niedziela, 8 grudnia 2013

o ku*wa, ale pasztet

K

Spodziewam się zebrać cięgi za ten tekst, ale to nie pierwszy raz, więc jakoś niespecjalnie się obawiam go napisać.
Zaobserwowałam jeszcze za czasów popularności naszej-klasy.pl pewne zjawisko, które konsekwentnie pojawia się również na innym medium społecznościowym, jakim jest, oczywiście, facebook.com

Zanim o nim napiszę, chciałam dodać, że zastanawiałam się nad przyczynami ww., ale jedyny wniosek, do którego doszłam, to ten, że ww. regulowane jest społeczną normą pt. "wypada". Osobiście nie lubię tego, co "wypada", ponieważ chciałabym natychmiast to coś wsadzić na miejsce, z którego wypadło. To ironiczny żart oczywiście (wyjaśniam nieco mniej kumatym); chodzi istotnie o inny rodzaj "wypada"nia.
Być może ktoś bardziej światły ode mnie potrafiłby wymienić bardziej sensowne przyczyny.

Do rzeczy.
1 typ zjawiska:
Komentowanie zdjęć noworodków.
A jakże, szczęśliwy rodzic, najczęściej mama, wrzuca na swoje konto na facebook'u zdjęcie swojego potomka w niedalekim czasie od pojawienia się tegoż na świecie. (ps. następnym krokiem postępu cywilizacyjnego będzie wrzucanie na fejsa zdjęć lub filmów z przebiegu porodu).
Wszystko jest ok, jeśli bobas jest śliczny i uroczy. Rozumiem (teraz piszę serio, bez ironii) w takim przypadku głosy zachwytu. "Ale aniołeczek!". "Co za słodka kruszyna!".
Zgrzyt ma miejsce wtedy, gdy bobas jest brzydki jak Quasimodo a komentarze są identyczne jw.
I w tym miejscu zaczyna się moja konsternacja. Bo ja patrzę i widzę dokładnie brzydkiego jak Quasimodo bobasa a nie "słodką kruszynę". I nie wiem, czy nikt po prostu nie ma odwagi napisać, jaka jest prawda? I pisze to, co "wypada"?, chociaż w myślach pojawia się jasny i klarowny komunikat "ku*wa, co za pasztet"?

2 typ zjawiska
Komentowanie zdjęć kilkuletnich dzieci.
Nieważne, czy zdjęcie jest ciekawe. Mam znajomego, który wrzuca na fejsa zdjęcia swojego kilkuletniego syna, które zawsze oglądam z zaciekawieniem. Na przykład z chwili, gdy syn bawi się w pierwsze kroki w komponowaniu muzyki. Wtedy mogę szczerze skomentować: "o! idzie w ślady swojego taty, to bardzo dobrze" (bo akurat tata jest niezwykle inteligentnym i dobrym człowiekiem).
Wracając do mojego stwierdzenia: nieważne, czy zdjęcie jest ciekawe. Chodzi mi o to, że niektórzy wrzucają zdjęcia swoich dzieci przy dinozaurze w galerii handlowej, w parku na spacerze, w domu na fotelu, u cioci na imieninach oraz z okazji tego, że dziecko je obiadek, ma nową zabawkę, nowe ubranko, nową fryzurkę, wypadł mu mleczny ząbek, miało przycięte włoski.
Często te zdjęcia są powtarzalne, nudne i kiepskie. Znam przypadki fejsbukowiczów, którzy mają w wirtualnych albumach po kilkadziesiąt lub kilkaset zdjęć swoich pociech.
Komentarze wytrwałych znajomych zawsze są do siebie zbliżone: "śliczne zdjęcie", "fajniutka córunia", "śliczniutki synek". Itd. Itp.
Pomijam fakt, że nigdy nie zrozumiem potrzeby dzielenia się kilkudziesięcioma zdjęciami swojego dziecka z innymi. Ale - tu kieruję uwagę do rodziców - pomyśleliście o tym, że te zdjęcia waszej córuni czy waszego synusia, jeśli nie są dostępne wyłącznie znajomym, lecz - jak często bywa - wszystkim użytkownikom fejsa, że te właśnie zdjęcia mogą służyć za "pożywkę" dla pedofila? Wyobrażacie sobie kolesia, który robi sobie dobrze, wpatrując się w zdjęcie waszego kilkuletniego dziecka? .... No właśnie.

3 typ zjawiska 
Komentowanie zdjęć ślubnych.
Ostatnio natrafiłam na fejsie na zdjęcie skomentowane przez jednego z moich znajomych. Komentarz brzmiał: "ślicznie razem wyglądacie". Patrzę na zdjęcie... a na nim świeżo upieczona żona w tandetnej sukni ślubnej à la spieniona beza, cienista cera, fatalny makijaż (do bledzizny twarzy dobrana różowa pomadka i niebieskie cienie na powiekach), pani generalnie nie grzeszy urodą ("nie ma kobiet brzydkich, tylko czasem wina brak) oraz obok dużo szczupleszy od niej świeżo upieczony mąż (facet z kategorii: jak kopniesz w dupę to bez problemu poszybuje w kosmos - taki jest, skubany, leciutki) z wąsem w stylu wuja i w garniturze, który chyba pamięta czasy Gierka. I myślę, nosz ku*wa, gdzie tu szczerość komentarza "ślicznie razem wyglądacie"? Ja bym napisała: jezusmaria, kto wam to zrobił? powiedzcie, pójdę i nawalę po mordzie....

4 typ zjawiska

typowy dla kategorii kobiet w wieku mniej więcej 20-25, które określam mianem: młode dziunie.

Otóż młode dziunie (nieważne, czy piękne jak Lollobrigida, czy ... wina brak) lubią wrzucać na fejsa zdjęcia swojej twarzy i/lub swojej sylwetki, - uwaga, to ważne - w tej samej pozycji, tyle że w różnych miejscach: w domu na: korytarzu, przy schodach, przed lustrem, przy drzwiach, w łazience itd. oraz przed domem, obok ogródka, obok auta itd. Co charakterystyczne, najczęściej mina na twarzy jest bardzo podobna lub identyczna oraz/lub pozycja ciała jest podobna lub identyczna.
Narcyzm czy łatanie kompleksów?
Zwłaszcza, że choćby nie wiem, jak chu**we było zdjęcie, zawsze znajdzie się ktoś, kto napisze: "super fotka", "jesteś sexy" itp. duperele.

Oczywiście, odpierając wszelkie zarzuty, uważam, że każdy ma prawo wrzucać na swoją tablicę fejsową co tylko chce (pod warunkiem, że nie łamie zasad obowiązujących na facebook'u).
Równolegle do ww. prawa, ja mam je również w kwestii komentowania tego, na co akurat mam ochotę.

Z dobrą energią dla wszystkich czytelników i czytelniczek,
Karmel


niedziela, 27 października 2013

Miłość

K

Im dłużej żyję, tym bardziej przekonuję się, że takie coś nie istnieje. Albo, jeśli istnieje, jest olbrzymią hybrydą, której nie da się zamknąć w tym jednym słowie.
Ale chciałabym napisać o moim doświadczeniu z ww. Zainspirował mnie do tego Angelo Merendino. Do którego jeszcze wrócę.
Ci, którzy mnie tutaj czytają, wiedzą, że lubię punktową organizację moich wypowiedzi - i tym razem nie zawiodę.

1. Początek (ok. 0-2 lata).
Początki zawsze są fajne. Początki wszystkiego. Początek dobrego filmu, początek pysznego obiadu, początek urlopu. Początek bycia z kimś też jest fajny. List napisany na posklejanych biletach autobusowych, odlew twarzy w gipsie na prezent, mini tomik poezji wykonany ręcznie, spontaniczny seks na łące, lawina neologizmów w ramach wzajemnego przezywania się... I niesłychanie silna potrzeba dzielenia się słowami "kocham", "potrzebuję", "tęsknię" - w rozmowie na żywo, w rozmowie telefonicznej, w sms, w listach. Jeszcze silniejsza potrzeba przytulania, ściskania i całowania. I jeszcze silniejsza od poprzedniej potrzeba sprawdzania, co można ze sobą robić w łóżku lub niekoniecznie tam.
Na tym etapie nie dostrzega się wzajemnych wad. Na tym etapie stanie na mrozie -10 stopni nie robi wrażenia, jeśli stoi się we dwójkę. Na tym etapie "ktokolwiek powie o niej / o nim coś złego - dostanie w mordę".

2. Środek wstępny (ok. 2-6 lat). 
Środki jeszcze są fajne. 
Ale ten etap zakłada często wspólne mieszkanie. Wspólne mieszkanie zaś zakłada rutynę.
Obejmuje również zabawną część ludzkiego bytowania, mianowicie bekanie i puszczanie bąków, z którymi to na tym etapie już żadna ze stron się nie kryje. (Choć na uprawianie zawodów w tych dyscyplinach jeszcze jest za wcześnie.) 
Jest to czas również niesamowitej bliskości wynikającej z początków cementowania się związku.
Rutyna. Nie da się jej uniknąć ponieważ powtarzalność czynności jest wpisana w życie każdego człowieka. Zaś powtarzalność czynności, szczególnie obowiązków, prowadzi partnerów z etapu euforii na etap wstępnej fazy stabilizacji w dobrym i złym tego wyrażenia znaczeniu.
Docieranie się. Sturm und drang. Burze i sztormy z piorunami. Etap, na którym wkracza temat rozstania się, rozwodu i czego tam jeszcze a w powietrzu latają talerze i poduszki. I temat ten będzie towarzyszył parom z pokaźnym stażem, już zawsze. Regularnie, co jakiś czas, ma się siebie nawzajem dosyć, ma się ochotę spierdolić na bezludną wyspę albo jeszcze lepiej wysłać tam partnera. I to jest normalne. Kto stwierdzi, że nie jest - ten najpewniej nigdy nie był w związku dłuższym niż dwa lata lub jest na etapie "Punkt 1. Początek." 
Rozczarowanie. Następuje dość szybko, gdzieś po 2-3 latach wspólnego życia. 'On nie jest taki, jaki myślałam, że jest. ( Śmierdzą mu stopy po pracy, nie myje codziennie zębów, nie sprząta jak mu się nie powie, nie jest zaradny bo nie wyremontował domu w miesiąc, nie rozmawia ani nie dyskutuje na "kluczowe w naszym związku tematy", przez co zlewa mnie całkowicie i się odcina.'
'Dupa jej urosła, nie chce jej się codziennie umyć włosów, chodzi po domu w starych dresach, ciągle coś chce, ciągle ma o coś pretensje i cierpi na słowną sraczkę.'
Potrzeba słownych, dotykowych i cielesnych czułości znacznie się obniża.


