panie kierowniku wydziału kierunku studiowanego przez Karmel, nauczyciel, który zrozumiał, że nauczanie jest sensem jego życia, nie może i nie chce robić czegoś innego ponieważ po upływie czasu, pracując gdzie indziej, stwierdza, że ta praca jest do dupy, że nie cieszy, nie daje satysfakcji, powoduje różnego rodzaju braki. I odkrywa swoje tragiczne położenie.
Oczywiście, może sobie tłumaczyć w ramach pocieszeń, że "tak się ten świat kręci", "takie jest życie", co i tak nie umniejsza jego wewnętrznej świadomości, że jest przez ów świat i przez owo życie dymany. 

Jakieś remedium na bóle? 
Karmel ostatnimi dniami w sposób pasjonujący oddała się oglądaniu serialu fantasy pt. Gra o tron / Game of thrones




Serial ów obfituje w wydarzenia, galerię zróżnicowanych postaci, z których każda ma własną, oryginalną historię;  jest wielowątkowy a wszystkie wątki są ze sobą w sposób logiczny połączone. 
Nie ma żadnych tanich czy naiwnych ujęć; sceny i aktorzy zarażają swoją autentycznością.
Spośród wszystkich bohaterów Karmel zwróciła szczególną uwagę na barbarzyńcę Khala Drogo, w którego wcielił się aktor o nieprzeciętnym wzroście i takiejż budowie ciała. (ten aktor)

W natłoku myśli, przemyśleń i rozważań, które atakują umysł od kilku dni, Karmel uznała, w sposób bardzo spontaniczny, że dobrym zapomnieniem byłoby zapomnieć się w ramionach barbarzyńcy (gdyby barbarzyńcy w ogóle brali w ramiona kobiety; wiadomo, że tak nie jest). Barbarzyńcy - wielkiego człowieka, który mało myśli i dużo robi i "bierze co jego".

Tak, to mogłoby być remedium na natłok intelektualnych udręczeń.