3. Środek środkowy, względnie właściwy. (ok. 6-15 lat)
Środek mniej fajny lub zupełnie fajny. Zależy od ludzkiej inteligencji i umiejętności radzenia sobie z kompromisami. Dotyczy osób ok. 32 plus i wzwyż. 
Wersji mniej inteligentnych ludzi nie znam.
Wersja bardziej inteligentnych ludzi wygląda tak:
Etap uświadamiania. Jest to ciekawy etap, na którym do człowieka dociera, szczególnie, jeśli ma dominujący charakter, że jego partner/-ka nie jest tresowanym zwierzątkiem, które będzie postępowało i mówiło tak, jak tego chcemy i zgodnie z naszymi oczekiwaniami. I chociaż nadal nie ma w nas zgody ani obojętności na jego/jej durne i denerwujące zachowania (zgoda nie przyjdzie, z czasem będzie to obojętność), wie się już, że partner/-ka się nie zmieni. Że nie był/-a, nie jest i nie będzie ucieleśnieniem naszych wyobrażeń i pragnień. Dlaczego? Bo taka osoba nie istnieje. I z tego powodu, że już to wiemy, wielokrotnie będziemy czuli zawód, ból i samotność. Podobnie, z oświeceniowym wnioskiem pt. RÓŻNIMY SIĘ. Należy go potraktować jak dar a nie jak rozczarowujący początek końca. I uczynić z tej wiedzy korzyść. Ponieważ tylko skończony idiota / skończona idiotka nie potrafią zrozumieć, że uświadomienie sobie niezaprzeczalnych różnic pomiędzy partnerami stanowi kolejny etap cementowania się związku.
Etap tęsknoty za... Już wcześniej do człowieka to docierało, ale teraz dzieje się to dobitniej: gdzie zgubiliśmy "to coś"? Gdzie zgubiliśmy naszą namiętność i fascynację? No w sumie, to nigdzie nie zgubiliśmy. Obniżył się próg ich odczuwania przez partnerów względem siebie. To se ne wrati. Było minęło. Teraz, żeby zaiskrzyło, trzeba się trochę postarać. Nie czekać aż drugie wyjdzie z inicjatywą, bo równie dobrze może nie wyjść w ogóle. 
Czy jest coś pozytywnego w ww. stanie rzeczy? Jest. Zna się już swojego potwora / swoją potworę, którego / którą się wyhodowało. Zna się jego / jej wady, zalety; to, jak działa, jak nie działa i kiedy działa. I tak właśnie ma być, ponieważ po 30. roku życia (średnio) człowiek zaczyna odczuwać potrzebę względnej pewności czegokolwiek. Pracy, domu, związku, czyli partnera. Obojętnie. Chodzi o względną pewność w ogóle. Poczucie jakiejś podstawy, fundamentu, zakotwiczenia. 
Etap starych koni. Pozytywem jest również to, że partnerzy są dla siebie także przyjaciółmi, kumplami. Że niczego przed sobą nie udają. Że mogą się w swoim towarzystwie na luzie czuć. Proszę mi wierzyć, drodzy Czytelnicy, że brak konieczności wychodzenia z pokoju w celu puszczenia bąka, jest niezwykle ważny! Że namiocik u partnera w trakcie leżenia i wygłupów nie wprawia w zakłopotanie a staje się źródłem śmiechu i innych przyjemności. Że kobieta nie musi się kryć z tym, że ma np. okres i robić z siebie nieskazitelną istotę niebiańską (aczkolwiek machanie podpaskami przed nosem faceta stanowi zdecydowane przegięcie). 
Potrzeba słownych, dotykowych i cielesnych czułości zaczyna równoważyć się z podskórnym odczuwaniem bliskości partnera, z przywiązaniem, z lękiem o nią / o niego, z niedopowiedzeniem, z przeżywaniem jego / jej obecności zdecydowanie spokojniejszym i bardziej wewnętrznym.
CDN... (?)

Wracając do Angelo Merendino, który, jak już wspomniałam, zainspirował mnie do napisania tego posta -  o jego postawie wobec choroby jego żony Jen czytałam na fejsbukowym koncie, do którego linka wstawiłam na początku posta. Nie ukrywam, że niesłychanie się wzruszyłam i jednocześnie zafascynowałam. Zachęcam Was do prześledzenia zdjęć, które Angelo robił Jen w trakcie jej choroby. Był to ich wspólny pomysł na dokumentowanie nie tylko samej choroby, ale przede wszystkim ich życia i tego, co ich łączyło. 
Nie chcę rozwodzić się nad tą historią, ponieważ słowa w tym przypadku są bez sensu. Zdjęcia mówią same za siebie i w każdym człowieku mogą poruszyć co innego. Wrzucam kilka na zachętę:










niedziela, 13 października 2013

Jak stać się bohaterem rysunku satyrycznego?

G

Niedawno Grzech zadebiutował w Internetach w roli nietypowej i zacnej - stał się inspiracją/bohaterem żartu rysunkowego popularnej autorki.
Sytuacja to dziwaczna, ciekawa a i wiele frajdy sprawić może.
Dlatego też - w ramach edukacji blogowej - droga do rysunku zostanie opisana w poradnikowy sposób.
Tak, będą punkty.

1. Trza spotykać się z dziewczyną o silnym charakterze, skłonnością do tekstów nietuzinkowych i z całkowitą pogardą do spełniania typowych ról społecznych. Wybrane słowa i teksty wypadałoby zapamiętać.

2. Trza spędzić kilka minut na buszowaniu po profilach facebookowych. Wypadałoby wypatrzeć rysunek opisujący sytuację, gdy facet boi się przegrać z Kobietą i napisać coś w stylu "A to jeszcze nic. Bo ja kiedyś usłyszałem...."

3. Potem już nic nie trzeba oprócz pozytywnej odpowiedzi na pytanie rysowniczki "Czy mogę tą historyjkę wykorzystać w kolejnym rysunku"?.

4. Trza spędzić kilka dni gryząc paznokcie i czekając na rysunek. I dusić myśli w stylu "A może rysunek będzie beznadziejny?"

5. Zachwyt, puszenie się, poczucie sławy i uśmiech szeroki. Właśnie taka jest prawidłowa reakcja na finalny rysunek.

A rysunek Facebookowicze mogą obejrzeć tutaj*


* Nie mam takiej bluzy jak na zdjęciu. Troszku inaczej wyglądam. I w gry planszowe gram rzadko...
 Żeby nie było, że nie uprzedzałem!

czwartek, 12 września 2013

Ludzie głupieją.

K

Nie podoba mi się tytuł tego wpisu. Ani to, że tak bardzo chce mi się przeklinać. Że tak bardzo polubiłam siarczyste i dźwięczne słowo "kurwa". Szczególnie właśnie to. Aczkolwiek nie pogardzę także czasownikiem "jebać" oraz "pierdolić" w odmianie przymiotnikowej, rzeczownikowej, obracanym przez wszystkie przypadki i żeniony z rozmaitymi prefiksami. W sytuacjach newralgicznych lub takich, kiedy nie chwycę po broń palną, bo: 1) jej nie mam, 2) za strzelanie do ludzi idzie się do więzienia, 3) jestem pacyfistą, te słową stają się rodzajem werbalnego kompresu przykładanego do mojego układu nerwowego, który coraz mniej odporny jest na ludzką głupotę i, jak się - zaskakująco dla mnie - okazuje, na ludzką niestałość tudzież zmienność.
Stali czytelnicy tego bloga wiedzą, że, w przeciwieństwie do Grzecha (o, oburzy się, oburzy, może nawet będzie kontra?) lubię porządek, zatem nie zdziwi ich to, że wrzucę moje myśli w punkty. A właściwie w przypadki.

Przypadek jeden: kocham koty miłością najlepszą na świecie, bo rozsądną; z tego też powodu m.in. biorę udział w rozmaitych akcjach prokocich.
Jeśli ktoś z moich fejsbukowych znajomych ma tego dość, to przypominam, że istnieje opcja usunięcia mnie z grona. Przeżyję. Ale nie o tym chciałam
- tak więc biorę udział też w różnych dyskusjach. Starając się nie dać się wciągnąć w prowokacje internetowych trolli - parę razy się dałam i żałowałam, że straciłam czas. Uczę się jednak na błędach. Ale dziś... dziś w sumie to nie był troll. To była młoda mamusia, która na koncie na fb (tak, chamsko podejrzałam, żeby wiedzieć z kim mam nieprzyjemność) wrzuca rozmaite obrazeczki na tle pociągniętym tanim różem pt. "dziś ja nie tańczę do tego, co śpiewasz, dziś ty tańczysz do moich słów". MM (czyli młoda mamusia) postanowiła pod zdjęciem schorowanego, bezdomnego kota (12 lat, koci katar, ledwie widzi na oczy) umieścić komentarz, z którego wynikało, że u niej pod oknem są podobne koty bezdomne, które stresują jej dziecko, bo polują na ptaki i je zabijają i chociaż żal jej tych kotów, to jednak przecież cierpi jej dziecko, bo się stresuje i boi, i ona, czyli MM, traci już cierpliwość i powoli ma dość. Kurwa. 
(Nie, nie kurwa MM, tak tylko przeklinam, przecież wyjaśniłam na początku, i wcale nie jestem z tego faktu /z przeklinania/ dumna, zwłaszcza, że obiecałam, że tu, na blogu, nigdy tego nie zrobię. Nigdy nie mów nigdy.)
Ja już wielokrotnie przekonałam się o tym, że kobietom po urodzeniu dziecka odjebuje (tfu! że głupieją!). Dla równowagi dodam, że znam, na szczęście, wiele takich, którym nie odjebuje. Opisany powyżej przypadek nie wymaga komentarza, choć ja dwukrotnie próbowałam wytłumaczyć MM, że naraża się na śmieszność. Że zdjęcie skrzywdzonego zwierzęcia nie jest i nie może być okazją do tego, aby narażać się na śmieszność, pisząc takie głupoty. I po co mi to było? Pięć "kurw" i dwa "pojeby" poleciały w powietrzu na ekran laptopa... Na szczęście jeszcze nie zaczęłam pluć ani toczyć piany. 

Przypadek dwa: pracuję w szkole. W naszej szkole nasi słuchacze oraz przyszli słuchacze mogą kontaktować sie z nami m.in. przez gg. Scena z przedwczoraj:
Sekretarz szkoły mnie woła:
- chodź, coś zobaczysz!
Idę, aczkolwiek bez przekonania.
- zobacz, co ktoś napisał.
Patrzę w monitor na gg, a tam zapytanie od niezidentyfikowanego kogoś: "na jakich kierunkach morzna u was studjować?". Palce robią mi się długie i jak wampir z wyciągniętymi kieruję je w stronę klawiatury.
Sekretarz szkoły:
- odejdź od klawiatury, ja tylko chciałam ci pokazać, żebyś się pośmiała! A co chciałaś napisać?
- chciałam napisać: "spjerdalai".

Przypadek trzy: nadal w szkole. Przyszła słuchaczka złożyć deklarację przystąpienia do egzaminu potwierdzającego kwalifikacje w zawodzie. Generalnie miła. W przedziale wiekowym, którego szczerze nie cierpię, może dlatego, że w myślach świta mi maksyma "to se ne vrati Pane Havranek". A może dlatego, że to wiek głupi. 
Wszystko ładnie i sprawnie idzie, podałam kod cyfrowy zawodu itepe, aż tu nagle:
- a wrzesień to dziewięć jest czy dziesięć?
Osłupiałam. A właściwie w pierwszej chwili nie załapałam. Więc tylko spojrzałam, przypuszczam, wytrzeszczem na panią, która:
- a bo ja nigdy nie pamiętam, haha, to dziewiątka czy dziesiątka?
Dałam za wygraną, spuściłam oczy i powiedziałam:
- dziewiątka, dziewiątka. 

Biorąc pod uwagę powyższe, jakoś coraz mniej potrafię się we współczesną rzeczywistość wpasować. Czuję się jak dinozaur, jak odmieniec. A przecież to nie ze mną jest coś nie tak. Przynajmniej nie w ww. kwestiach.
Reasumując, kurwy latają w powietrzu gęsto, nawet zaczęłam je materializować w wyobraźni jako hybrydy wampira i czarownicy. Latają w mojej głowie na miotłach i od czasu do czasu wylatują przez moje usta. 
Koniec końców, lepiej tak - niż bić, zabijać. Chyba?

Piosenka nieprzypadkowa, wielce wymownie wymowność swoją podkreślająca:



niedziela, 25 sierpnia 2013

Gdy sztuka przegrywa..

G
Sobotni,upalny wieczór w Gdańsku.

Razem ze znajomymi wchodzę do Zbrojowni, żeby zobaczyć prace najlepszych absolwentów gdańskiego ASP. Wystawa jest darmowa a sezon w pełni, więc w środku tłumy spacerowiczów i turystów. Podziwiam więc obrazy o klimacie gier komputerowych z lat 80 tych, podobają mi się też inne obrazy, które sprytnie przerobiono i udziwniono na komputerze. Rzeźby, instalacje nie robią na mnie i na innych widzach specjalnego wrażenia.
Przebojem parterowej ekspozycji jest jednak sztuka efekciarska (tak, to bardzo dobre słowo). Pewna Pani z ASP prezentuje tam bowiem gołe cycki atrakcyjnej babki. "Artyzm" (proszę to słowo czytać z dużym przekąsem) polega jednak na tym, że na ciele modelki znajduje się jakaś biżuteria i....chodzą pomiędzy jej piersiami... robaki. Słysząc komentarze typu "fuj", "obrzydliwe" zdążyłem przyuważyć tam jakieś dwie dżdżownice i inne robale, które na pewno  przegrałyby w robalowym konkursie piękności.
To "dzieło" potwierdza także moja roboczą teorię, że właściwie każda osoba, która potrafi poświęcić kilka dni na obejrzenie najbardziej nowoczesnych i kontrowersyjnych dzieł i jest jej nieobca sztuka kreatywnego kopiowania może zostać artystą.
Na piętrze wystawy kolejna porcja sztuki. Ciekawe wydają się figurki inspirowane Edwardem Nożycorękim, w głowie na dłużej zostaje prace składająca się ze zdjęć przedstawiających zwyczajne życie zwyczajnej rodziny.
Jak się okazuje widzowie wystawy na pierwszym piętrze masowo oblegają jednak...okno. Bo właśnie z niego można zobaczyć ciekawy i wcześniej niedostępny zwyczajnym zjadaczom chleba widok na zapchaną turystami ulicę Piwną.
Oglądam widok z okna i  uśmiecham się wychodząc z budynku. Bo to oblegane okno chyba jest najlepszym obrazkowym podsumowaniem tego jak bardzo ludzie są (nie)zainteresowani nowoczesną sztuką.
I dobrze nadawałoby się na następny celny rysunek pana Raczkowskiego.



*być może pójdę tą drogą, a Wy - moi Drodzy Czytelnicy o efektach dowiecie się pierwsi

piątek, 23 sierpnia 2013

Lubię stare kurwy

K

Kilka dni temu znalazłam się w sytuacji, w której miałam tylko jedną możliwość nietracenia czasu. Mianowicie możliwością tą była książka. Z uwagi na to, że na pierwszego kogoś gdzieś długo czekałam, poprosiłam drugiego kogoś o gazetę. Na widok kolorowych okładek czasopism o dietach cud, przedłużaniu orgazmu, zwalczaniu pryszczy i zapiekance z sezonowych warzyw, zapytałam, czy to wszystko, co jest do czytania. W odpowiedzi dostałam do ręki książkę. I chociaż okładka wzbudziła moją nieufność, po chwili wahania wzięłam ją i poszłam gdzieś. 
Po 35. minutach książkę (ok. 250 stron) uznałam za przeczytaną. Są takie publikacje i takie filmy, z którymi zapoznaję się w trybie - nazwijmy umownie - przyspieszonym. I nigdy nie żałowałam swojej decyzji. Tym razem też nie.
Ekspresowo potraktowana lektura, to "Rok na Majorce" Anny Klary Majewskiej. Jest to sztampowa opowieść o typowej, lansowanej masowo w mediach, kobiecie sukcesu. Wszystko tu się znajduje - wszystko, co pojawia się na łamach poczytnych babskich czasopism: jest nieudane małżeństwo, jest i kochanek, jest dziecko, jest kariera i modny zawód, podróże zagraniczne; nie zabrakło też wątku geja i romantycznych widoków. Oraz - do czego się ta książka sprowadza - odnalezienia swojej true love, bo przecież, prędzej czy później, dwie połówki jabłka (lub innego owocu, nie pamiętam) muszą się  spotkać. Przeczytałam "od deski do deski" 38 stron tej wypocinki, pocieszając się, że co dziesiąte lub piętnastne zdanie zdarza się jakieś sprawne i w miarę błyskotliwe wyrażenie. Potem czytałam już tylko wybiórczo, czyli ekspresowo. Autorka, pomijając to, że wpisuje się w nurt grocholszczyzny, w nurt powieści z kwiatkami czy wisienkami na okładkach ( jak ta: ), posługuje się równie sztampowym co fabuła, językiem. Wyświechtane porównania, naiwność narracji i silenie się na intelektualizm tworzą razem powieściową menażerię tandet, przewidywalności i aurę enklawy tego, co "dla nas, kobiet", co "pomiędzy nami, super babkami" - w sam raz dla Agat Młynarskich i innych Hanien Bakuł, które doceniły błyskotliwość pisarskiego tworu Majewskiej.

"W owczym pędzie giną owce a ja schodzę na manowce" - śpiewa Maria Peszek. I choć to nie w tym kontekście, pozwoliłam sobie przytoczyć ten cytat odnośnie mnie. Czytając książkę Majewskiej, poczułam się obrażona jako człowiek, który przynależy do rodzaju żeńskiego. Że baby mogą tak babom szkodzić. Z jednej strony potężna machina feminizmu, która chula w naszym kraju, z drugiej strony sztab równych kobitek, które piszą o tym, że hej! właściwie o to nam chodzi: znaleźć chłopa i być szczęśliwą u jego boku! I, hej!, właśnie o tym chcemy pisać! ... Virgina Woolf się w grobie przewraca.

Ja wolę niż. Dzisiaj autentyczność znajdzie się w pijaku Zdzisławie, który pamięta wódkę na kartki i który szarmancko mówi: dzień dobry, chociaż "d" myli mu się z "c". W pani Iksińskiej, która zapierdala na kasie w Biedronce, podczas gdy jej dzieci marzą o wakacjach w Boszkowie. Wreszcie, owa autentyczność znajdzie się w starych kurwach, które więcej filozofi życiowej w sobie noszą niż wszystkie piczki karierowiczki razem wzięte. Stara kurwa prawdę ci powie. Albo że w życiu "piniondz" się liczy (i racja), albo że w życiu ludzie się liczą (też prawda). Stare kurwy są fine. Lista osób autentycznych mogłaby się, oczywiście, wydłużyć.
A w ogóle, o co mi chodzi?
O to, że wolę czytać powieści o ludziach autentycznych. O ludziach z "nizin". O mięsie, o brudach.

Konkludując, robię to za pomocą tego wiersza:

"Czyści"  — Stanisław Grochowiak
Wolę brzydotę
Jest bliżej krwiobiegu
Słów gdy prześwietlać
Je i udręczać

Ona ukleja najbogatsze formy
Ratuje kopciem
Ściany kostnicowe
W zziębłość posągów
Wkłada zapach myśli

Są bo na świecie ludzie tak wymyci
Że gdy przechodzą
Nawet pies nie warknie
Choć ani święci
Ani są też cisi.



poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Upadłe księżniczki i smerfy

K

Długa przerwa, chyba wyszłam z pisarskiej wprawy. I za dużo spraw, o których chciałabym napisać, więc mogę wypaść chaotycznie.

Tym razem trochę o bajkach chciałam. I chciałam wyrazić swoje oburzenie. Na artystkę, która ośmieliła się dokonać transformacji historii tak dobrze znanych i uwielbianych, jak bajka o królewnie Śnieżce czy Roszpunce. Nie mogę się otrząsnąć z bardzo niemiłego zaskoczenia tym, że autorka tych prac miała odwagę wyrwać bohaterki z kart wzruszających opowieści i przenieść je w świat okrutny, w twardą rzeczywistość i jeszcze skłania nas do refleksji i interpretacji, które mogą prowadzić na niebezpieczne i mętne wody poglądów feministycznych, racjonalnych i ......... lewackich (?). Jakież to pogwałcenie cennych wspomnień z dzieciństwa!
W tym kontekście nie ma się co dziwić oburzeniu pana Terlikowskiego i innych wyznających jemu podobne poglądy na świat, jakie zostało wywołane niesłychanie kontrowersyjnym filmem Smerfy 2. Pan Terlikowski, biorąc pod uwagę jego wrażliwość i otwarcie na świat, słusznie nie ma pojęcia, co twórcy tej obrazoburczej pseudobajki mieli na celu, powołując do kinematograficznego istnienia twór wielce niebezpieczny i zagrażający naszym dzieciom. Poczciwe Smerfy, które pamiętamy z telewizyjnych wieczorynek, przeobrażone zostały w kompanię stworów siejących niebezpieczne dla pociech treści, uderzające w fundamenty prawi(c)(dł)owo pojmowanej rodziny,  propagujące piosenki przesycone seksem (!). Przecież każdy pięciolatek ma na tyle rozwinięty intelekt, aby wiedzieć i rozumieć szereg abstrakcyjnych pojęć, jak rodzina, orientacja seksualna i seksualność w życiu człowieka. Zdecydowanie godne potępienia jest uczestnictwo w tym zepsutym seansie frywolnych rozmów i zdarzeń z życia Smerfiozów wyśpiewujących przesycone sensualizmem piosenki popowych gwiazd. 

Konkludując, należy zadać sobie pytanie: do czego ten świat zmierza? Co chce osiągnąć? O tempora! O mores!

niedziela, 21 lipca 2013

Nie czytasz, nie marudź

G

Popularna i efekciarska akcja społeczna "Nie czytasz, nie idę z Tobą do łóżka" to wyjątkowo celny przykład dobrych chęci, zacnych założeń i nieprzemyślanej do końca koncepcji i realizacji. W efekcie inicjatywa, która miała celnie i nietypowo promować czytelnictwo, jest strzałem w płot. Albo Panu Bogu w Skrzynkę Pocztową.


Największy kłopot (przy założeniu, że twórcom akcji brak dystansu i naprawdę liczą na to, że oczytanie będzie drogą do burzliwego życia seksualnego) polega na założeniu, że czyta się po coś i w jakimś konkretnym celu; i że owo czytanie jest jakimś tam środkiem do celu. Tymczasem według mej skromnej osoby i (mam nadzieję) według całego oświeconego świata, czytanie jest automatyczną czynnością, która pojawia się bez specjalnych zachęt u osób inteligentnych, ciekawych świata i dalekich od powierzchownego podejścia do rzeczywistości. Taka osoba w którymś momencie swego życia zaczyna czytać i jeśli już pozna uroki dobrze dobranej lektury, to nigdy nie będzie chciała łatwo z niej zrezygnować. Wreszcie, osoba o takich cechach właśnie z ich powodu jest atrakcyjna dla inteligentnych przedstawicieli płci przeciwnej a jej oczytanie może być w tym przypadku przysłowiową "wisienką na torcie". Namawianie do czytania w takim przypadku można porównać do pokazywania zdjęć porzuconych samochodów na poboczu i zachęcania w ten sposób do...częstego tankowania benzyny. Mało to odkrywcze i absurdalne ogromnie. A i posiadaczy silników diesla ignoruje :)

Kosmiczne może być też potencjalne założenie, że w wyniku akcji osoby nieczytające nadrobią braki i rzucą się pędem podrywać przedstawiciela płci przeciwnej, licząc na to, że znajomość książek Prousta, Hłaski lub innego Palahniuka sprawi, że kobietom / mężczyznom zadrgają nogi, zmysły prysną i rozepnie się automatycznie biustonosz tudzież rozporek. Widzieliście np. w bibliotce okularnicę podrywającą okularnika słowami "A więc znasz wszystkie książki Jelinek? Nie traćmy czasu, rzuć te periodyki, pędźmy raźnie uprawiać seks oralny w bibliotecznym schowku na miotły"? Ja nie. A szkoda.

Akcja jest też w swoimi wydaniu wielce niesprawiedliwa i ignoruje miłośników nowoczesnych technologii. Opiera się bowiem na słowach reżysera thrashowego, który powiedział "We need to make books cool again. If you go home with somebody and they don’t have books, don’t fuck them".
Właśnie! A czemu w takim przypadku łóżko ucieknie sprzed nosa osobnikowi, co to jest w trakcie przeprowadzki i z tego powodu jego półki święcą li tylko kurzem? Albo co z czytelnikami, co to książek przeczytali mnóstwo, ale nie czują żadnej potrzeby trzymania ich w domu po wsze czasy? No i wreszczie, co jeśli ktoś czyta ebooki albo audiobooki i zamiast pełnych półek ma zapchany dysk twardy czytnika? Jemu też w ramach akcji społecznej pójścia do łóżka odmówić trza? 

Na koniec obawy natury technicznej. Jeśli już Grzech da się namówić na łóżko jakiejś miłośniczce lektur wszelakich, to czy nie będzie problemu, że na tymże łóżku będzie więcej książek niż pościeli? 
.
.
.
Albo owa kobieta będzie miała ogromną wiedzę na temat spraw łóżkowych. Ale tylko książkową! Brrr

sobota, 15 czerwca 2013

Motyl lata też koło hotelu

G

To było kilkanaście lat temu w redakcji jednej z gazet lokalnych. Czytelniczka, która pojawiła się na miejscu, była elegancko ubrana, ale efekt psuł rozmazany z powodu płaczu makijaż. 
Na początku straszyła gazetę strasznym procesem i adwokatem znanym ze swojej skuteczności, później powiedziała, że "redaktorzy nie mają serca i beztrosko psują innym życie" a jeszcze później po prostu płakała. Całą historię i powód wizyty udało się ustalić kilkanaście minut później.
Okazało się, że gazeta opublikowała typowy materiał o rozpoczęciu sezonu turystycznego, który zilustrowano zdjęciem wjazdu do hotelu. Standardem w przypadku takich publikacji jest zamazywanie tablic rejestracyjnych samochodów. W tym przypadku tablice były jednak odkryte.
Taka pomyłka czy też zwyczajne niedopatrzenie dla kobiety okazały się jednak  wyjątkowo gorzkim końcem małżeństwa. 
Bo kilka tygodni wcześniej małżonek jej wyjechał na wyjątkowo trudne i wymagające trzytygodniowe szkolenie do Hiszpanii. Facet tłumaczył też, że będzie cieżko się z nim 
przez ten czas skontaktować. Czytelniczka znalazła jednak artykuł, zobaczyła zaparkowany przed hotelem samochód swojego męża i ustaliła, że "szkolenie" było tak naprawdę trzytygodniowym pobytem w hotelu z kochanką.
Małżeństwo się rozwaliło, nie wiem jednak co było dalej. I czy cokolwiek było.
Dla mnie cała sytuacja była natomiast wyjątkowo wymowną wersją Efektu Motyla. W tej anegdocie pokazującej obrazowo chaos deterministyczny: trzepot skrzydeł motyla, np. w Ohio, może po trzech dniach spowodować w Teksasie burzę piaskową.
W tym konkretnym wydaniu zaniedbanie fotoedytora rozwaliło komuś małżeństwo.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Ślimak i wiedza tajemna

K

Jest już wieczór, ja zaś w jakimś szczególnym nastroju niedającym się nazwać. Zeszłam do ogródka zapalić papierosa, umościłam się wygodnie na poduszce położonej na schodku i zaćmiłam. Deszczowe powietrze wkradło się we włosy, skręcając końcówki jeszcze bardziej niż za dnia. Lubię to powietrze. Lekkie, wilgotne, chłodne. Łatwo oddychać. Siedząc we wyjściu na ogródek, na patchworkowej poduszce, kątem oka zauważyłam ślimaka, który spokojnie, sobie tylko znanym rytmem, wspinał się po trzonie od łopaty. Niewiele myśląc, wzięłam go i położyłam sobie na kciuka. Ślimak, zrażony tą bezczelnością, szybko schował swoje czułki, aby po chwili z powrotem je wychylić i badać teren. I nagle ogarnęła mnie szatańska myśl, aby dmuchnąć ślimakowi dymem papierosowym prosto w jego ślimacze oblicze. Robiłam tak wcześniej, dmuchając w stronę pajęczyn i złowrogo wyglądających czarnych pająków, które bardzo szybko biegają. Zawsze uciekały. Tymczasem ślimak, otoczony smugą trującego dymu, niewzruszenie wyciągał swoje czułki, jakby zupełnie był odporny na jego działanie. Co mnie  zaskoczyło, ponieważ spodziewałam się, że je schowa i w ogóle cały schowa się w swoim efemerycznym domku a nawet, że z tego powodu zsunie się z mojego kciuka. Nic podobnego się nie wydarzyło. I równie nagle pomyślałam: "jesteś świnia". I runęła lawina empatii połączona z wyrzutami sumienia. Odłożyłam ślimaka z powrotem na trzon łopaty.
I przypomniałam sobie o wiadomościach, jakie dziś czytałam w internecie, m.in. o tym, że jakiś pijany facet rzucał kocięta pod koła nadjeżdżających samochodów. 
I pomyślałam, że empatia to dar dla elit. 
I że w tym przypadku jestem za demokracją bez granic a wręcz przymusową.

Na dobranoc dla Ciebie, mój Czytelniku coś nietypowego dla mnie:





wtorek, 4 czerwca 2013

Mam nowotwór złośliwy


K

Nie, nie mam nowotworu złośliwego albo przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Ale skoro zajrzałaś / -łeś tutaj nie tylko z ciekawości, to zostań, doczytaj do końca (jak z ciekawości - też zostań i doczytaj).

Kupiłam sobie dzisiaj dwie książki - wyczekiwany dziennik Gombrowicza "Kronos" oraz "Chustkę" Joanny i Piotra Sałygów. Nie sądziłam, że ta pierwsza lektura przegra z drugą, jeśli chodzi o kolejność czytania. Właściwie, to "Chustkę" kupiłam na prezent, ale po kilku przeczytanych stronach wiedziałam już, że to będzie moja książka a jutro kupię jeszcze jeden egzemplarz na rzeczony prezent. 

Z historią Chustki zetknęłam się jakiś czas temu poprzez bloga, którego prowadziła. To właśnie Joanna Sałyga miała nowotwór złośliwy. I odeszła. Celowo nie piszę "umarła" - gdybyś przeczytał/-ła jej bloga lub sięgnął/-ęła po książkę, zrozumielibyście, dlaczego. Joanna już drugi raz zainspirowała mnie do napisania tekstu (pierwszy był ten). 

Jako - przyznaję chyba po raz pierwszy - człowiek ze skłonnościami depresyjnymi, żyjący od wielu wielu lat w bliskim związku z hipochondrią, zawahałam się, myśląc, czy powinnam sięgać po książkę, w której autorka opisuje swoje zmagania z ciężką chorobą. Pamiętam, jakim psychicznym impaktem  była dla mnie publikacja Tamary Zwierzyńskiej-Matzke "Czasami wołam w niebo". Mimo obaw, postanowiłam czytać. Jestem w połowie lektury i nie mogę wyjść z zachwytu....

Joanna Sałyga miała tę rzadką umiejętność formułowania błyskotliwych zdań, celnych ripost i miała ironiczno-serdeczne poczucie humoru. Była niesłychanie silnym człowiekiem - czytając jej przemyślenia, ma się tą pewność. Nie spodziewałam się zupełnie, że w trakcie lektury roześmieję się tubalnie. I że TAKA książka może zawierać zabawne fragmenty. Postanowiłam zacytować jeden przykład - Joanna była po poważnej operacji usunięcia żołądka i śledziony:
"otóż połknięcie choćby maleńkiego kęsa czegokolwiek (...) bez polania (...) dużą ilością picia skutkuje makabrycznie bolesnym zatkaniem się. gdy rurka klopsuje, wyję z bólu, łapiąc rozpaczliwie powietrze i toczę pianę z pyska, kręcę młynka rękami, zwijam się w kłębek oraz rzucam kurwami. remedium stanowi intesywne klepanie po plecach, tak aby odblokować rurkę. mam już odbite plecy od walenia. wczoraj zatkałam się kawałeczkiem jabłka. popicie go nie pomogło. ani popicie picia większą ilością picia. byłam sama w domu, nie było nikogo, do kogo mogłabym dopełznąć, błagając o ratunek. postanowiłam uratować się sama. nieoceniona okazała się wielka warząchew, której zwyczajowo używam do mieszania bigosu. kilka ciosów w plecy drewnianą łychą odblokowało rurkę. 
w związku z powyższym rozpatruję możliwość noszenia w torebce utensyliów kuchennych, którymi w razie potrzeby mogłabym się na ulicy pierdolnąć w plecy - bo przecież nie będę zaczepiać przechodniów, charcząc prośbę: czy mógłby mnie pan postukać po plecach, ponieważ nie mam żołądka "
Wiem, że druga połowa tego pamiętnika będzie najtrudniejsza. Ale nie mogę i nie chcę wycofać się z czytania i jednocześnie towarzyszenia myślom kogoś, kto w tak niesamowity sposób walczył w życiu z potworem zżerającym od środka. 
"Chustka" jest też bardzo wzruszającym świadectwem miłości rodzinnej - matki do synka, synka do matki ("mamusiu, miej ten odruch, ja będę cię masował po pleckach (...) jesteś chora, przyszedłem cię potrzymać za rączkę. mogę trzymać delikatnie albo ściskać, jak wolisz?) oraz miłości dwojga ludzi, którzy się odnaleźli i spędzając ze sobą niespełna trzy lata, przeszli przez ogień cierpienia, przekuwając w nich to, co ich łączyło, w głębokie uczucie i porozumienie dusz.

Nie napiszę nic odkrywczego, jeśli przypomnę, że tego rodzaju książki powodują w człowieku lawinę pytań, pozwalają na dokonanie własnego rachunku sumienia. Oswajają ze słowem "umieranie" - współcześnie budzącym coraz większy strach. Joanna umierała, walcząc. Walczyła, umierając. Bez patetyczności, bez religijnych wtrętów. Ale niesprawiedliwe byłoby sprowadzenie jej drogi do znaku memento mori czy też vado mori. Wiele razy przewija się w tym pamiętniku myśl: carpie diem. Oraz postulat czerpania radości ze wszystkiego, co nas otacza. I nie chodzi o to, że osobom dotkniętym terminalną chorobą zmienia się punkt widzenia rzeczywistości, bo wiedzą, że umierają. Wszyscy umieramy. Ja też. Ty też. I jutro może nas już tu nie być. Więc naprawdę nie w tym rzecz. Rzecz jest w tym, że czerpanie radości, ale takiej głębokiej, prawdziwej, ze wszystkiego, co nas otacza, jest sztuką. Tej umiejętności nikt nie dostał w nagrodę za ciężkie życie. To jest zadanie. Które, jeśli zaczniemy wykonywać, poczujemy pełnię. Zdarzyło mi się kilka razy ją czuć. W trakcie czytania "Chustki" przypomniałam sobie, że zbyt rzadko. 

Na koniec wrzucam okładkę książki z gorącym poleceniem kupna i przeczytania tego niezwykłego świadectwa człowieczeństwa. Oraz film, w którym możecie zobaczyć Joannę. Do tematu jeszcze powrócę.


czwartek, 23 maja 2013

mędrzec nie krzyczy..., czyli kilka myśli na temat Krystyny Pawłowicz

Karmel:

Krystyna Pawłowicz po raz kolejny się zbłaźniła. Żadna to nowość, że jest dla internautów tworzących memy pożywką niemal numero uno. Dziwię się, że PiS trzyma ją nadal w swoich szeregach, ponieważ ta kobieta ewidentnie zraża swoimi chamstwem i zacietrzewieniem wielu niezdecydowanych wyborców.
Kto obejrzał ten materiał: Pawłowicz znowu agresywnie szczeka, a uważa się za człowieka inteligentnego, ten odczuje niesmak. Dlaczego? Moje zdanie:

1. Odrzuca mnie i zniechęca ton, wydźwięk i poziom retoryki Pawłowicz. Jako polityk jazgocze, przekrzykuje, używa słownej przemocy, daje upust swoim emocjom - reasumując, robi coś, czego rasowy polityk robić nie powinien (nie jest w tym stylu niestety odosobniona). O czymkolwiek by nie mówiła - taki sposób mówienia w przestrzeni publicznej jest niedopuszczalny. Nawiązując do tematu mojego tekstu - mędrzec nie krzyczy. Nie jazgocze. Pawłowicz poprawia dziennikarza: nie chce być posłanką, chce być posłem. Dobrze, mnie też drażnią na siłę czynione formy żeńskie, które brzmią groteskowo. Ale akurat do Pawłowicz groteska pasuje jak ulał.
Po 1. Obruszając się na formę "posłanka" uderza w środowisko feministek, które - w bardziej lub mniej udany sposób - jest spadkobiercą emancypantek, sufrażystek, bez działalności których Pawłowicz dzisiaj zasuwałaby przy garach zamiast wytrząsać się przed mikrofonem. 
Po 2. Jej napastliwość i kategoryczność wyklucza jakikolwiek dialog. Nieważne, komu zdecydowała się udzielić wywiadu. Mogła przecież odmówić stacjom, dziennikarzom, które i których uważa za niewiarygodne. Ale jeśli zdecydowała się podjąć dyskurs - powinna zastosować się do podstawowych wytycznych dotyczących prowadzenia dialogu. Jakież to kurewsko polskie - przekczyczeć, stłamsić, zagadać do granic cierpliwości... 
Po 3. Mędrzec nie krzyczy - panuje nad sobą, dlatego jest mędrcem. Przewyższa tym skołtunione pospólstwo, które musi wykrzyczeć, co mu na wątrobie leży. Mędrzec przygląda się z boku i ironizuje. I dostrzega rzeczywistość z dystansu - jakże go potrzeba temu krajowi!
Po 4. Pawłowicz albo nie chce, albo nie potrafi zauważyć, że treść zaproszenia na happening, która niemal postawiła jej przylizane na babcię włosy na głowie, została przez twórców ujęta w ironiczny i zdystansowany cudzysłów! Że nie należy traktować dosłownie zestawienia "cyklistów" i "dewiantów" - że należy podejść do tego z dystansem (sic!), zapytać siebie, co twórcy chcą osiągnąć, co mają na myśli. Że być może jest to prowokacja, która ma wywołać jakieś przemyślenia...
Po 5. Pawłowicz pogardliwie mówi o kobietach, które zdjęły ubranie i pokazały swoje piersi - fakt faktem - obwisłe, ale jakie to ma znaczenie? Pawłowicz niemal z obrzydzeniem wyraziła się na ten temat. To jest wprost nie do pojęcia. Kobieta otyła, w babcinych okularach, z babciną fryzurą, beznadziejnie szara - ostrymi słowami przeciwstawia się młodszym kobietom, które odkryły część swojego ciała w przekonaniu, że o coś walczą, i rzuca pełne pogardy słowa dotyczące ich cielesności. Po prostu niesamowite.

2. Slut walk nie pojawił się w Polsce znikąd. Takie happeningi miały miejsce na Zachodzie Europy. I pewnie nadal mają miejsce, i będą miały. Moje zdanie: nie przekonuje mnie taki rodzaj manifestowania w jakiejkolwiek sprawie. Nie popieram tego. Ale jako człowiek tolerancyjny, uważam, że jeśli są ludzie, którzy czują potrzebę, aby w ten sposób działać i uzyskają na to zgodę - ja nie mam nic przeciwko. Na pewno zgodzę się z jedną z myśli przewodnich organizatorów: niezależnie od tego, co kobieta na siebie włoży, w co się ubierze - może to być kusa spódniczka i wyzywający dekolt - NIE OZNACZA TO, że jej winą będzie, jeśli zostanie ofiarą gwałtu! Mężczyźni nie są bezmózgimi robotami i nie mają w centrum nerwowym prącia. A nawet jeśli chcieliby, aby w ten sposób usprawiedliwiać przestępstwo tych nielicznych (na szczęście), to absolutnie jestem przeciw. Jesteśmy przede wszystkim ludźmi. 


Grzech:
Do wypowiedzi Pani Pawłowicz odnosić się nie chcę, ale mikroskopijny komentarz na temat sensu Marszu Szmat stworzyć muszę. I wydaje mi się, że nic mądrzejszego i inspirującego nie wymyślę niż zacytowanie słów pewnego amerykańskiego pisarza,który skomentował prosto "Czy kiedykolwiek tłumaczono gwałt na mężczyźnie jego zbyt wyzywającym strojem? I argumentowano, że sam się doigrał nakładając na przykład obcisłe szorty"?


niedziela, 19 maja 2013

paradoksy snu

K

Lubię spać. Lubię zakopywać się w sen. Pod warunkiem, że stanowi gościnny dom złożony z przyjemnych irracjonalnych fabuł. Ciągoty w kierunku sennego eskapizmu są ponoć domeną ludzi nadwrażliwych i skłonnych do depresji. Może też być tak, że - nie komplikując faktu - człowiek czuje owe ciągoty, ponieważ ma tego snu za mało? Hej, to ja!
Jestem zdecydowanym przeciwnikiem popołudniowych drzemek. Nasilają migrenowe bóle  i "wyrywają" z dziennego rytmu. Dziś jednak skusiłam się na odpłynięcie - w założeniu miało ono trwać "godzinkę". Trwało zaś nieco dłużej, ale nie to jest problematyczne. Moim celem popołudniowej drzemki było nadrobienie braków w wypoczynku i zregenerowanie sił. Co za bzdura.
Obudziłam się, zresztą nie pierwszy raz, zniesmaczona i jeszcze bardziej zmęczona, niż byłam wcześniej.
Na intensywną treść mojego snu (faza raczej REM, nie sądzę abym odpłynęła głębiej) składały się sceny, w których próbowałam nakarmić zagłodzone kocięta - jedno (wydawało mi się) już nie żyło, ale później okazało się, że jednak żyje, bo zaczęło wykonywać agonalne ruchy, jakby nagle wyrwało się z jakiejś katatonii; następnie próbowałam ratować poranione ptaki z długimi dziobami - wyglądały jak pelikany. Dwa z nich siedziały w misce z wodą, jeden kichał, stąd wywnioskowałam, że jest przeziębiony. Wszystko działo się w lesie. Jak się przekonałam, musiałam być kimś ważnym, ponieważ miałam służbę - lokaj w stroju sprzed 200 lat odmawiał wykonania mojego polecenia - kazałam mu dobić kocię w agonii, aby skrócić cierpienie tego zwierzątka. I sen się urwał, przebudziła mnie konieczność pozbycia się z organizmu nadmiaru płynów.
Gdy wróciłam do sypialni, nie byłam już przekonana co do tego, czy nadal chcę "regenerować siły".
Zadałam sobie w myślach pytanie - dlaczego (do jasnej i ciemnej cholery) nie mogę śnić o czymś przyjemnym, co pozwoliłoby mi odpocząć -  na przykład o nurkowaniu w czystym jeziorze?! 
Często śnią mi się.... zakonnice i często w sytuacji, w której mnie gonią a ja przed nimi uciekam. Czasami mają karabiny i chcą do mnie strzelać. Tak, wiem, śmiejesz się, czytając to, ale wierz mi, że gdy zrywam się z łóżka - nie jest mi do śmiechu.
Innym paradoksem związanym ze snem jest to, że gdy wracam z pracy, to mam ochotę położyć się do łóżka i obudzić się następnego dnia. Nie czynię tego jednak, zakładając, że jak przeczekam ten czas, to zmęczenie nasili się około 22-23.00 i będę mogła położyć się spać wcześniej niż wczoraj, przedwczoraj, tydzień, miesiąc i pół roku temu... Przeczekuję zatem ów kryzys. Następnie około 22.00 całe moje zmęczenie i senność odchodzą, umysł zaczyna pracować na wyższych obrotach i właściwie mogę nie spać do 1-2.00 w nocy. Dzięki temu doświadczam nieustannie Dnia Świstaka! 
Problemy ze snem mają również zdecydowanie negatywny wływ na moją wiarę. Mianowicie zawsze rano, po wyłączeniu budzika nie potrafię uwierzyć, że to już. Że muszę wstawać. I niemal na kolanach odbywam pielgrzymkę przed ołtarz, na którym stoi ekspres do kawy.
Jakieś rady?
;-)



wtorek, 30 kwietnia 2013

Gra o Tron zamienia się w Grę o Wszystko

G

To może być cudowna wiadomość dla fanów książek i serialu "Gra o Tron", ale będzie zdecydowanie gorsza dla całego świata. Bo serial rozrasta się i pochłania rzeczywistość.
Forpoczta to Jaimie Lannister.
Zaobserwowałem to w ciągu kilku ostatnich dni

Poniedziałek. Oglądam najnowszy odcinek "Gry o Tron". I zwracam szczególną uwagę na rewelacyjnie oddaną relację Brienne i jej więźnia Jaimiego Lannistera

Sobota. Grypa i konieczność walki z nią umożliwia mi obejrzenie horroru o tytule raczej niespotykanym w przypadku tego typu filmów -  "Mama". W jednej z głównej ról Jaimie Lannister. Chodzi w dzinsach i ma dziewczynę, która gra na basie w zespole metalowym. Olaboga!

Poniedziałek. Kino. W widowisku sf  "Niepamięć" Tom Cruise broni instalacji pobierającej wodę przed Padlinożercami. Ale jak mu pozwoli na to scenariusz to zza jego ramienia wyskakuje Jaimie Lannister i strzela (celnie!) ze snajpierki. Olaboga!

Wtorek. Boję się otworzyć puszkę sardynek...



wtorek, 23 kwietnia 2013

Trzy wariacje na temat konsternacji

K

Wracam po prawie miesięcznej przerwie spowodowanej moją nową pracą - mianowicie obecnie jestem z zawodu dyrektorem, parafrazując żonę - dziunię z zacnego filmu "Poszukiwany, poszukiwana", i to zajęcie dostarcza mi nowych wrażeń pod tytułem: "myślenie o zawodowych obowiązkach 24 h/dobę 7 dni w tygodniu".
Ad rem:
Konsternacja (łac. consternatio) zażenowanie, zakłopotanie, zmieszanie lub uczucie paniki wywołane zaistnieniem niepomyślnej sytuacji lub zbiegu okoliczności.
Zdarzyło mi się kilka razy odczuć ją z własnej winy. Na przykład na spotkaniu z szanowanym profesorem - historykiem literatury, przed którym chciałam się pochwalić tym, że przeczytałam jego ważną książkę, a gdy zapytał, patrząc mi prosto w oczy, którą, ja, w wyniku stresu, zapomniałam tytułu i, co gorsza, desperacko odparowałam: "tę w różowej okładce". Ale to było dawno temu, w czasach studenckich.
Jednakże tak zwane wtopy towarzyszą człowiekowi nieustannie i niezależnie od wieku. Oto kilka z najświeższych, w których brałam udział:

1. W czasie spotkania ze znanym w kraju pasjonatem historii oraz księdzem wyznania greckokatolickiego - dialog:
moja towarzyszka, przeglądająca książkę owego pasjonata: 
- co znaczy "filaktyczny"? Nie znam tego słowa - "filaktyczny".
Biorę od niej książkę, zerkam i pokazuję jej palcem linijkę wyżej, z prawej strony człon "pro-".
Moja towarzyszka:
- Ale nie powiesz nikomu?!?!?
Obie wybuchamy intensywnie stłumionym śmiechem i się krztusimy.

2. W szpitalu, w którym musiałam mieć wykonany rentgen klatki piersiowej, woła mnie pani do gabinetu i mówi:
- Proszę się rozebrać.
Stoję w korytarzu za - fakt faktem zamkniętymi - drzwiami i się rozglądam za jakąś "rozbieralnią".
Po czym desperacko pytam:
- Tutaj?!
- Tak, tutaj - pani spogląda na mnie ze zdziwieniem.
- A jak ktoś wejdzie?!?!?! - wołam oburzona.
- Proszę pani, te drzwi z zewnętrznej strony nie posiadają klamki.
Otwieram gębę i zastygam w samym środku wzbierającego tsunami konsternacji.

3. Na zjeździe dyrektorów szkół, w wypasionym, czterogwiazdkowym hotelu, w pokoju, który dzieliłam z dwiema towarzyszkami - dialog:
- Te drzwi się nie zamykają! - powiedziała jedna z moich towarzyszek.
- Jak to się nie zamykają? - odparłam zdziwiona - przecież są zamknięte i nikt nie wejdzie.
- Jak to nikt nie wejdzie?! - moja towarzyszka żywo ruszyła w stronę drzwi, złapała za klamkę i je otwarła, po czym rzuciła triumfalne: A NIE MÓWIŁAM? A NIE MÓWIŁAM??
- Weź kartę, wyjdź i zamknij drzwi. Spróbuj otworzyć dzrzwi bez karty a potem z kartą.
Tak też zrobiła. Gdy drzwi się otworzyły, ujrzałam w nich misiowatą minę mojej towarzyszki:
- Ale nie powiecie nikomu??

Rok temu, z racji nastąpienia wiosny pisałam o zmianach (a pisałam tak) - nadal uwielbiam ową zmianę powietrza z ostrego zimowego w łagodny wiosenny, ale dotarło do mnie dobitnie: zmiany są różne. Są dobre, są złe. Taka oto równowaga, żeby nie było zbyt słodko. I nie jest to żadna odkrywcza myśl. Ale w tym momencie jest mi potrzebna.
A Wam? Czego potrzebujecie?




poniedziałek, 25 marca 2013

Wierzba smocza, malinowe kalosze i strumień świadomości

K


Czy można dać się oczarować przez gałąź? Można. Uległam jej dzisiaj. Tak, gałęzi. Ale po kolei.
Wybrałam się z moimi domownikami na duży targ. Zasadniczo w celu zrobienia zakupów spożywczych przed świętami. Ale ze mną nie robi się takich po prostu zakupów. W drodze powrotnej do domu w aucie leżała owa gałąź, której tożsamość pojawi się za parę zdań, oraz malinowe kalosze. Bo, Szanowni Czytelnicy, nie ma udanych świąt bez gałęzi i kaloszy. To jest całkowicie zrozumiałe.
Mijając kolejne stragany i wpatrując się w mnogość wszystkiego, szczególnie w rzeczy i przedmioty absolutnie niezbędne do życia, jak na przykład kiczowate i przeurocze wełniane kury zrobione na szydełku (jedna już stoi u mnie w pokoju na półce), natrafiłam na wielkie wiaderko a w nich na TE gałęzie. I stanęłam jak zaczarowana. 
- Prawda, że piękne? - odezwała się pani sprzedająca owe cuda.
- Taaaak - wyskrzypiałam, nie odrywając wzroku od nich.
Pani sięgnęła po najbardziej okazałą, ponad metrową sztukę i mi wręczyła.
- Ta jest najładniejsza. Jeśli nie włoży się ją do wody, będzie służyć jako ozdoba przez lata. Ale jest też najdroższa.
- Ile kosztuje?
- 7zł.
W myślach pojawiło mi się mniej więcej coś takiego: ?!?!?!?!?. Byłabym skłonna za nią dać dużo więcej.
Wyciągnęłam dwie monety z kieszeni i po chwili gałąź była już moja. 
Po powrocie do domu, udałam się do wujka google, aby sprawdzić, co to za rodzaj wierzby (tak, bo to wierzbowa gałąź), nie było to takie łatwe, wpisywałam "dziwna wierzba", "złączone gałęzie wierzby" itp. W końcu dotarłam do właściwych zdjęć i dowiedziałam się, że to cudeńko, które teraz zdobi mi ścianę, jest integralną częścią drzewa o nazwie wierzba sachalińska sekka, inaczej smocza! i pochodzi z Azji. 
A tutaj jej fragment na mojej żółtej ścianie (pod podanym linkiem kryją się ładniejsze zdjęcia):
Z kaloszami łączy ten fragment rośliny to, że zostały kupione w tym samym dniu. Udało mi się namówić moją prawie siedemdziesięcioletnią Mamę na to, aby kupiła sobie wellingtony jako gwarancję nieprzepuszczalności wilgoci w deszczowe dni. Mama przymierzała pierwej czarne. 
- Pogrzebowe - powiedziałam - nie ma pani innych kolorów?
- Są, ale raczej nie dla starszej osoby.
- Ale jaki to kolor?
- Malinowy.
- To jest idealny kolor dla starszej osoby - powiedziałam do pani, akcentując słowo "starszej".
Pani chyba nie uwierzyła i zapytała moją Mamę:
- To przynieść pani te malinowe?
Ale Mama nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ ją ubiegłam:
- TAK, poprosimy.
W malinowych kaloszach moja Mama wyglądała jak ktoś, kto ma poczucie humoru. W ubiegłe wakacje kupiłam jej słoneczne okulary z czerwonymi oprawkami. 
- Idealnie skomponują się z czerwonymi okularami - powiedziałam.
- Jak pada deszcz to nie świeci słońce - odpowiedziała Mama.
Fakt. Nie pomyślałam o tym. Kupiłyśmy owe kalosze w kolorze malinowym, co Mama skwitowała jednym zdaniem "zgłupiałam przez ciebie" i miała oczywiście na myśli mnie. Nie szkodzi, pomyślałam, ludzie głupieją na mniej przyjemne sposoby.
W domu rozpakowałam owe buty, aby sprawdzić, czy będą pasować również na moje stopy. I gdy wykładałam je z reklamówki, uderzył mnie ich intensywny zapach. 
Gumowy zapach, który zdał mi się bardzo znajomy. Wścibiłam pół twarzy do cholewy kalosza i zaczęłam energicznie niuchać. Mama już nawet nie komentowała mojego zachowania.
I nagle do mnie dotarło!!! Tak pachniała głowa mojej pierwszej wymarzonej i upragnionej lalki - tzw. bobasa! Miałam wtedy pięć lat. Były to czasy schyłkowego socjalizmu, choć moi Rodzice jeszcze nie przewidywali tego, co nastąpi w 89. roku. Ja tęsknymi oczami powodziłam za reklamami zabawek na niemieckim programie RTL. Wręcz dostawałam wytrzeszczu pełnego łakomstwa, gdy przede mną roztaczał się nieosiągalny świat klocków Lego, domów dla lalek w pastelowych kolorach, kucyków z długimi włosami, lalek barbie, bobasów, które wydawały dźwięki płaczu i śmiechu oraz mnóstwa rozmaitych kuszących gadżetów.
Moja Mama wiedziała o moich tęsknotach, jednakże zasobność naszego budżetu domowego nie pozwalała na zakupy w socjalistycznym eldorado, czyli Pewexie. Aczkolwiek, po paru miesiącach, w dniu gdy przychodził do domu Gwiazdor (nie święty Mikołaj a właśnie Gwiazdor), zadając przerażające pytanie, na które gorączkowo odpowiadałam "tak, tak, tak, tak!", byleby szybciej dostać to, co trzymał w worku; w ten właśnie dzień, po rozpakowaniu prezentu dla mnie, do uszu moich Rodziców i reszty rodziny dotarła cała gama pisków i kwików, jakie tylko mój aparat mowy był w stanie wydobyć. Przede mną leżał bobas!!! Miał gumową głowę i gumowe kończyny, środek jedynie był z materiału. Pamiętam, że chwyciłam ową lalkę i zaczęłam skakać po całym pokoju, pokrzykując "mam bobasa, mam bobasa!" a potem wyściskałam moich Rodziców, Gwiazdora mając już głęboko gdzieś, ponieważ zdążyłam się zmiarkować rok wcześniej, że był to po prostu sąsiad w przebraniu. 
Niestety, nie cieszyłam się tą lalką zbyt długo. Moja dociekliwa natura nie pozwoliła mi na nierobienie rozmaitych eksperymentów. Po kilku kolejnych miesiącach wpadłam na pomysł, aby bobasowi zrobić nożyczkami otwór gębowy. Wycięłam go dość nieudolnie tam, gdzie były zaznaczone na różowo usta.
Efekt mojej pracy niezbyt mi się spodobał; postanowiłam go ukryć przed Mamą. 
Po kilku dniach od tegoż czynu, gdy byłam w trakcie pochłaniania obiadu, spontanicznie postanowiłam podzielić się częścią posiłku z moją lalką. Poprzez otwór gębowy, który przypominał raczej zwieracz, nawrzucałam kilka kawałków mięsa i surówki. Zadowolona z tego, że nakarmiłam moją lalkę, dokończyłam swój obiadowy przydział.
Po następnych kilku dniach nie tylko mi coś zaczęło przeszkadzać. Mianowicie mój bobas zaczął po prostu śmierdzieć. Moja Mama, próbując zlokalizować w pokoju ów przykry zapach, odkryła nie tylko to, że lalka miała na twarzy otwór gębowy w kształcie zwieracza, ale również to, że w środku gumowej głowy rozkładały się kawałki mięsa i surówki. Ku mojej rozpaczy i nie bacząc na moje desperackie błagania, postanowiła bobasa wyrzucić. Płakałam przeraźliwie, jednakże nic nie wskórałam. Znowu zostałam ze swoimi plastikowymi lalkami o smutnych jak epoka, w której spędzałam dzieciństwo, obliczach. 
Wracając do rzeczywistości z 2013 roku, uśmiechnęłam się ciepło do zupełnie obojętnych na ten gest malinowych kaloszy. I poczułam się przez ten moment jak Proust, jak Woolf, jak Joice. I było mi przyjemnie......



sobota, 16 marca 2013

O odżywianiu się jeszcze nie pisałam....

K

Do napisania tego, lightowego jak na mnie, tekstu skłoniła mnie sytuacja w punkcie krwiodawstwa. 
Otóż, udałam się, jak zwykle co trzy miesiące, oddać krew. W przychodni oprócz mnie były dwie dawczynie: starsza, jak na moje oko, miała trzydzieści pięć lat, młodsza dwadzieścia parę. Obie z bardzo widoczną nadwagą, starsza z nich niesłychanie wręcz otyła. Po oddaniu krwi spotkałyśmy się w "pokoiku" na kawie (dla niewtajemniczonych - powinno się napić kawy lub przyjamniej mocnej herbaty, ponieważ po oddaniu krwi spada jej ciśnienie w organizmie). Okazało się, że panie były bardzo rozmowne.
- Ile ci schodziła?
W pierwszej chwili nie skojarzyłam, o co zostałam zapytana. Ale szybko zmiarkowałam się i odpowiedziałam:
- pięć minut i kilka sekund.
- ooo, popierdalała! nom szła wincy niż sześć minut.
Już mi się odechciało rozmawiać. Pomyślałam, że obie kobiety - siostry, jak się potem okazało - mieszkają na wsi, ale nie, mieszkają w tym samym mieście co ja.
Do pokoiku weszła pani pielęgniarka z informacją do młodszej ze sióstr:
- pani ma za niską hemoglobinę. wprawdzie mieści się w normie, ale jest na granicy. Proszę o siebie zadbać.
I wyszła. Szkoda, że nie powiedziała, na czym owo zadbanie ma polegać, ponieważ następnie usłyszałam:
- no to bydziesz musiała wincy mjynsa jeść!
Zerknęłam na nie ze zgrozą w oczach i postanowiłam się włączyć:
- żelazo, oprócz czerwonego mięsa, jest również w warzywach, a te wiadomo, są zdrowsze.
Uśmiechnęłam się do nich, oczekując odpowiedzi, którą usłyszałam od starszej ze sióstr:
- a co jo królik jestem? - i obie w śmiech.
Uśmiechnęłam się raz jeszcze, tym razem z zamiarem zamilknięcia na dobre.

Od kilku lat poziom mojej hemoglobiny waha się od 13,7 do 14 g/dl; za każdym razem przed oddaniem krwi a po badaniu słyszę od pani pielęgniarki: "ale ma pani piękną krew" albo "ale ma pani dobrą krew". Gdybym miała w procentach określić, co stanowi moje pożywienie, wyglądałoby to mniej więcej tak: warzywa 75%, owoce 5%, produkty zbożowe 15%, owoce morza 5%, mięso 0%. Słodyczy z racji tego, że ich nie lubię, nie jem w ogóle, z cukrem mam do czynienia jedynie przy piciu kawy - nieosłodzonej nie wypiję. Z tłuszczów spożywam głównie oliwę i olej roślinny. I czuję się świetnie.
Gdy polegałam na kuchni mojej Mamy, czyli przez wiele lat, miałam problemy z anemią; raz było na tyle nieciekawie (wynik: 5,4 g/dl), że miałam robione dodatkowe badania wykrywające białaczkę. Na szczęście skończyło się na kuracji żelazem w tabletkach. Nie wiem, jak wielki jest związek jednego (kuchni Mamy) z drugim (anemią), ale nie ulega wątpliwości, że kuchnia ta mi nie służyła. Trochę Mamę rozumiem, ponieważ musiała przyrządzać posiłki również dla trzech facetów: Taty i moich dwóch braci. Zatem priorytetem dla Niej było to, aby były one kaloryczne. Zupy mocno zaciągane śmietaną, zawiesiste sosy, warzywa polane masłem i oczywiście dużo mięsa. Dziś dla mnie opcja nie do wyobrażenia. Co najśmieszniejsze, w oczach Mamy jestem osobą wiecznie się odchudzającą. Nie rozumie, że to jest mój styl żywienia. Często słyszę "jak ty się możesz tym najeść? ja byłabym ciągle głodna".
Zdarza się również, że gdy wracam do domu po oddaniu krwi, Mama mnie urabia: "najedz się przyzwoicie chociaż ten raz!".

Jak się okazuje, nie tylko starszych ludzi trudno przekonać do zmian nawyków żywieniowych; gdy zaczęłam na ten temat czytać rozmaite artykuły, obserwować, co ludzie biorą jako śniadanie do pracy itp. itd., stwierdziłam ze zdumieniem, że młodzi powielają wzorce starszych.

Kiedyś wydawało mi się to powiedzenie utartym frazesem, ale dzisiaj wiem z doświadczenia, że to prawda:
"Jesteś tym, co jesz"
A Wy? ;-)

czwartek, 14 marca 2013

Mówcie mi pustelnik


G

Chociaż nigdy sam nie byłem telemarketerem albo pracownikiem call center, to miałem już na swoim koncie prace w podobnym charakterze i mocno szanuję ludzi, którzy w ten sposób próbują zarabiać na  bułkę z masłem.
Gdy więc wczoraj usłyszałem w słuchawce prośbę od miłego Pana o wzięcie udziału w ankiecie dotyczącej rozpoznawalności stacji radiowych (co ciekawe, unikanie radia od pół roku nie było przeszkodą w tymże badaniu), zdecydowałem się poświęcić cenny czas na taką rozmowę. Pytania dotyczące stacji radiowych były raczej nudne i oczywiste, ciekawie się zrobiło natomiast, gdy trzeba było określić mój status majątkowy za pomocą pytań dodatkowych. Na długą listę osób i przedmiotów, które mógłbym posiadać - żona, dzieci, osoby na utrzymaniu, samochód, radioodbiornik, telewizor plazmowy, telewizor lcd, tablet, konsola do gier, wieża hi-fi, laptop, notebook i zmywarka do naczyń (!), odpowiadałem znudzonym słowem "nie" a w głowie pojawiały się ciekawe wnioski. 
A mianowicie takie, że dosyć uroczo jest nie należeć do społeczeństwa, które prawdopodobnie swój poziom zadowolenia z życia właśnie pokazuje za pomocą posiadania tak istotnych przedmiotów (i osób). Przez synapsy przeskoczyła też myśl, że w takim wypadku najlepiej mnie żartobliwie określić mianem pustelnika. Niestety, twórca ankiety nie przewidział takiej możliwości, zostałem więc niskozarabiającym kawalerem ze średniego miasta. Ehhhh....

wtorek, 12 marca 2013

Błazen, komik i pajace na innej scenie

K

Są wśród nas ludzie z niedomagającym poczuciem humoru, takąż wiedzą ogólną i takimż dystansem do siebie oraz m.in. do pojęć religii, kraju, które to pojęcia traktują śmiertelnie arbitralnie. To są ci ludzie, którzy Gombrowicza widzieliby na liście ksiąg zakazanych za jego "Transatlantyk" i "synczyznę" a Peszkównę na stosie (choćby symbolicznym) za jej światopogląd wyrażany w muzyce. 
Znowu spadły prawicowe gromy. Tym razem na showmana, który w swoim stand up'ie poruszył tematy newralgiczne dla wspomnianych środowisk. Mam nadzieję jednak, że sąd, który będzie rozpatrywał jego "grzechy", zachowa zdrowy rozsądek. Ja staję w obronie Abelarda Gizy, którego poniższy skecz tak bardzo wstrząsnął ekipą przeciwdziałającą szalejącemu w naszym kraju ateizmowi:
Niestety, występ tego komika został już usunięty z youtube, choć jeszcze przedwczoraj w nocy można go było tam obejrzeć. Udało mi się go znaleźć na innej stronie.
W świetle powyższych zdarzeń chciałabym Szanownym Czytelnikom powiedzieć parę słów o błaznach, karnawalizacji, komikach i kabaretach. I przypomnieć te tematy tym z Was, którzy już się z nimi zetknęli.

KARNAWALIZACJA jest pojęciem, które dotyczy czasu ludowego śmiechu i zabawy, której specyfika polega na tymczasowym odrzuceniu wszelakich norm rządzących codziennością danej społeczności i zorganizowaniu "świata na opak", w którym jest miejsce na profanację, bluźnierstwo, swobodę obyczajów. Termin ten nie dotyczy wyłącznie świata przedstawionego w powieści, ale również życia społeczeństw.
"Ów antrakt dopuszczający wszelki zamęt, jakim jest święto,
występuje także jako okres, gdy zawieszony zostaje porządek
świata. Dlatego właśnie dozwolone są wówczas wszelkie
wybryki i nadużycia. Idzie o to, by działać na przekór
normom. Wszystko należy robić odwrotnie niż zwykle."
Załączam artykuł, z którego pochodzi ów cytat: Karnawalizacja a inność i obcość. Chciałam jedynie zasygnalizować istnienie takiego zjawiska; jeśli zaś kogoś zainteresował ten temat i ma chęć go zgłębić, niech zacznie od publikacji Michaiła Bachtina pt. "Problemy poetyki Dostojewskiego".
Jeśli chodzi o określenie KARNAWAŁ, to jego geneza jest dość ciekawa; mianowicie pochodzi ono od carne - mięso i vale - żegnaj lub też valere - obowiązywać, królować. Chodzi zatem o czas przed chrześcijańskim postem. W ogólnoświatowej nomenklaturze karnawał oznacza czas szaleństw, zabaw, przepychu i feerii rozmaitych bodźców atakujących ludzkie zmysły (kolory, zapachy, kakofonia dźwięków, dynamizm ruchów ciał itd.).
BŁAZEN. Dziś określenie pejoratywne, dawniej niekoniecznie. Błazen na dworze królewskim był bodaj jedyną osobą, która mogła obrazić króla, papieża, damę, rycerza itd. I nie ponosił z tego tytułu żadnych konsekwencji właśnie z powodu roli, jaką pełnił, i z tego powodu, że konwencja żartu mu na to pozwalała. Nikt nie traktował poważnie jego słów. To właśnie błaznowi przysługiwały karnawalizacyjne prawa - kreować świat na opak, wywracać porządek społeczny do góry nogami. Był on mędrcem á rebours. Nie oznacza to jednak, że wszystko, co mówił, było nielogiczne czy nieprawdziwe. Bardzo często to właśnie błazen wypowiadał prawdę. Najsłynniejszym przedstawicielem tej roli w naszej kulturze był Stańczyk, nadworny błazen trzech królów z dynastii Jagiellonów. Słynął ze swojej inteligencji i ciętego języka.

Dlaczego piszę o karnawalizacji i błaznach? Ponieważ nie mam wątpliwości, że współczesnymi spadkobiercami tych zakorzenionych w wielowiekowej tradycji kultury europejskiej zjawisk są komicy.
KOMIK jest artystą uprawiającym komedię. Może być artystą kabaretowym i / lub standupperem. Różnica polega na tym, że pierwszy występuje w grupie a program kabaretowy obfituje w skecze złożone m.in. z wierszy, piosenek i scenek rodzajowych. Natomiast drugi, czyli standupper, przedstawia swój monolog, mając na celu rozbawić publiczność poprzez swoją charyzmę i błyskotliwość. Jego program nie zawiera wierszy ani piosenek. Standupper idealnie odzwierciedla historycznego błazna.
KABARET zaś jest rodzajem sztuki widowiskowej szczególnie eksponującym satyrę. Satyryczność kabaretowych skeczy dotyczy wszystkich sfer życia: społecznego, religijnego, politycznego, interpersonalnego itd.  Nie ulega wątpliwości, że w przypadku naszego państwa w okresie PRL, kabarety takie jak TEY stanowiły rodzaj ucieczki od szarej i trudnej rzeczywistości. Pozwalały odetchnąć.
I tu przechodzimy do tego, że ROLA ŚMIECHU w życiu społeczeństw jest niezwykle istotna. Śmiech ma funkcję oczyszczającą, dystansującą; nie jest niczym złym.

NIESTETY, okazuje się, że dawni królowie polscy byli bardziej tolerancyjni od współczesnych polityków, którzy nie potrafią zrozumieć i zaakceptować tego, jaka jest rola komika, dawniej błazna. Nie sądzę, aby mieli oni pojęcie o zjawiskach kulturowych, o których pisałam powyżej.
Jednakże ignoracja nie usprawiedliwia niczego. A pozywanie Gizy do sądu za obrazę uczuć religijnych czy szerzenie (w ich mniemaniu) ateizmu  mieści się w granicach postsarmackiej ciasnoty umysłu.
Panowie i panie bluzgający na Abelarda Gizę, 
zamiast szabelki, dałabym Wam kosę i zagnała do ścinania łąki. 

Na koniec:




piątek, 8 marca 2013

Romantyczność? A co to za choroba?

K


Tekst ów został zainspirowany przez Grzecha po wczorajszej naszej rozmowie na temat damsko-męski, na temat podrywania i randkowania. Jeszcze dzisiaj dostaję gęsiej skóry i w myślach wołam "o jezusicku drogi!".

1. Pośród wielu zarzutów, jakie bezlitośnie stawia mi Grzech, jest ten, że bardzo rzadko wychodzę z domu w celach towarzyskich. O ile Grzech potrafi weekend za weekendem przebalować i przerandkować, o tyle dla mnie wyjście na koncert albo spotkanie się z kimś raz na dwa, trzy miesiące jest oznaką niezwykłej towarzyskiej aktywności. Zaś randkowanie czy podrywanie nie mieści mi się w ogóle w głowie. Pierwszą rzecz wprowadzającą w temat mam za sobą.

2. Tytułem drugiego wprowadzenia - szczególnie nie lubię uogólnień typu: każda kobieta lubi..., każda kobieta pragnie... bo my, kobiety wszystkie.... Najczęściej w takich sytuacjach dochodzę do hipotezy, że najwidoczniej nie jestem kobietą. Ale nie nie nie, jestem kobietą, owszem. Po prostu nie jestem "każdą" i nie jestem "wszystką" i przypuszczam, że nie jestem w tym odosobniona. Otóż nie lubię: kwiatów (dostawać), biżuterii (poza dwoma wyjątkami), pomadek, szpilek i w ogóle butów na obcasach, słodyczy pod wszelaką postacią itp. dupereli. Na liście słów działających na mnie jak zapach cytryny na kota znajdują się: kochanie, koteczku, misiu, króliczku, pączuszku - dalej nie wyliczam. Wiadomo, o jakie słowne 'kwiatki' chodzi. 

Ad 1. Randkowanie? Podrywanie? 
Cała słowna "obudowa" (złożona najczęściej z banalnych, lukrowanych i nieautentycznych zwrotów), jaką facet sprzedaje dopiero co poznanej dziewczynie / kobiecie na dyskotece, w kawiarni i nie wiem, gdzie jeszcze, jest po to, aby uprawiać z nią seks. I nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Oczywiście, ludzie inteligentni wiedzą, że jest to rodzaj gry, w jaką dwie osoby świadomie zaczynają grać, bo postrzegają to jako przyjemne. Ok, rozumiem to! Nie bronię! Niestety albo stety, ale ja należę do tego rodzaju osób, które w takich sytuacjach użyłyby zwrotu "nie pierdol i przejdź do rzeczy". Trudno, nazwijcie mnie chamem, pozbawionym wyobraźni, wrażliwości, romantyczności i co tam jeszcze. Ale nie ja jedna spośród kobiet ległam ze śmiechu, patrząc na ten obrazek:


Grzech zapewne powie: no i w ten sposób 2000 lat ewolucji poszło na marne - tylko za włosy ją i do jaskini.
Otóż nie :-) To, że uważam takie gry i czcze rozmówki za stratę czasu wynika z tego, że jestem bardzo wrażliwa na słowa kierowane do mnie i bardzo wyczulona na ich autentyczność. Moja Siostra Zet opowiadała mi kiedyś o doświadczeniu tzw. podniecenia intelektualnego. Otóż facet, z którym rozmawiała, tak potrafił oddziaływać na jej umysł, nie grając w żadną grę pt. podrywanie i nie stosując żadnych banalnych technik podrywania, że Siostra Zet doznała czegoś w rodzaju intelektualnego orgazmu. Jednakże do takiego przeżycia potrzeba faceta o nieprzeciętnej inteligencji. I tu zaczyna się problem polegający na tym, że trudno na takiego trafić. Trudno trafić na faceta, który będzie biegle operował aluzją, ironią i autoironią, potrafił bawić się słowami i wchodzić w błyskotliwe słowne interakcje na tym poziomie ze swoją rozmówczynią.

Ad. 2
Co widzicie gdy pomyślicie o słowie "romantyczne", "romantyczny", "romantyczna"? Facet z bukietem czerwonych róż. Czerwone coś (poduszka, serduszko itd.). Kolacja przy świecach. Zachód słońca nad morzem. Trzymanie się za ręce w czasie spaceru na plaży. Myślę, że każdy z Was poszerzyłby tę listę o co najmniej kilka innych przykładów. Wydaje się Wam, że to byłyby Wasze pomysły? Może Wam się wydawać, ale nie należą one do Was. Należą one do ludzi napędzających wielką światową machinę marketingową, która ma spowodować w ludzkich umysłach to, że jak w takt zaklętej muzyki 14.02 będziesz zapierdzielał do kwiaciarni po konkretny i ten jeden kwiat, ale już 08.03 zamiast czerwonej róży popędzisz po tulipanki. O romantycznych kolacjach przy świecach można przeczytać w babskich pisemkach, w internecie, usłyszeć w TV itd. Pokłóciłeś się ze swoją partnerką? Przyjaciel doradzi Ci kupno kwiatów + kolację przy świecach. Mylę się? Zachody słońca, trzymanie się za ręce, długie spojrzenia w oczy - to wszystko zostało wyeksploatowane przez popkulturę, obejrzysz to w filmach (szczególnie komediach romantycznych) i popteledyskach.
To są KLISZE powielane przez zbiorową świadomość. I tak jak Gombrowicz uciekał przed pupą, gębą i łydką, tak ja nie mam zamiaru ulegać temu ustrojstwu - właśnie z tego powodu, że ktoś mi każe, nabija mnie w butelkę i jeszcze chce za to kasę. NIET.
Tak samo jest w przypadku wszystkich słodkich zwrotów typu kochanie, króliczku, misiaczku. Ludzie nauczyli się ich z seriali i filmów. Mnie osobiście szczególnie razi, gdy para publicznie obnosi się z czułością względem siebie. Włącza mi się wtedy radar wykrywania nieautentyczności. Szczególnie kobiety lubią takie popisówki: kochanie, misiaczku, przy innych. Znam związek ze sporym stażem, w którym ona uwielbia w towarzystwie miziać swojego misiaczka i torpedować go kochaniami. Zupełnie jej to nie przeszkadza za parę godzin pokłócić się z nim - nadal w towarzystwie - i wyzwać go od palanta i durnia.
Koniec i bomba a kto czytał, ten trąba!


Ps. Żeby nie było, że ze mnie zimna sucz, na właściwe podsumowanie i zakończenie
wrzucam pieśń szczególnie mi bliską, posłuchajcie:








G

Czytanie wynurzeń Karmel na temat spraw okołoromantycznych przyprawiało mnie o wrażenia wszelakie. Czasem na głupi śmiech mi się zbierało, czasem złośliwy uśmieszek pojawiał się na nieogolonej gębie a czasem moje zawzięte usta mówiły "niedoczekanie!". Być może uważny obserwator także jakiś szatański śmiech by usłyszał podczas tejże lektury.
Jako że wrażeń wiele to i komentarz będzie w punktach.

1. Karmel pisze, że z domu wychodzi rzadko a potem delikatnie żali się (albo też stwierdza ze smutkiem), że mało jest błyskotliwych facetów na świecie. Nietrudno zrozumieć, że te dwie sprawy się łączą. A jeśli się z domu nie wychodzi to li tylko na błyskotliwego listonosza liczyć można, co cytatem z Miłosza lub innego Palahniuka opóźnienie listu wyjaśni.

2. Karmel postuluje autentyczne inspirowanie intelektualne. Pomysł dosyć dobry, lecz trudno wykonalny w barze, gdzie niewiasta oczekuje słów "Postawić ci drinka mała" a nie "Coś nowego się dzieje w sprawie Bozonu Higgsa, bejbe?"

3. Karmel romantyczność kojarzy z banalnymi tekstami, które nic nie znaczą. Zapominając, że to słowo (przypominam nierozgarniętym - "romantyczność") może też oznaczać błyskotliwe i dalekie od banału słowa i gesty ludzi, którzy sie kochają. Ja je widziałem, ja je stosuję i swoją wątłą piersią stanę naprzeciw atakom ludzkich niedowiarków.
To mi też nasuwa ciekawy sposób trollowania na randkach internetowych. A można np. podkreślać swoją romantyczność, a niewiastę oczekującą na kwiaty i oglądanie księżyca zaskoczyć pomysłem innym, czyli walką o niepodległość wyspy Wolin! Pewnikiem wzbudzi to zamieszanie wielkie. A wtedy jurny romantyk powinien wyjaśnić, że i walka patriotyczna o sprawę przegraną była onegdaj symbolem romantyzmu...